Mity partnerstwa publiczno-prywatnego
07/10/2011
442 Wyświetlenia
0 Komentarze
12 minut czytania
Tym nowym wynalazkiem wszyscy liberałowie i urzędnicy są zauroczeni jak żeglarze Odysa uwodzicielskim śpiewem syren. Ale to złudne piękno.
W czasie telewizyjnej przedwyborczej „debaty” o gospodarce, w której miałem przyjemność uczestniczyć, przedstawiciel rządzącej koalicji, reprezentant PSL-u, dumnym głosem stwierdził coś w rodzaju, że „osiągnęliśmy wiele sukcesów w partnerstwie publiczno-prywatnym”.Minister Elżbieta Bieńkowska, stwierdziła nawet, że pełne wykorzystanie unijnych środków z przyszłego budżetu nie będzie możliwe bez praktycznego zastosowania mechanizmów partnerstwa publiczno-prywatnego. "Jestem przekonana, że bez rozruszania tego typu projektów w Polsce nie skonsumujemy następnego budżetu" – oceniła.
Pan poseł i pani minister teoretyzują (jak to mówił kompan sławnego docenta z skeczów Jonasza Kofty), nie za bardzo wiedzą, co się w Polsce dzieje, niestety nie rozumieją realnych procesów. Partnerstwo publiczno-prywatne jest bowiem taką teoretyczną ideą, zrodzoną w gabinetach polityków liberalnych, którzy chcą wyeliminować państwo, sektor publiczny z gospodarki, zastępując go biznesem prywatnym, stało się jednym z filarów poprawności politycznej. Zobaczmy, jakie są tego efekty – te poznaje się po konkretnych przykładach („poznacie ich po owocach, jakie wydają”).
Oto mamy najdroższy stadion świata, horrendalnie drogie autostrady, za co przyjdzie nam, kierowcom, potem płacić bajońskie kwoty na porozstawianych co kawałek bramkach. A do tego dowiadujemy się, że polscy podwykonawcy miesiącami czekają na zapłatę za wykonaną pracę – z tego powodu mogą nawet bankrutować.
Jechałem ostatnio tzw. gierkówką, remontowaną na długim odcinku od Mszczonowa do prawie Bełchatowa. Wszędzie prezentują się zachodnie firmy, sprzęt budowlany zachodni. Gdzie podział się polski „Waryński”, produkujący maszyny budowlane mające tu akurat zastosowanie?
Z zasłyszanych opowiadań mogę powiedzieć, że mechanizm funkcjonowania tego partnerstwa publiczno-prywatnego wygląda mniej więcej tak. Urząd państwowy ogłasza przetarg na coś. Zgłaszają się kandydaci na realizację tego zadania. Powiedzmy, że obiektywnie, przy normalnej rzetelnej organizacji i wykonawstwie mogłoby to kosztować 100 mln zł. Oferowane są różne ceny od powiedzmy 80 mln do 150. Wygrywa ten za 150, bo pozostali mają jakieś luki w papierach, oferty prawnie wadliwe itp. Mówi się, że zmowa. Jak znamy życie, bardzo prawdopodobne.
Ale jak wygląda wykonanie tego? Mniej więcej tak: Firma, która wygrała, to jest jakaś – tak się składa, że na ogół – zachodnia firma. W rzeczywistości jest ona jednak tylko czapą organizującą proces realizacji zadania, a wykonawców bierze tutejszych, z Polski. Płacą im najmniejsze możliwe pieniądze, polscy robotnicy „tyrają” za, jak za komuny, przysłowiowe dwa tysiące, bo przy tym bezrobociu i ogólnie niskiej płacy na wiele liczyć nie mogą.
Jeśli w ogóle coś zarobią… bo okazuje się, polski podwykonawca otrzymuje zapłatę z opóźnieniem albo w ogóle, bo zdarza się, że firma organizująca wziąwszy, co się dało, zwija manatki i na przykład bankrutuje – znam taki przypadek z opowieści jednego z takich polskich podwykonawców – firmy remontu dróg, która próbuje odzyskać pieniądze od pewnej włoskiej firmy.
Tak więc, firma organizująca, która wygrała przetarg, spija śmietankę zysków i wywozi je do swego kraju macierzystego (to część tych ok. 50 miliardów ujemnego salda dochodów w bilansie płatniczym – tak się składa, że bardzo „rozdętego w minusie” za rządów tej koalicji).
A jak taka organizacja partnerstwa między urzędem a sektorem prywatnym powinna wyglądać? Proste: organizatorem powinien być polski urzędnik, czy zespół dobrze, uczciwie opłaconych ekonomistów i inżynierów zatrudniony u zleceniodawcy, czyli w polskim urzędzie. Ten zespół powinien zaangażować polskie prywatne firmy podwykonawców, tych samych, którzy pracowali na rzecz zachodniego organizatora.
Efekt byłby taki sam, a może nawet lepszy, kosztowałoby dużo mniej, a śmietanka zysków zostałaby w Polsce u tych podwykonawców.
Czy to niemożliwe? Nie wierzę, że byłoby niemożliwe, ale u nas, a szczególnie za kadencji tego rządu, mamy jakąś wyjątkową słabość do bardzo hojnego wydawania pieniędzy polskich podatników, wzmocnionych unijnymi dofinansowaniami, na rzecz zachodnich wykonawców. Nawet w trywialnych sprawach.
Skutki tej współpracy między urzędami a biznesem przybierają komiczne i czasem dla nas zwykłych ludzi ekonomicznie straszne formy – gdy okazuje się, że kosztuje nas to znacznie więcej niż przed włączeniem się biznesu prywatnego. Dlaczego? Przyczyna oczywista: musimy zapłacić nie tylko koszty, ale też sfinansować zysk prywatnego właściciela tam, gdzie bynajmniej żadne mechanizmy rynkowe nie spowodują obniżenia kosztów, bo to po prostu niemożliwe – koszty są takie, jakie były.
Na przykład urzędnicy wymyślili sobie, że zlikwidujemy stołówki w szkołach, przedszkolach, żłobkach i urzędach – będzie catering. „Takie to nowoczesne i rynkowe.” A tymczasem, jak opowiadała mi pracownica pewnej warszawskiej instytucji, „jak mieliśmy własną stołówkę, obiad kosztował 12 zł, a jak dyrektor zlikwidował i wprowadził catering, płacę codziennie 18,50, miesięcznie, przy tych marnych płacach spore to dla mnie obciążenie”.
Ludzie mówią: – Chodzi o to, że ten prywatny biznes ma zarobić, bo to firma przysłowiowego „brata zięcia szwagra”. – Ile w tym prawdy? – Tylko zainteresowani wiedzą.
Takich przykładów są tysiące. Weźmy obszar ochrony zdrowia. W pewnym mieście samorząd postanowił wybudować szpital. No, ale na to potrzeba 100 mln zł. Samorząd nie może ustanowić nowego podatku, bo to wredne, ani wziąć kredytu, bo jest zakaz dalszego zadłużania sektora publicznego. No, ale jest wspaniały wynalazek: partnerstwo publiczno-prywatne. Szpital wybuduje prywatny biznesmen. On może wziąć ten kredyt. Upraszczając: 10% rocznie od tego kredytu plus zysk dla biznesmena drugie 10%, trzeba będzie z podatków spłacać co roku 20 mln, gdy kredyt zostanie spłacony, na stałe 10 mln zysku dla inwestora. A gdyby samorząd sam wziął kredyt, spłacałby tylko 10 mln, a po spłaceniu kredytu obciążenia kosztami finansowymi już by nie było. To znakomity przykład na to, że partnerstwo publiczno-prywatne może nas więcej kosztować niż realizacja celów publicznych przez instytucje publiczne.
Rzetelna analiza daje jednoznaczną odpowiedź: obszar usług i dóbr publicznych, zwłaszcza tam, gdzie istnieje monopol (tak jak w przypadku wytwarzania ciepła czy oczyszczania miasta – co powinna sobie uświadomić pani prezydent Warszawy), powinien działać według tzw. zasady non profit, czyli nie dla zysku, realizowany zatem nie przez sektor prywatny lecz przez instytucję publiczną (przypominam: publiczny, znaczy działający „pro publico bono” – dla dobra powszechnego, wspólnego. Szczególnie ważne jest to w obszarze ochrony zdrowia – jakie mogą być skutki za daleko posuniętej motywacji biznesowej w tej dziedzinie, polecam wywołać w Youtube Chorować w USA – znakomity film Michaela Moore’a.
Co do tego oczyszczania miast, warto by dostrzec, że śmieciowa klęska Neapolu zaczęła się od sprywatyzowania firm oczyszczania miasta – i włączenia się mafii.
Nierozumne prywatyzowanie wszystkiego na potęgę wyjdzie nam bokiem. Czy nie dojdziemy do wniosku, że powinien zostać jasno określony obszar odpowiedzialności państwa i jego styk z sektorem prywatnym w tym obszarze powinien być minimalizowany? Okazuje się bowiem, że na tym styku rodzą się mechanizmy faktycznie podrażające realizację nadanych celów i „dojenia” publicznej kasy, czyli pieniędzy podatników. Nasuwa się nawet fundamentalny polityczny wniosek, że najgorsze, co się może społeczeństwu przytrafić, to rządy „partii przedsiębiorców”. Bo ona okazuje się bardzo spolegliwa dla chcących zarabiać na zleceniach od państwa. I mamy przy tym nawet pomysły bez sensu, jak – podając ad hoc wymyślony satyrycznie – przykład „systemu komputerowego ustawiania dzieci w pary do wycieczki po parku”, by ktoś na sprzedaży urzędowi tego programu mógł nieźle zarobić.
Oczywiście nie generalizujmy, są przykłady znakomitego współdziałania samorządów i sektora prywatnego, jednak obawiam się, że znacznie więcej jest przykładów negatywnych. Ten obszar współdziałania sektora publicznego i prywatnego wymaga przede wszystkim wysokiego morale. A czy z tym wszędzie i do końca jest w porządku?
Mamy dwa wyjścia, albo godzić się na straty, albo podnieść morale, jakoś wymusić.
Ale może po prostu przyjąć postulat, że państwo powinno wycofywać się z gospodarki sensie minimalizowania swej „styczności” z sektorem prywatnym. Może oddzielić te dwa obszary zaspokajania potrzeb społeczeństwa?