O nawracaniu zbójników w Tatrach
15/06/2011
427 Wyświetlenia
0 Komentarze
12 minut czytania
Nie ma większego aktu odwagi jak wejść do karczmy w Terchowej i powiedzieć siedzącym tam Słowakom po czesku, że Janosik był Węgrem, a do tego Żydem.
Janosik jak wiadomo pochodził z Terchowej i było Słowakiem. Na imię miał Jerzy, co po słowacku brzmi Juraj. Żył na początku XVIII wieku i miał w swej rozbójniczej karierze epizod antyhabsburski – walczył po stronie Rakoczego na Węgrzech. Potem zbójował, a potem powieszono go na haku na orawskim zamku. Jego historia zaś przetrwała w ustnej tradycji i dziś Janosik jest słowackim bohaterem. Przez jakiś czas uważano go także za bohatera polskiego, ale Polacy rywalizację o Janosika przegrali. Mieliśmy zresztą swoich zbójników Mardułę Wojtka, Tatara Myśliwca, Baczyńskiego co z Janosikiem chodził i Mateję Wojtka ostatniego zbójnika z Zakopanego co na Węgry chodził. Ich legendy nie karmią już jednak nikogo, nawet samych górali, bo jak wiemy w Zakopanym i okolicach wszystko się zmieniło.
Legenda zbójnicka żyje na Słowacji i ponoć nie ma większego aktu odwagi jak wejść do karczmy w Terchowej i powiedzieć siedzącym tam Słowakom po czesku, że Janosik był Węgrem, a do tego Żydem. Sami spróbujcie o ile oczywiście wysławianie się w języku czeskim przychodzi wam łatwo. Jeśli zaś nie poniechajcie tego, bo mogą was nie zrozumieć i wyjdziecie stamtąd w całości przekonani o swojej niezwykłej odwadze.
W dawnych czasach zbójnicy ja i cały lud tatrzański stronili od religii. O chodzeniu na mszę mowy nie było i – jak to opisuje Stanisław Witkiewicz – dla spraw wiary mieli górale jedynie szyderstwo. Trudno dziś w to uwierzyć, szczególnie po wizytach Jana Pawła II i nadziei jaką pokładał on w mieszkańcach Podhala.
Dawniej było inaczej. Zawziętość, łapczywość, gwałtowność, niechęć do obcych powodowały, że mało który góral miał do czynienia z sakramentami. Do tego jeszcze dochodził podziw dla zbójników, których czyny i postacie malowane były na szklanych taflach. Dziwne jest to, że dla nas malarstwo to jest jakimś prymitywnym, na poły symbolicznym odtworzeniem bajek i mitów. Witkiewicz zaś pisze, że Sabała patrząc na te szklane malowidła rozpoznawał postacie, tłumaczył złożone sceny, wyjaśniał ich sens, bohaterów nazywał po nazwisku lub z przydomka, tak jakby mówił o fotografiach, a nie o obrazkach w naiwnej manierze.
Bo też i tym właśnie były te obrazki – zapisem dziejów góralskich, odyseją na szkle. Nie wiem czy dziś coś z tego zostało, bo nie jestem etnologiem i w Tatry ni jeżdżę. Na końcu wyjaśnię dlaczego.
Po polskiej stronie Tatr wszystko zaczęło się zmieniać, kiedy dotarł tam młody doktor Chałubiński wracający z Węgier. Jego fascynacja Tatrami i mieszkańcami podtatrzańskich dolin rozpoczęła całą epopeję góralsko-ceprowską, która zaczynała się bardzo podniośle i wspaniale, a kończy się dziś serialem „Szpilki na Giewoncie”. Kiedy Wojciech Kossak opisuje wyprawę w Tatry wraz z Chałubińskim można od tego opisu zemdleć, taki jest wspaniały. Otóż Chałubiński chodził w góry z muzyką. Szli z nim po turniach grajkowie i cały czas obecna tam była muzyka. W ogóle dawniej mało kto chodził w Tatry bez muzyki i mało było miejsc na Podhalu, gdzie nie dało się usłyszeć gęśli. Dopiero cesarskie rozporządzenie zabraniające grania na drogach, nie wiem w jakim celu wydane, ale zapewne w szczytnym i szlachetnym, położyło tej znakomitej praktyce kres.
Kiedy Chałubiński z orszakiem przechodzili koło szałasów na halach mieszkający tam w samotności juhasi głupieli od tego grania, wpadali wprost w trans, tańczyli jak opętani tam gdzie stali, tak długi jak długo słychać było muzykę. Kiedy wyprawa trafiała na rwący strumień przewodnicy ścinali ciupagami świerk, który walił się w nurt i tworzył kładkę. Tak właśnie wędrowało się w Tatrach dawniej i tacy tam mieszkali ludzie.
Religia na Podhale zawitała wraz z księdzem Stolarczykiem, pojawił się on tam w tym samym mniej więcej czasie co Chałubiński, a może trochę później, nie wiem dokładnie. Od niego rozpoczyna się przygoda górali z religią rzymsko-katolicką, tak przynajmniej to opisuje Stanisław Witkiewicz. Ksiądz Stolarczyk nawrócił najpierw kobiety, a potem co niektórych chłopów. Czynił to wszelkimi dostępnymi sposobami, prośbą, groźbą, wymawianiem z ambony nazwisk i przydomków tych co źle czynią i grzechem wypełniają życie, wreszcie kiedy nie starczało mu argumentów płacił góralom drobne sumy za przychodzenie do kościoła.
Wielu chodziło, ale wielu wolało stać na progach chat i szydzić z tych co wracali w niedzielę z świątyni. Ksiądz Stolarczyk chodził także w góry, kiedy wdrapywał się w towarzystwie przewodników na szczyt intonował Te deum i miał fakt ów wymiar prawdziwie mistyczny, choć z wyglądu ksiądz mistyka nie przypominał. Wielki był jak byk, tłustawy i miał szeroką nalaną twarz. Siłę także miał, inaczej by się tam nie utrzymał w tym Zakopanem. Raz ponoć chciał zrezygnować i posłał Żyda na Węgry, żeby mu dobrej parafii poszukał, gdzieś na równinie. W końcu jednak dał sobie spokój.
Spotkał kiedyś na swojej drodze ksiądz Stolarczyk zbójnika. Był to Wojtek Mateja ostatni zakopiański zbójnik, który rabował na Liptowie bogatych gospodarzy i miał skarby w górach schowane. Księdza też chciał obrabować i zapowiedział mu to przez umyślnego. Ksiądz się przestraszył i poszedł po radę do Sabały. Ten zaś powiedział mu, że nie ma innego sposobu na Wojtka jak dobro podzielić i po kawałku pozakopywać w różnych miejscach. Zamykanie się w komorze razem ze skarbem nic nie da bo Wojtek drzwi i okna wyłamie, nawet jak kraty w nich będą.
W końcu jednak rozeszło się wszystko po kościach, bo ksiądz spotkał kiedyś Mateję na drodze i dogadał się w nim jakoś polubownie w kwestii tego rabunku.
Inaczej z nawracaniem i rozbójnictwem sprawy stały po drugiej stronie Tatr. Tam w grę, prócz chciwości wchodziła także nienawiść plemienna. Zbójnicy i w ogóle „ludzie” czyli górale z Liptowa byli Słowakami, a żandarmi i aparat tak zwanej sprawiedliwości Węgrami. Represje jakie rząd węgierski wprowadził przeciwko zbójnikom były straszliwe. Śmierć, śmierć, śmierć. Zginąć miała nawet pamięć o Janosiku. Przeszukiwano chałupy żeby znaleźć w nich malowane na szkle obrazki przedstawiające zbójników i ich czyny. Niszczono wszystko co miało z tatrzańskim zbójowaniem jakikolwiek związek. Nie dało to oczywiście nic, represje wywołały tylko jeszcze gorszą nienawiść. Nie było po tamtej stronie żadnego miejsca, które dałoby się porównać z Zakopanem. Nie zjeżdżali tam dobrotliwi panowie z miasta i nie wchodzili w dziwne i przyjacielskie relacje z góralami. Może jednak dzięki temu tradycja i legenda zbójnicka na Słowacji jest mocniejsza i trwalsza. Trudno mi to oceniać, bo jak powiedziałem w Tatry nie jeżdżę.
Byłem raz na dworcu w Zakopanem. A niech to szlag. To już na centralnym jest luźniej. Poznałem kiedyś pewnego faceta z Zakopanego i nie był to bynajmniej redaktor Gadowski. Opowiadał mi o górach i góralach tak jakby codziennie wyruszał na polowanie gdzieś pod Gerlach. Potem się okazało, że jego ojciec jest profesorem na krakowskiej ASP, a matka ma dwa gabinety stomatologiczne. Jeden na Krupówkach, a drugi gdzieś przy rynku krakowskim. No i jeszcze ten serial teraz, te „Szpilki na Giewoncie”. Szlag by to trafił. Do wspomnień Kossaka jednak wróćcie i do starego Witkiewicza także. Fragmenty o opowiadaniach Sabały powinny być lekturą obowiązkową w szkołach, zamiast Gombrowicza i Nałkowskiej. Ciekawe czy gdzieś to w ogóle każą dzieciom czytać. Choćby w takim Zakopanem. Nie mam pojęcia. A powinni.
Tradycyjnie już zapraszam wszystkich na moją stronę
www.coryllus.pl gdzie prócz moich nowych książek kupić można także tomik wierszy Antoniego Rachmajdy, redkatora naczelnego kwartalnika "Zeszyty Karmelitańskie" zatytułowany "Pustelnik północnego ogrodu".