Władza nie wiedząc jeszcze o tym przegrała bitwę o media, albowiem nie doceniła ich siły i nie doceniła determinacji czynników zewnętrznych
Opisałem kiedyś na tym blogu najważniejszy konflikt epoki nowoczesnej, jako starcie pomiędzy panem feudalnym a urzędnikiem państwowym. Schemat ten, nie dość, że jest malowniczy, to jeszcze sprawdza się w praktyce. A przynajmniej sprawdzał się do roku 1945 kiedy to urzędnik ostatecznie zatriumfował nad latyfundystą, spychając tamtego w niebyt. Czyniąc go nieważnym i skazując na zapomnienie.
Po wojnie, na naszych co prawda oczach, ale myśmy tego wcale nie dostrzegali palił się konflikt inny zupełni i o wiele bardziej dla naszej współczesności ważny. Był to konflikt pomiędzy dziennikarzem a naukowcem. Konflikt ten, niektórzy ludzie, skłonni do uproszczeń, nazywali konfliktem pomiędzy chamem a Żydem.
Po wojnie władza zainstalowana w Polsce nie mogłaby normalnie funkcjonować, gdyby nie rosyjskie wojsko, rosyjskie tajne służby i amerykańskie dostawy żywności. Wrogość Polaków w stosunku do komunistów była zbyt wielka i zbyt głęboko wrośnięta w serca. Władza rozpoczęła więc swoje urzędowanie, od liwidacji pozostałości przedwojennego państwa, co we własnej mitologii określiła potem jako heroiczny czas walk z bandami. Nie chodziło o żadne bandy, ale o resztki wojska polskiego podporządkowane legalnemu rządowi w Londynie. Po rozprawieniu się z podziemiem patriotycznym przyszedł czas na tak zwaną pokojową odbudowę, czyli na tworzenie struktur, dzięki którym można u władzy egzystować. Bo – jak powiedział klasyk – na bagnetach można się wesprzeć, ale nie sposób na nich usiedzieć.
I niech się nikomu nie zdaje, że utrzymanie władzy w kraju takim jak Polska, z silnym nastawieniem patriotycznym, z silnym kościołem i tradycją, uda się tylko i wyłącznie dzięki milicji. Taki przekręt nie udałby się żadnej władzy w żadnym kraju. Historia pokazuje to dobitnie. Przykłady najeźdźców, którzy przyjęli sposób życia a nawet język ludów podbitych można mnożyć. W Polsce jednak chodziło o coś innegp. Chodziło o to, by cały naród stał się w krótkim czasie zaprzeczeniem samego siebie. I to się prawie udało. A przynajmniej udawało się przez długi czas.
Tuż po wojnie, w czasie kiedy nie było jeszcze telewizji, a i o radio w każdym domu było trudno, władza opierała się rzeczywiście na uzbrojnym milicjancie, na donosicielach i działalności tajniaków. Od razu jednak rozpoczęła budowanie struktur, które umożliwiłyby kolejnym pokoleniom wchodzącym w życie, zaakceptowanie zastanego stanu rzeczy i przekonały te roczniki szczeniaków, że to co widzą to jedyna istotna rzeczywistość. W czasach kiedy nie było mediów najważniejsze dla władzy było opanowanie ośrodków akademickich. I niech za cały ówczesny mechanizm stanie tutaj casus Zygmunta Baumana.
Jak pamiętamy jednak władza ludowa nie była jednolita i nie była w istocie władzą, ale jedynie jej emanacją. Rzeczywiste źródło władzy było w Moskwie i nazywało się Josif Wissrionowcz Dżugaszwili. Tuż po wojnie, Stalin, uznając, że największym jego wrogiem w Polsce jest Kościół, obsadził większość wyższych stanowisk w aparacie władzy ludźmi, którzy na pewno z księżmi dogadać się nie mogli, czyli Żydami. Spychając na pozycje defensywne inne partyjne siły, czyli rodzimych komunistów i zdrajców zwanych potocznie chamami. Obydwie te frakcje, w całkowitym zaślepieniu i każda dla siebie, przekonane były jednak, że to one, a nie towarzysz Stalin, są rzeczywistym źródłem władzy. Miało to tę konsekwencję, że obydwa obozy cechowała dzika bezwględność wobec przeciwników i determinacja całkowita. W pierwszych latach powojennych przewaga Żydów była oczywista i to oni pierwsi zaczęli odbudowywać środowiska akademickie i profilować je tak, by stały się nie tylko kuźnią kadr dla aparatu, ale także lustrem, w którym przejżeć może się młodzież. Wymienię tu jedno nazwisko, które starczy za wszystkie inne; Leszek Kołakowski. Studenci byli tą grupą społeczną, która została zindoktrynowana jako pierwsza. To studenci uwierzyli swoim mentorom w komunizm i jego reformowalność, za nic mając groby po lasach, spalone dwory i rozgrabione mienie. Uwierzyli, bo akademickie autorytety dawały nadzieję, a wykształcenie było fetyszem podniecającym wszystkich bardziej niż złote dwudziestodolarówki. Wszystko w owych powojenych latach wydawało się przewidywalne, oto komunizm panował w Europie, oto odbudowywano kraj, w którym pracować miał nowy i po nowemu wykształcony człowiek. Tak się jednak złożyło, że Polska nie byłą zawieszona w próżni, a komunizm zajmował tylko połowę świata, w dodatku tę bardziej zniszczoną i zubożoną przez wojnę. I nie mógł egzystować bez jakichś interakcji z drugą połową, w której rozwijał się przemysł, przedsiębiorczość i technologie. W miarę jak rozwijał się i udawał konkurencyjność wobec zachodu, przemysł rodzimy, przybywało także tak zwanych mas. Masy to byli ludzie, którym zwisało kto wykłada na uniwerystetach i jakie tam mądrości do głów studenterii pakuje. Masy harowały w fabrykach, a po pracy chciały się zabawić. Masy były naturalnym targetem chamów, czyli tej partyjenj frakcji, która po wojnie została od władzy prawie całkowicie odsunięta. Póki jednymi opiniotórczymi ośrodkami w kraju były uczelnie i podporządkowane partii dzienniki, wszystko było w porządku. Przyszedł jednak moment, kiedy pojawiła się telewizja. Wynalazek prawdziwie diabelski, który położył kres rządom Żydów w Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej. Stało się tak oczywiście także ze względu na to, że towarzysz Stalin odszedł był do diabła, czyli wbrew przewidywaniom wielu partyjnych towarzyszy, nie okazał się nieśmiertelny.
Telewizja, chcąc nie chcąc otworzyła masom drogę do informacji. Kłamliwej, zmanipulowanej, podłej, ale nie miało to znaczenia, ponieważ masa jest silna zawsze, nawet jeśli wyznaje fałszywych bogów. I zaczęło w roku 1956 w czasie tak zwanej odwilży, jeszcze przed udostępnieniem telewizji Polakom. Towarzysze radzieccy postanowili dokonać zamiany garnituru władców Polski. Zrobili to dwuetapowo. Pierwszym etapem była odwilż, czyli dopuszczenie do obiegu pewnych treści, dotychczas zakazanych i zezwolenie na działanie – jawne – chamskich mas. Oraz tajne – chamskich towarzystw naukowych, które w istocie nie były żadnymi towarzystwami naukowymi, a jedynie towarzystwami wzajemnej adoracji i stanowić miały przeciwwagę dla stworzonychy w latach powojennych autorytetów „żydowskich”. Dotychczasowi panowie dusz i świadomości nie zorientowali się za dobrze co się święci, a kiedy już się zorientowali, było za późno. Na uczelniach znajdowało się już wystarczająco dużo „nowych ludzi”, którzy zorganizowani przez towarzyszy radzieckich udawali naukowe koła, kluby dyskusyjne, a nawet tajne organizacje, silnie zakonspirowane, a wymierzone w „stary porządek” czyli w Żydów po prostu. Kulminacją ten walki pod dywanem był rok 1968 kiedy to całkowicie ogłupione i ufające jeszcze Gomułce chamskie masy, wraz z całkowicie już skretyniałymi studentami rzuciły się sobie do gardeł. Nazwano to próbą odzyskania suwerenności. Partyjnych Żydów wyrzucono z kraju, na uczelniach dokonała się zamiana pokoleniowa, która spowodowała, że biegający dawniej z rewolwerem po mieście Leszek Kołakowski musiał emigrować, udrapowany w szaty, pokrzywdzonego filozofa, który odkrył zło, ale mu nie zapobiegł, a na jego miejsce pojawili się inni. Ci inni, to mniej może wyrafinowani i mniej widoczni, ale za to bardzo skuteczni i jeszcze bardziej oddani sprawie „naukowcy” różnych dyscyplin, gotowi na wszystko, byle tylko się przypodobać towarzyszom radzieckim.
Mniej więcej w tym samym czasie pojawiła się w domach telewizja. Władza miała więc na jakiś czas z głowy rozruchy i demonstacje na ulicach, bo wszyscy oglądali mecze w telewizji i cieszyli się, że Polska wygrywa.
Reakpitulujmy; rząd dusz, przejęty po wojnie przez Żydów, został im odebrany i wręczony chamom, przez towarzyszy z Moskwy, przy aplauzie ulicy i cichej akceptacji chamów aspirujących. Wszystko to działo się na tle nie mającego jeszcze wielkiego znaczenia i póki co przez większość dnia wyłączonego odbiornika telewizyjnego.
Towarzysze radzieccy nie pozwolili rzecz jasna na to, by z Polski wyjechali wszyscy Żydzi. Wielu z nich zostało, bo władza nie może polegać jedynie na jednej grupie oddanych sobie ludzi. To ją prowadzi do zguby. Tych grup musi być kilka. Zawsze bowiem znajdzie się ktoś rozczarowany, kto dostrzeże, bacznie rozglądając się wokół, że coś tu – kurcze – jest nie tak. Ktoś tu – kurcze – coś ściemnia.
Lata gmułkowskie i czas po nich to okres triumfu telewizji, sportu, barw narodowych, Kargula, Pawlaka i Franka Dolasa. O żadnych Żydach w ogóle się nie wspomina, a żeby po nich płakać, to już w ogóle nie ma mowy. Na uniwersyetach rządzą niepodzielnie chamy, które mają studentom do powiedzenia tyle samo co ci poprzedni, ale mówią do nich językiem bardziej przystępnym i zrozumiałym. Nauki społeczne rozwijając się aż furczy, wszystko idzie do przodu i już się wydaje, że komunizmu w barwach narodowych nic nie zatrzyma, kiedy okazuje się nagle, że jakiś Kuroń z jakimś Modzelewskim, list otwarty napisali. I jeszcze go opublikowali w zagranicznych gazetach oraz wydawnictwach wrogich ustrojowi, takich jak „Kultura”. Czy „Kultura była do końca wroga ustrojowi, nie jestem przekonany, na pewno była wroga jego chamskiej wersji i tym akurat towarzyszom z Moskwy, którzy wersję tę testowali w praktyce.
Po obublikowaniu listu Kuronia i Modzelewskiego okazało się, że media to broń obosieczna i dla władzy najważniejsza. Straciły wraz z tą konstatacją na znaczeniu środowiska akademickie, a zyskały masy. Masy bowiem gapiły się w telewizor chętniej i grzeczniej. Masy łykały wszystko co w tej telewizji pokazywano. Ludzie z wyższym, jak ich pogardliwie nieco nazywano mieli swoje książki, swoje marzenia o doktoratach i swoje dylematy – donosić czy nie donosić za możliwość wyjazdu na stupendium do Paryża. Ich pozycja słabła, bo też i wiedza przestała mieć relaną wartość. Miała ją oczywiście w tych dziedzinach, które były potrzebne przemysłowi, ale takie na przykład nauki społeczne nie były już tym co dawniej. Podobnie było z humanistyką, szczególnie z historią. Uczelnie wychowywały także młode kadry policji, tajniaków i towarzyszy, ale były to uczelnie specjalne, takie jak Wyższa Szkoła MSW lub pewna tajemnicza uczelnia istniejąca na Rakowieckiej, o której mało kto słyszał, a do której kierowano najbardziej oddanych i wiernych towarzyszy spośród chamów. Wraz z postępem w rozwoju mediów, szkolnictwo wyższe w Polsce ulega rozwarstwieniu. Mamy więc szkoły wyższe normalne, dla motłochu, który chce się wybić, oraz szkoły wyższe dla janczarów, którzy chcą służyć. Na tych pierwszych wykłada się kit na ławę, na tych drugich mówią wszystko co tylko student musi wiedzieć czyli jak to jest z tym światem naprawdę. Na tych pierwszych studenci wkuwają głupawe i nie mające pokrycia teorie oraz uczą się na pamięć głębokich myśli sławnych ludzi, na tych drugich wgłębiają się w metody działania tajnych policji świata tego i różnych prowokatorów.
I jedne i drugie służą wykuwaniu kadr. Pierwsze wykuwaniu kadr tak zwanej opozycji, a drugie wykuwaniu kadr tak zwanej nomenklatury. Obydwie kadry spotkają się na moment w początku lat osiemdziesiątych, kiedy to władza przespała chwilę, w które zorganizowano NSZZ Solidarność. Spotkanie jak powiadam było krótkie, okazało się bowiem, że władzy nie chce się rozmawiać, ani z chamami z fabryk i stoczni, ani z oszukanymi przez siebie „inteligentami”. Do rozmów potrzebni byli jej eksperci. Tak się złożyło, że ci akurat, w większości, bo nie w całości, rekrutowali się ze środowisk zwanych jeszcze niedawno „Żydami”. Porozumienie pomiędzy otępiałą od życia w spokoju i na wysokiej stopie władzą a tymi całymi ekspertami nie było łatwe i trzeba było długich lat obopulnego straszenia się i buczenia, zanim do realnego porozumienia doszło. Dokonało się ono oczywiście na tle włączonych już non stop odbiorników telewizyjnych, przy wymownym i tragicznym milczeniu środowisk akademickich, ufającyh i wierzących w sukces, ale żyjących z jakimś takim niepokojem w sercu.
Władza nie wiedząc jeszcze o tym przegrała bitwę o media, albowiem nie doceniła ich siły i nie doceniła determinacji czynników zewnętrznych. Rok 1981 nie był bowiem rokiem przetasowań wewnętrznych, ale zewnętrznych, a śmierć towarzysza Breżniewa była o wiele większym szokiem niż śmierć towarzysza Stalina. To pogubienie się towarzyszy radzieckich spowodowało, że Zachód zareagował, ale zaragował za słabo. Trzeba było czekać aż 10 lat zanim dogadają się ci z Moskwy i Waszygntonu i pozwolą usiąść do rozmów tym z Warszawy. W tym czasie każdy wychowywał i kształcił swoje przyszłe kadry. Władza – chamów i milicję oraz po części naukowców, Opozycja – Żydów i dziennikarzy. Całkiem odwrotnie niż po wojnie. Lata dziewięćdziesiąte okazały się bezapelacyjnym zwycięstwem Żydów i mediów, które pokazały swoją siłę i zatriumfowały nad uniwersytetem oraz jego produktami. Czas jednak nie stanął w miejscu i właśnie dowiadujemy się, że TVN sprzedają. Może więc znów idzie „nowe”. Zobaczymy.
Przepraszam wszystkich za niedsokonałości tej analizy, ale pisałem ją trochę na chybcika. Przyjdzie, mam nadzieję czas, na rozwinięcie, jej najciekawszych wątków. Póki co zapraszam wszystkich na stronę www.coryllus.pl gdzie można kupić książki, moje, Toyaha i Ojca Antoniego Rachmajdy.
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy