Niegdysiejszy prezydent USA zakrzyknął u progu swojej pierwszej kadencji „ekonomia głupcze!”. Stało się to wyznacznikiem polityki w wielu krajach naśladowcach. I u nas powiedzenie to stało się modne na tyle, że od ekonomii zaczynają się każde kolejne wojny wyborcze. „Ekonomia głupcze” jest hasłem zawoalowanym w swojej treści. W pojęciu „szerokich mas” oznacza fakt przesunięcia akcentu politycznej działalności na materialną poprawę jakości ich egzystencji. Miałoby to stać się fundamentem wszelkich kolejnych i koniecznych zmian po to, by móc na koniec powiedzieć, że masy owe żyją w kraju dostatnim, wolnym i demokratycznym.
W ujęciu bardziej partykularnym i zdecydowanie bardziej adekwatnym, jeśli uwzględniać realne skutki, „ekonomia głupcze” odnosi się nie do mas, a do polityków nadając kierunek temu, co w pierwszej kolejności powinni robić. A powinni w biegu po władzę i w jej sprawowaniu, obiecać, co się da głównie na ekonomicznym gruncie.
Swoistym przełomem w polityce obecnych władz jest wzmocnienie pozytywnego przekazu propagandowego faktycznym zastrzykiem finansowym. Tyle, że na kredyt, że jak zwykle dla wybranych, że wątpliwym jest utrzymanie takiego tempa redystrybucji, jeśli nie podejmie się rzeczywistych systemowych reform.
A na razie ich nie widać. Owszem nasi politycy goszczą w różnych zakątkach świata z kurtuazyjnymi wizytami. Zawierają przyjaźnie, rozmawiają o wielkich planach i zamierzeniach przy wysmakowanych posiłkach w ekskluzywnym entourage’u. W przypadku takich Chin na przykład ma to charakter przypadania do pańskiej ręki, która może, jeśli będzie wystarczająco łaskawa stanie się ręką karmiącą. W przypadku zaś Albanii wizyta ma bardziej charakter spotkania jaśnie oświeconego promotora na drodze ku unijnemu dobrobytowi z pasterzami, którzy takowego szukają, bo stare ścieżki, którymi na co dzień chadzają ze swoimi stadami już im obrzydły.
Wszystko oczywiście w reflektorach kamer, z nieustającą asystą dziennikarzy, z których część, ta bardziej bliska obecnemu politycznemu establishmentowi, już następnego dnia zamieści artykuły o krzyczących nagłówkach, jak ten ostatni: „Polska wspiera starania akcesyjne Albanii”. Równie dobrze moglibyśmy wesprzeć te Mongolii, czy Tadżykistanu. Ale mniejsza o to. Polityczny lans tego wymaga. Liczy się takie rozłożenie lansu i reform, żeby to pierwsze w całości nie zaanektowało tego drugiego.
Na gruncie lokalnym obserwując wszystkie te największe fora ekonomiczne, na których często z zawodowej konieczności niestety musimy być, lans niestety przybrał formę systemowej obecności. Już tylko wspaniałe, doniosłe i wielkie słowa rodem z najlepszych zachodnich podręczników ekonomii, zarządzania. Ad vocem wystąpienia specjalistów, profesorskie tyrady, zasadne konkluzje, a na koniec burza braw dla jednego i drugiego ministra, czy naukowca. No i oczywiście spotkania kuluarowe często wieczorkiem w hotelach na bankietach wydanych przez organizatora, study tourach etc. W kolejce zyskują: organizator, który żeruje na zainteresowanych sponsorach, „lansjerzy” zbijający swój polityczny i wizerunkowy kapitał, na koniec agencje PR i media, które jeszcze przez dni kilka żyją wydarzeniem, czyli biciem piany.
Czy my zyskujemy? W teorii tak, bo przecież zawsze można się bronić tym, że tylko niewielka część debaty daje się przekuć w realne działania. Moglibyśmy temu dać wiarę, gdyby nie nieznośne ciśnienie faktów… ekonomicznych. Nigdy za tzw. nowych czasów nie udało nam się doświadczyć nieznośnej lekkości bytu, bo zawsze był tylko nieznośny jego ciężar. Zawsze był tylko polityczno-ekonomiczny dyktat, który jedynie w świecie deklaracji przybierał formę dającą nadzieję na zmianę. Jak przychodzi, co do czego, to zawsze grzęźniemy w niedających się rozwikłać szczegółowych problemach, o których istnienie zadbały zainteresowane grupy interesu.
Wszyscy wiedzą, co zrobić trzeba, a jednak nikt tego zrobić nie zamierza. Powody zawsze są te same. Każda nowa u nas hodowla wyrasta na tym samym, starym, nawiezionym gnojem podłożu. Nie sposób go po prostu wywalić, bo odkryje się lita skała, z którą nic nie da się zrobić. I tak z kadencji na kadencję staje się to podłoże żywicielem nowej kasty rządzących partyjniaków. Dla uspokojenia tzw. opinii publicznej, która oczekuje systemowej zmiany, wymienia się w hodowli parę zgniłych owoców na te ładniej wyglądające. Ciśnienie gazów z podłoża pozostaje i wywiera presję na rządzących, którzy chcąc, nie chcąc muszą się, albo z tym pogodzić (akceptując, co i rusz powstające konflikty, na gaszenie, których zużywają większość energii), albo temu przeciwstawić, co de facto oznacza rewolucję na skalę lokalną i na pewno rokosz na skalę najmniej europejską. Czy możemy się, więc dziwić, że zawsze wybierają to pierwsze?
Przekaz idący z ekranów telewizorów, z headline’ów internetowych, nagłówków prasowych, które zastępują nam treść świadomości zostaje komplementarnie uzupełniony o przekaz treści pojawiających się w powerpointowych prezentacjach, nieodłącznych towarzyszy politycznego lansu. Żydzi mają swoje przedsiębiorstwo holokaust, my przedsiębiorstwo: powszechna iluzja dostatku i bezpieczeństwa. Zawsze jednak przeniesione do przyszłości, a prawie nieobecne w teraźniejszości. No, ale ktoś mógłby powiedzieć, że przecież mogło być gorzej. Mogliśmy np. zostać zmuszeni rządzić się sami i co wtedy?
Z pozdrowieniami Liber
rysownik, satyryk. Z wykształcenia socjolog. Ciągle zachowuje nadzieję