Zacznijmy od tego, że będąc w Londynie nie odwiedziłem British Museum. Celowo tam nie poszedłem albowiem nie lubię oglądać miejsc gdzie zgromadzono bardzo dużo kradzionych przedmiotów
Zacznijmy od tego, że będąc w Londynie nie odwiedziłem British Museum. Celowo tam nie poszedłem albowiem nie lubię oglądać miejsc gdzie zgromadzono bardzo dużo kradzionych przedmiotów. Tam zaś właśnie tak jest. Urzędnicy i żołnierze imperium zwozili bowiem do siebie wszystko co tylko znaleźli za morzami i co miało jakąkolwiek wartość. Są to rzeczy kradzione i tyle. Argument, że pozostawienie ich tam gdzie były naraziłby je na niechybne zniszczenie, a cywilizację zubożył o całe obszary wiedzy archeologicznej, historycznej i artystycznej, odrzucam. One – te wszystkie kamienie – są właśnie dziś w największym niebezpieczeństwie, tam w tym muzeum. Dzieję się tak dlatego, że powód dla którego zostały przywiezione na wyspy przestał się liczyć. Nikomu dziś nie jest potrzebna wiedza archeologiczna, historyczna i inna. Ludzie przychodzą do tych muzeów z przyzwyczajenia, z nudów, z powodu snobizmu i dlatego, że turystyka to biznes. Trzeba zobaczyć te znudzone Arabki snujące się po National Galery, te ruskie wycieczki w paltocikach pamiętających wczesnego Gomułkę, żeby zorientować się, że wszystko to jest bez znaczenia. A być może było bez znaczenia zawsze. Istotną bowiem funkcją tych wszystkich ukradzionych przedmiotów było uświetnienie wielkości imperium, a nie pogłębianie wiedzy na jakiś temat. Jeśli nie wierzycie zapytajcie kogoś ile jest kłamstw, naciągania i głupstw w tych wszystkich naukowych książkach, powstałych na temat zbiorów muzealnych. Pamiętajcie też, że Howard Carter okradł Tutenhamona zanim ogłosił oficjalnie otwarcie grobowca i inwentaryzację znajdujących się w nim przedmiotów.
Teraz będą nieznane nazwiska. Jednym, z największych jumaczy jakich znał ten świat był sir Robert Clive, baron of Plassey. Pan ten, niezwykle energiczny i wesoły, rozpoczął w pierwszej połowie XVIII stulecia karierę jako urzędnik Kompanii Wschodnio – Indyjskiej. Kiedy zaś Kompania dorobiła się własnych oddziałów wojska, został jednym z jego dowódców. Jako trzydziestodwulatek stanął ze swoimi żołnierzami, w liczbie około 5 tysięcy naprzeciwko wojska Sirraja – ud-Daula nababa Bengalu, Biharu i Oryssy. Rzecz działa się w szczerym polu nieopodal miejscowości nazywanej przez Anglików Plassey. Był rok 1757. Sir Robert przystąpił do bitwy i zwyciężył pokonując wielokrotnie liczniejszego przeciwnika. Tak to ujmują autorzy lubujący się w popularyzacji historii. Clive w rzeczywistości przekupił dowódcę wojsk nababa, faceta nazwiskiem Mir Jafar, który zdetronizował swojego dotychczasowego pana, a sam z ochotą został marionetką w rękach Anglików. Kupcy z Bengalu, Oryssy i Biharu nie czekając aż nowy pan ich okradnie wręczyli sir Robertowi podarunki na łączną sumę 234 tysięcy funtów. Nie wiem ile wynosiłaby ta kwota w przeliczeniu na funty dzisiejsze, ale sądzę, że grubo ponad 20 milionów.
Po powrocie do kraju Robert Clive został oczywiście postawiony przed ówczesną komisją śledczą, złożoną z uczciwych parlamentarzystów groszorobów. Na pytanie – dlaczego tyle kradł? Odpowiedział iż wcale nie kradł, tylko przyjmował podarki, które mu wręczano. Dodał także, że podarków było tak wiele, że sam jest dziś zdziwiony swoją powściągliwością i skromnością. Uwolniono go od zarzutów, a król przyznał, że sir Robert dobrze przysłużył się ojczyźnie. Nie wiem co z podarków bengalskich wręczonych Robertowi Clive znajduje się dziś w British Museum, ale do jego historii musimy jeszcze kiedyś wrócić w innym zupełnie tekście. Jest ona bowiem wielce pouczająca.
Jumanie stosowane przez Brytyjczyków charakteryzuje się dyskrecją z jednej strony i bezczelnością z drugiej. To są rzeczy, o których my Polacy możemy jedynie słuchać, bo jumanie znane nam z autopsji wyglądało zupełnie inaczej. Ostatnią rzeczą jaką sami zajumaliśmy była korona carów Szujskich i posoch wielkoksiążęcy, wszystko przywiezione do Warszawy przez Stanisława Żółkiewskiego z Moskwy. Co się z tymi rzeczami stało nie wiadomo, ale prawdopodobnie wróciły na swoje miejsce. Od tamtej pory to nam jumano. Szwedzi po 350 latach nawet przeprosili za jumę, ale grosza nie oddali i zbroje królewskie z Wawelu stoją dziś w Sztokholmie spokojnie czekając aż jakiś muzułmanin popsuje je kierowany emocjami, których nigdy nie zrozumiemy. Juma szwedzka była straszliwa, ale miała to do siebie, że przedmioty które Szwedzi zabrali ocalały i są w jednym miejscu. O wiele gorzej było z jumą pruską. Tę cechował fanatyzm i utajnienie. Regalia wywiezione pod eskortą do Koźla, potem odrą spławione do Frankfurtu, a potem przewiezione także pod eskortą do Berlina, były dla młodej pruskiej monarchii łupem nie lada. Istniały póki Prusy liczyły się z reaktywacją państwa polskiego. Gdy pogrzebano ostatnie szanse na niepodległość zostały po prostu przetopione. Jumę pruską cechowało bowiem także bezmyślne barbarzyństwo. Niemcy z Berlina po prostu nie przywiązywali się do innych funkcji jumy poza tą najistotniejszą – podniesienie znaczenia imperium. Kiedy juma przestawała spełniać tę funkcję można ją było przerobić na coś praktycznego, na 20 dukatów, na przykład. Jumę pruską, podobnie jak potem niemiecką charakteryzuje również to, że los zajumanych rzeczy, nawet jeśli przestały istnieć, jest znany i dokładnie opisany.
Najgorzej było z jumą rosyjską. Juma ta była tajna, barbarzyńska i brakowało na jej temat informacji. Juma rosyjska to przysłowiowy kamień w przysłowiową wodę. Oto w czasie kampanii rozbiorowych każdy pałac polski, każdy dwór i chałupa były dokładnie ogołacane ze wszystkiego. Przedmioty zajumane wywożono potem do innych dworów, pałaców i chałup położonych gdzieś nad Wołgą i Donem. Tam jumacze wieszali je po cichu na ścianach, tak by nie dowiedzieli się o nich miejscowi urzędnicy posiadający realną władzę lub generałowie, którzy nie kradli, bo akurat byli gdzie indziej, na innej wojnie z jakimiś biednymi ludźmi, którym nie było co zajumać. Często przedmioty te sprzedawano po prostu Żydom, którzy wywozili je nie wiadomo gdzie, ale z dużym prawdopodobieństwem twierdzić możemy, że do ojczyzny sir Roberta Clive. One także są dziś w National Galery i British Museum. Nie mamy jednak żadnych szans by je odzyskać, bo przecież w dworach i pałacach w XVIII wieku nie przeprowadzano inwentaryzacji tych wszystkich Veronese’ów o Van Dyck’ów. A takie rzeczy tam były o czym świadczą źródła z epoki, jak choćby nieśmiertelny i przez to właśnie nie wznawiany pamiętnik Juliana Ursyna Niemcewicza.
Opisy obrazów ukradzionych w Polsce i wywiezionych gdzieś nad Don dają także inni podróżnicy. Było tego sporo i wszystko przepadło, bo w Rosji w pewnym momencie dziejowym rzucono hasło do ogónej jumy. Brzmiało ono – grab zagrabione. I miałoby sens o tyle, o ile my także bralibyśmy w jumaniu udział. Niestety to znowu nam kradziono. I po tej jumie, to już naprawdę nic nie można było znaleźć.
Juma ma się świetnie także dziś. Rozmawiałem kiedyś z wysokim urzędnikiem MSW, który był wcześniej wysokim oficerem policji odpowiedzialnym za śledztwa związane z kradzieżami dzieł sztuki. Okazało się, że przepisy w wielu krajach są tak skonstruowane, że wystarczy coś zajumać i przetrzymać przez kilka lat, by właściciel nie mógł tego odzyskać. Ponoć różne piękne przedmioty z prywatnych kolekcji są dziś jumane na zlecenie przez ważnych polityków i trzymane w zamknięciu przed stosowny do nabycia praw własności czas. Plotki głoszą, że to zlecenia takie po cichutku wydaje premier Włoch Silvio Berlusconi, który jest znanym miłośnikiem piękna i sztuki. Czy to prawda? Nie wiem. Uważam jednak, że to możliwe. Juma rządzi światem i dobrze jest mieć tego świadomość. My zaś nie mamy żadnych środków na swoją obronę przez jumaczami. Możemy tylko wołać, że nas okradają, ale nikogo to nie zainteresuje, bo wiedza tajemna, inicjacyjna wręcz w świecie ludzi wpływowych i wielkich to wiedza o jumie. Zastanówcie się czy nie mam racji.
Wszystkich oczywiście zapraszam na stronę www.coryllus.pl gdzie można już kupić rewelacyjną i piękną książkę Toyaha "O siedmiokilogramowym liściu i inne historie" a także trzy moje książki, których tytuły i tak wszyscy znają, nie ma więc potrzeby ich tu wymieniać
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy