Wspomnienia korespondenta niemieckiego pisma „Die Welt” Paula Badde z Jerozolimy.
Przyklejony do ekranu telewizora patrzyłem, jak pada najpierw pierwsza, a niedługo potem druga wieża. Chwilę później wybiegłem na zewnątrz, na ulicę, by przygotować dla mojej berlińskiej redakcji korespondencję na temat reakcji mieszkańców Jerozolimy na nowojorski atak. Nasz piekarz był trupio blady; upuścił na podłogę chleb, który pakował i nie był w stanie powiedzieć choćby słowa. Jak skamieniały stał ze swoim pomocnikiem przed umieszczonym na ladzie telewizorem, który wciąż na nowo pokazywał monstrualnych rozmiarów chmurę pyłu na ulicach Manhattanu. Od czasu do czasu pojawiał się Jaser Arafat w towarzystwie dwóch współpracowników i z drżeniem potępiał zamach – po raz pierwszy nie mówił przed kamerami po arabsku, lecz po angielsku: God bless America! God bless America!Był śmiertelnie przerażony.
Psy nie przestawały szczekać, ujadać. Helikoptery pruły nisko wieczorne niebo, a odgłos ich śmigieł mieszał się z koncertem policyjnych syren. Niebieskie światła patroli wojska i policji otulały przerażonych mężczyzn, kobiety i dzieci, wszystkich mieszkańców Jerozolimy, na wszystkich ulicach. Nikt nie był w stanie wykrztusić choćby słowa. „To początek końca – powiedział pewien ormiański lekarz przy Bramie Damasceńskiej. – To będzie wojna. Boże miej nas wszystkich w swojej opiece”. „To nie my! To nie my! Tylko ktoś chory na umyśle mógłby sądzić, że bylibyśmy w stanie coś takiego zrobić – jąkał się jakiś szewc. To był sam diabeł”. Szczekanie i ujadanie psów nie miało końca; akompaniowało biciu przerażonych serc. Ludzie patrzyli na siebie nawzajem w milczeniu, z bojaźnią. /…/
„Jedno jest pewne jak dzień i noc – mówił drżącym głosem ojciec Eliasz, którego spotkałem przed wejściem do kościoła Grobu Pańskiego. Ktokolwiek stoi za tą zbrodnią, jest największym, śmiertelnym wrogiem Palestyńczyków i wszystkich mieszkańców Izraela. Nikt nie może nas bardziej nienawidzić niż mocodawca tego zamachu. Ten horror trafia w samo serce Ziemi Świętej. Niech Bóg ma nas w swojej opiec!”. Pośpieszyłem do domu opustoszałą Salah-e-Din, żeby szybko wysłać do Berlina moją relację.
W domu zastałem włączony telewizor, a przed nim wpatrzone w ekran żonę i córkę. Oglądały kanał informacyjny BBC-World. Nagle, zaraz po zdjęciach płonących wież, zobaczyłem wiwatujących Palestyńczyków na Salah-e-Din: kilkoro dzieci i dwie machające do kamery kobiety. Nie wierzyłem własnym oczom. Przecież przed chwilą tam byłem i sam widziałem: cała Salah-e-Din była w szoku. Tego dnia nie można tam było zauważyć choćby cienia uśmiechu, nie mówiąc o radości.
Razem z żoną wróciłem na to miejsce. Zwykle pełna życia ulica była zupełnie wymarła. Przez okna było widać odbijające się na sufitach mieszkań błękitne światło telewizorów. We wszystkich sklepach ludzie siedzieli przykuci do ekranów. Na chodniku natknęliśmy się na Mohammeda, młodego człowieka, którego często kupowaliśmy jedzenie. „Nie – odpowiedział oburzony – nie widziałem tu ani kamerzystów, ani cieszących się dzieci, ani machających chorągiewkami kobiet. Patrzył na nas, jakby wątpił, czy jesteśmy przy zdrowych zmysłach.
Pobiegłem szubko do biurka, obok którego stał telewizor, i kończąc swoją relację, zauważyłem, że kilkusekundowe nagranie wiwatujących dzieci i kobiet z Salah-e-Din obiegło już wszystkie kanały informacyjne, na całym świecie. Przełączałem z jednej stacji na drugą: z telewizji izraelskiej na niemiecką, hiszpańską, francuską, amerykańską i angielską; CNN,CBS,BBC. Wszędzie pojawiały się te same zdjęcia: dymiące wieże w Nowym Jorku, a zaraz potem świętujący w Jerozolimie Palestyńczycy, którzy nigdy nie istnieli.