W czasie wakacyjnym przetoczyła się przez media fala pesymizmu co do przyszłości Europy. Nie jest to pesymizm nieuzasadniony.
Najbardziej szokuje fakt, że nie skłania on przywództwo Unii Europejskiej i poszczególnych krajów do rewizji nieskutecznej gry na zwłokę.
Ostatnio coraz częściej pojawiają się opinie, że nie poszczególne kraje znajdujące się na liście Goldman Sachs przeżywają ciężkie chwile, lecz dotyczy to całego kontynentu, a co najmniej obszaru Unii Europejskiej. Niewielu jednak zdaje siebie sprawę, co to oznacza dla społeczeństw europejskich, takich jak społeczeństwo polskie.
Dotychczasowa wersja europejskiego kryzysu była mniej więcej następująca. Kryzysy dotykają słabsze lub źle zarządzane gospodarki narodowe, co powoduje rozdźwięk między silnymi gospodarkami Niemiec i Francji a gospodarkami krajów „peryferyjnych”. Na tej podstawie formułowane były główne koncepcje polityki stabilizacyjnej. Zakładały one, że Europa nie może funkcjonować jako jednolity podmiot, jeżeli wszystko nie znajdzie się pod silnym nadzorem. Z tego wysnuwano wniosek, że tylko Niemcy są krajem, których prężna gospodarka i potencjał ludnościowy dają rękojmię skuteczności takiego nadzoru. Jednak już w sygnalizowanych założeniach polityki europejskiej pojawiły się nielogiczności. Sprawowanie nadzoru nad Europą jest kosztowne, a nie chodzi tylko o koszty finansowe. Kraje dotknięte przez kryzys, a następnie poddane nadzorowi Berlina (i MFW) przenoszą na organy nadzoru faktyczną odpowiedzialność za wyjście z kryzysu. Jeśli ono nie następuje, a nawet sytuacja w krajach ogarniętych kryzysem ulega pogorszeniu, taka polityka jest bezsensowna.
Zarzewie konfliktu między Niemcami i krajami „peryferyjnymi” jest więc dobrze widoczne.
Podstawowy błąd przyjętej koncepcji „walki z kryzysem” wynikał ze splotu kilku okoliczności. Najważniejsza, to pochopne uznanie, że kryzys w Europie będzie przebiegał w miarę łagodnie i jedynie w skali lokalnej. Oznaczało to, że kryzys obejmuje poszczególne (słabe, zadłużone) gospodarki z listy Goldman Sachs. Drugą okolicznością było przyjęcie wątpliwej pod względem teoretycznym koncepcji rozprzestrzeniania się kryzysu: „koncepcji zarażenia” (Paula Krugmana). Nie chodzi o to, że nie istnieją mechanizmy rozprzestrzeniania się kryzysów gospodarczych. To nie podlega dyskusji. Jednak „koncepcja zarażenia” nie wyjaśnia całego mechanizmu rozwoju kryzysu gospodarczego, a nawet pomija ważniejsze od „zarażenia” elementy tego mechanizmu. Mam tu na myśli przede wszystkim znaczną unifikację w sferze gospodarczej, finansowej, prawnej i politycznej na całym obszarze Zachodu (wyrażająca się jaskrawo w zasadach Konsensusu Waszyngtońskiego). Kryzys jest przede wszystkim konsekwencją zawodności zunifikowanego mechanizmu gospodarczego, finansowego i politycznego w krajach Zachodu, uznanego za wyraz pożądanej globalizacji. Jeśli to ostatnie zdanie jest prawdziwe, to nie można pochopnie traktować kryzysu w Europie jako kryzysu gospodarek pojedynczych, słabych krajów. Jest jasne, że gospodarki te nie idą ku załamaniu Europy w równym szeregu, bowiem kryzys nie rozwija się równomiernie. Ale ich losy są wspólne i prawdopodobnie jednakowo dramatyczne.
Kolejną okolicznością sprzyjającą przyjęciu błędnej koncepcji „walki z kryzysem”, był fakt, że szybko dały znać o sobie potężne grupy interesów, niezainteresowane przewartościowaniem i przebudową wadliwego mechanizmu gospodarczego, finansowego i politycznego. W tym zakresie powstał szczególny rozdźwięk między licznymi środowiskami ekonomii (zwłaszcza akademickiej) i ośrodkami politycznymi (o zasięgu europejskim i krajowym). Ekonomia dość szybko wycofała się z entuzjazmu dla współczesnej teorii neoklasycznej czy raczej ekonomii neoliberalnej. Polityka stanęła na gruncie dotychczasowej praktyki neoliberalnej, jedynie cofając się nieznacznie pod presją zachodzących zmian. Tak na przykład inwestycje zagraniczne są uznawane za dobrodziejstwo dla rozwoju gospodarek narodowych, jeśli… nie są to inwestycje chińskie. Zaczęto mówić o wprowadzeniu podatku Tobina od transakcji finansowych, ale niechętnie.
To nie jest kryzys globalny
Zbyt łatwo zaakceptowano pogląd, że obecny kryzys jest kryzysem światowym. Dysproporcje ekonomiczne i socjalne w świecie są tak potężne, że dawno należało mówić, że wielkie obszary świata znajdują się w kryzysie ekonomicznym. Dysproporcje te występują nie tylko między gospodarkami rozwiniętych krajów Zachodu i gospodarkami krajów rozwijających się (dawniej mówiono: zacofanych). Podobne dysproporcje występują między krajami europejskimi. Mechanizm powstawania tych dysproporcji i pogłębiania nie był niestety ważnym zagadnieniem do rozważenia. Zarówno ekonomiści jak i politycy chętnie przymykali na nie oczy. Uznano, że nie liczy się poziom, lecz dynamika. Innymi słowy, zaczęto dowodzić absurdalnej tezy, że gospodarki krajów mających niski poziom produkcji własnej mogą być oceniane pozytywnie, jeśli tylko wykazują choćby nieznaczny wzrost produktu krajowego brutto. Tymczasem wzrost PKB dokonywał się w tych krajach przy znacznym ograniczeniu produkcji własnej, co musiało pociągać za sobą regres w wielu podstawowych dziedzinach życia społecznego. Ponieważ inwestycje krajowe były wypierane przez inwestycje zagraniczne, PKB w coraz większym stopniu kamuflował dalsze przesunięcia dochodowe i majątkowe między krajami na niskim i wysokim poziomie dobrobytu. Ten proces generował długotrwały i pogłębiający się kryzys w takich krajach jak Polska, Litwa, Łotwa czy Słowenia. Jeśli dostrzega się realia ekonomiczne, kryzys w tych krajach jest bez porównania głębszy i dolegliwszy, aniżeli w krajach określonych arogancko przez Goldman Sachs mianem PIGS. Oprócz pogłębiania się dysproporcji ekonomicznych między regionami świata i wzrastającego ubóstwa wskutek obniżania się poziomu gospodarczego wielu krajów Afryki i Ameryki Łacińskiej, analogiczne zjawisko występuje również w Europie. Kolejność wpadania w kryzys gospodarczy jest odwrotną w stosunku do deklarowanej. Jest przy tym pewne, że proces pogłębiania się europejskich dysproporcji gospodarczych nie może trwać w nieskończoność. Właśnie dochodzi do mety.
Kraje Europy Środkowo-Wschodniej zostały w ostatnich dwudziestu latach poważnie zubożone, o czym każdy wie. Jednakże krótkowzroczność polityki europejskiej uniemożliwiła zatrzymanie się w porę. Kraje te zostały doszczętnie wyeksploatowane, co tłumaczy paradoksalnie ich „dobre” wskaźniki wzrostu. Następnie, słabo rozpoznany motor eksploatacji zaczął pracować na pełnych obrotach w krajach o wyższym poziomie gospodarki, co było do przewidzenia. I ten mechanizm nie został dotychczas zatrzymany.
Zjawiska towarzyszące przestawieniu mechanizmu eksploatacji na gospodarki Włoch, Francji i Niemiec są bliźniaczo podobne do obserwowanych w krajach europejskich o niższym poziomie produkcji. Wycinanie usług publicznych, ograniczenie świadczeń socjalnych oraz prywatyzacja majątku publicznego stanowią najbardziej widoczne oznaki działania wspomnianego mechanizmu. To, co w tych krajach uchodzi za politykę odzyskania przez ich gospodarki dotychczasowej dynamiki, w dłuższym okresie przyczynia się do wielu negatywnych skutków społeczno-ekonomicznych. Wymienimy tylko niektóre z nich. Pierwszy, to rekompensowanie spadku dochodów kapitałowych rosnącym lawinowo zadłużeniem publicznym. To jest proces nieuchronny, ponieważ prywatyzacja majątku publicznego jest prywatyzacją zysków, a zarazem nacjonalizacją strat. Wskutek daleko idącej ideologizacji procesu prywatyzacji w krajach Europy Środkowo-Wschodniej możliwe było forsowanie prywatyzacji bez posługiwania się dostępnym rachunkiem społecznych korzyści i strat. Gdy warunki stawiane Grecji przez UE i MFW obejmowały szeroko zakrojony program prywatyzacyjny, prywatyzacja nabrała innego wymiaru. Stała się jawnym instrumentem eksploatacji tego kraju, uzasadnianej koniecznością spłaty zadłużenia. Gdy po upływie roku sytuacja gospodarcza i finansowa Grecji uległa znacznemu pogorszeniu, wbrew lekkomyślnie formułowanym oczekiwaniom na jej poprawę, prywatyzacja zyskała dodatkowo znaczenie czynnika hamującego rozwój gospodarczy. To wszystko można było dostrzec i analizować wcześniej w krajach Europy Środkowo-Wschodniej i w Rosji, ale nikomu na tym nie zależało. Rządy w tych krajach zostały odpowiednio przygotowane do pełnienia arbitralnej roli promotorów „przekształceń własnościowych”. Teraz sytuacja się powtarza, co jest odbierane jako poważny kryzys zadłużenia. Drugi, to konsekwencje dla społeczeństwa. Chodzi o ograniczenie świadczeń publicznych, które w krajach Europy Środkowo-Wschodniej nigdy nie były nadmierne. W tych krajach przerzucenie kosztów związanych z bezpieczeństwem socjalnym na społeczeństwo odbywało się stosunkowo szybko i brutalnie. To z kolei nie tylko pogarszało sytuację dochodową ludności, ale wystawiało jej znaczną część na silne zagrożenia bezpieczeństwa zdrowotnego, wymuszone zadłużanie i roszczenia wierzycieli, utratę świadczeń dla bezrobotnych, bezdomność itp. Ten proces w innych krajach europejskich dopiero się rozpoczyna, ale już wywołuje szok, niedowierzanie i oburzenie. Jeżeli te reakcje społeczne zostaną skutecznie spacyfikowane, sytuacja powtórzy się co do joty.
Problem polega na tym, że jutro będzie gorzej .Dochodzimy powoli do wniosku, że Europa nie musi wydźwignąć się z kryzysu, a nawet na to wcale się nie zanosi. Może natomiast przeżywać doświadczenia podobne do doświadczeń krajów postkomunistycznych. Dla Włochów, Brytyjczyków, Francuzów czy Niemców wizja ta jest zapewne bardziej przerażająca, aniżeli dotychczasowe perturbacje finansowe.
(ciąg dalszy w następnym numerze EEM)
Prof. dr hab. Artur Śliwiński
Źródło: http://www.monitor-ekonomiczny.pl/s17/Artyku%C5%82y/a181/Europa_na_skraju_za%C5%82amania.html
EEM publikuje analizy i opinie dotyczace sytuacji i tendencji gospodarczych, ze szczególnym uwzglednieniem zmian zachodzacych na swiatowej i europejskiej scenie ekonomicznej. www.monitor-ekonomiczny.pl