Bez kategorii
Like

Jak promuje się polską biotechnologię

18/07/2011
492 Wyświetlenia
0 Komentarze
19 minut czytania
no-cover

Poziom promocji polskiej biotechnologii za granicą jest w pełni adekwatny do poziomu i zysków z tej rozwojowej dziedziny w Polsce.

0


 

Uczestniczyłem dawa tygodnie temu po raz kolejny w konferencji Bio International Convention, która w tym roku odbyła się w Washington DC w USA. Jest to największa na świecie konferencja poświęcona szeroko pojętej biotechnologii, przy czym jest ona raczej kongresem biznesowym a mniej naukowym. Oczywiście biznes ów jest budowany w oparciu o innowacje naukowe, ale sam kongres dotyczy handlu usługami i produktami związanymi z biotechnologia i farmacją.

 

Po raz kolejny również został wystawiony Polski pawilon, pod światłym kierownictwem panów M. i B. (nazwiska do znajomości autora, ukryte by chronić winnych), i po raz kolejny panowie M. i B. współorganizowali spotkania pomiędzy polskimi przedsiębiorstwami biotechnologicznymi i zagranicznymi inwestorami. Pierwsze spotkanie odbyło się w polskiej ambasadzie a drugie w Ronald Reagan Building. W pierwszym spotkaniu nie uczestniczyłem, a w drugim niestety tak. Z relacji moich współpracowników podczas spotkania w ambasadzie nie było lepiej. Ale zacznijmy od początku.

 

Panowie M. i B. zdobyli onegdaj dotację za pośrednictwem urzędu marszałkowskiego południowego województwa na otworzenie klastra vel. inkubatora biotechnologicznego na południu Polski. Nie znając się na biotechnologii, ani na biologii molekularnej, ani na farmacji, a jedynie na mieleniu kasy unijnej postawili park technologiczny bezużyteczny dla procesów technologicznych doprowadzających do produkcji farmaceutyków. Dwa lata temu sam byłem świadkiem rozmowy pomiędzy profesorem Ł. i doktorem C. (którzy naprawdę się znają na wymogach GMP/GLP*) a panami M. i B., gdzie panowie M. i B. wciskali kit profesorowi i doktorowi o tym, jak to ich budynek jest najlepszy, najbardziej dostosowany itp., a dr. i prof. punkt po punkcie rozwalali misternie zbudowaną narrację (skąd my to znamy?). Jednak M. i B. działają niezrażeni.

 

Jednym z warunków uzyskania dotacji przez M. i B. jest promocja owego projektu – południowo-polskiego inkubatora technologii/klastra/czorta Iwana. Ponieważ urząd marszałkowski owego województwa uczestniczył w finansowaniu powyższej instytucji, jego urzędnicy uczestniczą w promocji. Dwa lata temu oznaczało to, że dwóch ostro skacowanych i zionących wczorajszą wódą młodych ludzi przyszło na lunch biznesowy zorganizowany przez ES., amerykańskiego biznesmena i doradcę, który bardzo lubi Polskę i promuje prowadzenie amerykańskich interesów w Polsce i vice versa. Mogą sobie Państwo wyobrazić ich profesjonalizm i skuteczność. Tamtego roku M. i B. zorganizowali w Atlancie, po raz pierwszy na Bio, polski pawilon.

 

Gdy mówię polski, mam oczywiście na myśli południowo-polski, a konkretnie południowo-polsko-inkubatorowy, bo panowie raczej nie kryją się (lub kryją się nader nieudolnie) z tym, że chodzi im o sprzedawanie powierzchni laboratoryjno-biurowej (jednej z najdroższych w Europie!!) , a nie o promowanie polskiego biobiznesu. Oczywiście nie przeszkadza im to w ubieraniu się w piórka polskości i innowacyjności, przy czym na stanowiskach nigdy nie ma (a byłem na trzech) ani jednej polskiej flagi. Draw your own conclusions, jak mawiają lengłydżojęzyczni. Ale o pawilonach i współpracy pawilonowiczów z polskim biobiznesem więcej później. Chciałbym jedynie nadmienić, że pomimo usilnych starań jego inicjatorów, pawilon w Atlancie nie był totalną klapą, głównie ze względu na jego idealną wręcz lokalizację (sam środek powierzchni ekspozycyjnej kongresu, przy głównej alejce). I nawet zamknięta forma pawilonu, skalkulowana by maksymalnie odstraszać wizytujących, nie była w stanie skutecznie zniechęcić wszystkich zainteresowanych.

 

Powiedzmy jednak trochę o ludziach i imprezach „promujących” polski biobiznes w USA. Były attaché handlowy polskiej ambasady w DC, niejaki pan K. (ściągnięty do bazy po tegorocznym Bio) z pierwszego sortu kluczowego nadania, odpowiedzialny był za reprezentowanie polskiego rządu i promowanie polskich biotechnologii na tak prestiżowej imprezie jak Bio; facet, który ledwo duka po angielsku, biotechnologii nie odróżnia od bioenergoterapii a legitymuje się manierami godnymi handlarza używanymi zaporożcami. Dam przykład zachowania. Dwa lata temu, w Atlancie, reprezentowałem polską biotechnologiczną firmę konsultingową. Rozmawiałem, a raczej zacząłem rozmowę z doktorem Z., polskiego pochodzenia naukowcem reprezentującym koncern Genentech (wtedy jeden z największych koncernów biotechnologiczno-farmaceutycznych) zainteresowanym założeniem spółki-córki w Polsce. Ledwo zdążyliśmy wymienić się wizytówkami, jak K. wp…lił się między wódkę a zakąskę i tym swoim łamanym angielskim, acz oczywiście na cały regulator, opowiadał wellllllllcome to polisz biobizness łi hołp tu du grejt dil łizzzzz juuuu. Tę mowę powtórzył kilkukrotnie do wizytujących polski pawilon naukowców i biznesmenów, nie dając dojść do głosu ich polskim odpowiednikom, ani im samym. Takt i gracja, nie mówiąc o merytoryce, godne sekretarza partii na pokazie opery wiedeńskiej (Nasza kultura łutsza!).

 

W tym roku, jak wspomniałem, panowie M. i B. za pomocą (a jakże!) pana K. zorganizowali dwa spotkania polskiego biobiznesu z zagranicznymi inwestorami. Pierwsze, w polskiej ambasadzie, w zasadzie składało się z polskich „turystów” z klucza i wzajemnego poklepywania się po pleckach. Na szczęście było w sumie tylko po polsku, i panowie M., K. i inni byli się w stanie wykazać jedynie swoją ignorancją w sprawach biotechnologii, a nie również ignorancją języka czy savoir vivre.

 

Niestety jednak drugie spotkanie, które odbyło się w Ronald Reagan Building, gościło zagranicznych inwestorów, głównie amerykańskich. Zaczęło się ono od akademii na cześć pana K., obecnie ściągniętego na odcinek krajowy, łącznie z medalami i pochwałami jak to on bardzo promował polski biobiznes. Następnie pan K. swoim unikalnym angielskim opowiadał o swoich zasługach, zebrał odznaki i podarki. A pan M., jako mistrz ceremonii, jeszcze bardziej unikalnym angielskim zapowiedział dalszy ciąg uroczystości. Po nim zaczął przemawiać jakiś miś z PAIZu, dukający niemiłosiernie bełkotliwym pidżinem, ziiiiiiis iiiiiiis somsing eeeeexxxxtrrrrrrraoooorrrrrdinary w odniesieniu do zielonowyspowatości Polski na tle czerwonego oceanu. Miał on profesjonalnie przygotowaną (naprawdę wyśmienicie zrobioną) prezentację PPT – taką do dobrego opowiedzenia przez człowieka biegle władającego angielszczyzną w 10 minut, przygotowującą grunt ekonomiczny pod dyskusje o nadwiślańskiej biotechnologii. Gadał, ba, ględził on przez bite 40 minut. Duża część inwestorów podczas jego elukubracji po prostu wyszła. Nie zdzierżyli i nie doczekali biotechnologów, których w końcu przyszli spotkać. Ilu z nich zostało skutecznie zniechęconych do inwestowania w Polsce? Cała impreza musiała kosztować niezły grosz, bo RRB jest po Pentagonie największym budynkiem w DC, będącym forum dla wielu bardzo prestiżowych imprez. Oczywiście figurował suto zastawiony stół bufetowy. To chyba jest przejaw taniego państwa i skutecznego rządzenia…

 

Wracając do pawilonu. Panowie M. i B. po części finansują swój pawilon nibypolski poprzez ściąganie pieniędzy od firm biotech, w zamian za promowanie tychże na kongresie Bio International. Nie wiem na czym ma polegać ta promocja, ale ani na stołach, ani na stojakach z ulotkami nie mogą (zapis w umowie) leżeć foldery owych firm. Filmy wyświetlane na ekranach odzielających pawilony od zwiedzających mówią o zielonowyspowatości Polski i o klastro-inkubatorze z południowej Polski, ale w ogóle nie wymieniają sponsorujących firm. Gdzieś na banerze chyba widziałem logo niektórych z nich. I to wszystko za, bagatela, 1200-5000 USD. W tym roku był tylko jeden film, o zielonowyspowatości, zrobiony w formie CG kreskówki dla niedorozwiniętych dzieci – zapewne za niemałą kasę. I ponownie zero wzmianki o polskim biobiznesie, nie mówiąc o firmach sponsorujących ten kram.

 

Wróćmy jednak do pawilonów mających eksponować polski biobiznes na kanwie Bio International Convention. Po niecałkowitej klapie rok wcześniej w Atlancie, panowie stanęli nad krawędzią przepaści i zrobili zdecydowany krok naprzód. W Chicago rok temu postawili pawilon w narożniku pomiędzy toaletami a stołkami od kafeterii. Niby centralna lokalizacja, duży ruch, ale polski biobiznes jest ostatnia rzeczą na myśli ludzi pędzących coś zjeść… lub pędzących za zgoła inną potrzebą. Inna sprawa, że umiejętny sprzedawca odetnie kupony od każdej lokalizacji, jednak panowie M. i B. jedynie uważają się za sprawnych operatorów. Nie dość, że ruch był mniejszy niż rok wcześniej, to nijaki pawilon, denna promocja i kompletna absencja realnego przewodniego tematu spowodowały, że odwiedzający pawilon ludzie to byli zupełnie przypadkowi przechodnie, a nie zainteresowani współpracą partnerzy. Ktoś może zarzucić mi stronniczość i uprzedzenie, ale ja w Chicago ponownie reprezentowałem wyżej wymienioną spółkę i wraz z moimi współpracownikami przeważnie zajmowaliśmy się ograniczaniem złego wrażenia (tzw. „damage control”) wykreowanego przez „polski” pawilon. A uświadomił mnie o tym wymieniony już ES (oraz kilku zapoznanych zagranicznych biznesmenów i innych ludzi), którzy expressis verbis powiedzieli nam o tym, jak żenujący i nieadekwatny do prestiżu Polski są polski pawilon i imprezy organizowane na linii M/B-K (na których rok temu nie byłem), i o ile lepiej byłoby dla naszej firmy byśmy działali na własną rękę, a w ogóle zajęli się organizacją polskiego pawilonu.

 

Oto "polski" pawilon rok temu w Chicago. Widok od strony toalet.

Dam przykład, a raczej opiszę całość, owych działań promocyjnych. Głównym gwoździem tego programu i w domyśle myślą przewodnią był slogan „seed your dream” (czyli „zasadź swoje marzenia”). Pomińmy adekwatność owego sloganu jedynie do sprzedaży tanich kredytów mieszkaniowych lub sadzonek buraka, a nie do promowania inwestycji w innowację. Jego główną emanacją był podświetlony od wewnątrz słup z mlecznego plexi z nadrukiem „Seed your dream here!”, z dużą czerwoną strzałką dla nie mogących się domyślić (ale ossochodzi?). Slogan ów wymyślił jakiś fajans z podrzędnego college’u w Chicago – nawet nie zawodowy pijarowiec, a działanie z nim związane (zajęcia jak dla w podstawówce dla niedorozwiniętych dzieci) składało się z zaczepiania incydentalnych przechodniów i nagabywanie ich do napisania markerem na świecącym słupie ich marzenia, które następnie tym samym markerem ów fajans obejmował w ramkę i dorysowywał coś co wyglądało jak sznurek i gwóźdź (coby całość wyglądała jak plakietka zawieszona na gwoździu). Następnie dręczył piszących o to, by dali sobie zrobić zdjęcie obok tego „dzieła”. Odstraszająca poważnych ludzi (a i każde względnie rezolutne dziecko) żenada do sześcianu, suto opłacana przez polskiego podatnika.

 

O oto zasadzanie burakó… przepraszam, MARZEŃ. Doskonała promocja, nieprawdaż?

Na rok 2011 firma w której pracuję poszła po rozum do głowy, i kompletnie odcięliśmy się (mój pomysł) od „polskiego” pawilonu. Stacjonowaliśmy, jako forma konsultingowo-usługowa we własnej budce w sektorze „business services”. I był to strzał w dziesiątkę, za równo pod względem ilości ruchu, jak i kategorii zwiedzających. W „polskim” pawilonie chłopcy w tym roku kontynuowali regresję. Co prawda nie było już zasadzania niczego, ale się mołojcy ulokowali się na samym, szarym końcu hali ekspozycyjnej, w zonie śmierci, za dużym betonowym słupem, przy przejściu do toalet (tu chyba zarysowuje się jakiś trend) a stanowiskami obsługi ekspozycji typu sprzątanie, elektryka itp. Ruch był żaden, bo do rzeczonych stanowisk chodzili tylko wystawcy z problemami (a, że było to wszystko sprawnie zorganizowane, to tych też było mało), albo do konkretnych pawilonów na końcu – jak np. do chińskiego znajdującego się po przeciwnej stronie alejki. Jak co roku, jak wiele z firm czy instytucji – np. Australijczycy wraz z Nową Zelandią robią degustację swoich win,  zorganizowali imprezę przy swoim pawilonie. Była to degustacja gatunkowych wódek z Polski, szczególnie Żubrówki. No toż to przecież samograj. Pour the drinks and they will come! I tylko nasi potrafili tak oczywisty, przyjazny i widowiskowy sposób promocji spartolić. Przyszło może ze sto osób, przy dobrze ponad 3000 wystawców i wielokrotnie większej liczby zwiedzających. Uratowało ich to, że zaraz obok Chińczycy zorganizowali jakiś bufet – i przyszło więcej ludzi z tamtąd, by popić zagryzkę. Inaczej klapa by była totalna, a tak było to zaledwie żenujące.

 

Aż strach pomyśleć co chłopcy wymyślą w przyszłym roku. Na szczęście inne szatany działają, bo będąc zdanym na promocję przez w/w dobrodziei nie dziwota, że polska biotechnologia kuleje. Dziwi wręcz, że działa tak sprawnie jak działa.

 

*GMP – Good Manufacturing Practice, GLP – Good Laboratory Practice, systemy i certyfikaty kontroli jakości podczas prac badawczo-rozwojowych i wytwarzania

0

Mustrum

Nie jestem rasista, wszystkich nienawidze po równo... ale lewactwo równiej.

27 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758