Marian Miszalski: Wziąć kredyt i umrzeć
10/06/2011
404 Wyświetlenia
0 Komentarze
9 minut czytania
*Z kroniki towarzyskiej: Obama w Warszawie
*Rozpoznanie przez stręczenie
*Przewodnictwo w UE – eurozabawka dla mężyków stanu
*I co? I nic…
(„Najwyższy Czas”, 8 czerwca 2011) Wizytę prezydenta USA Baraka Obamy w Warszawie zaliczyć wypada nie tyle do wydarzeń politycznych, co towarzyskich. Przynajmniej sadząc po tym, co przedostało się za pośrednictwem mediów do opinii publicznej. Kto miał się otrzeć o Obamę, ten się otarł, tylko jeden prezes Kaczyński chciał coś konkretnego z Obamą załatwić – wyjaśnienie smoleńskiej katastrofy – ale czy załatwi? Wątpliwa sprawa.
Wbrew propagandzistom rządowym – rząd Tuska nie załatwił z Obamą ani kwestii wizowej, ani obronnej, ani wydobywczej: wszystko to nadal stanowi mgłę, dym, „fiume”, jak mawiał przed wojna Dymsza w kabarecie. W sprawie wiz czarny prezydent nawet nie wystąpił oficjalnie do Kongresu, tylko poprzestał na liście rozesłanym do kongresmanów, w kwestii tarczy obronnej musi nas zadowolić amerykański pluton pilnujący ewentualnie nieuzbrojonych F-16, a co do gazu łupkowego – co innego odwierty, co innego wydobycie, a jeszcze co innego, kto naprawdę dostanie licencje i na jakich warunkach ją przyjmie…
Natomiast prezydent USA, owszem, jednak coś sobie załatwił. I nie tylko sobie, także Izraelowi i b. państwo kolonialnym zaangażowanym w przeszłości w Afrykę Północną. Zażądał mianowicie, aby polscy politycy zostali w krajach Afryki Północnej stręczycielami tamtejszych „okrągłych stołów”, wedle przetestowanej Polsce i innych „demoludach” formuły z Magdalenki.
Formuła magdalenkowego kompromisu sprowadza się, jak wiadmo, do: „my nie ruszamy waszych, wy nie ruszacie naszych”. To znaczy: ludzie starego reżimu uwłaszczają się – a „strona społeczna” (nasycona konfidentami „starego reżimu”, ludźmi obcych wywiadów, karierowiczami i „pożytecznymi idiotami”) dopuszczona zostaje do zewnętrznych znamion sprawowania władzy, a nawet wolno jej, w ramach tego „dopuszczenia”, uwłaszczać się także na publicznym majątku. Ludy i społeczeństwa, ofiary tego kompromisu, niekoniecznie są nim udelektowane (kapitalizm kompradorski – tylko dla kolesi), ale przecież nie o nie chodzi.
I właśnie wybitni przedstawiciele polskiej „strony społecznej” magdalenkowego „okrągłego stołu” zostali wezwani przez czarnego prezydenta USA (o którym powiadają, że trudno go odróżnić od żydowskiego lobbysty w Waszyngtonie…) do stręczenia takiego właśnie kompromisu w krajach Afryki Północnej. Jak wynagrodzeni zostaną za tę polityczną usługę – nie wiadomo. Niewykluczone, że możliwościami częstszego snobistycznego ocierania się o polityków amerykańskich i b. mocarstw kolonialnych, najwyraźniej prących pełną parą do „rekolonializacji poprzez demokratyzację”.
Zważywszy przecież, że w krajach Afryki Północnej Bractwo Muzułmańskie może także skorzystać na demokratyzacji i sięgnąć po władzę – na końcu tej „rekolonializacji przez demokrację” może pojawić się na tym obszarze regionalna wojna domowa, którą będzie się przedstawiać w świecie białych jako wojnę „fundamentalistów” z „reformatorami”, ale która de facto będzie regionalną wojną domową zwolenników suwerenności ze zwolennikami kolaboracji z rekolonizatorami. Jeśli zatem nie uda się „rekolonializacja przez demokratyzację” – pozostanie zawsze w odwodzie spora wojenka regionalna, na której też można nieźle zarobić w tych coraz trudniejszych czasach inflacyjnego pieniądza…
Nie byłbym tedy zdziwiony, gdyby „polskie przewodnictwo w Unii Europejskiej”, rozpoczynające się już lipcu br. koncentrowało się głównie na „popieraniu demokracji w Afryce Północnej”, a to poprzez organizowanie rozmaitych „szkoleń politycznych”, konferencji miedzymarodowych i innych spędów dla afrykańskich pretendentów na „reformatorów”. Coś na kształt popłuczyn po stalinowskich „zlotach postępowej młodzieży” czy „kongresach „demokratycznych”.
Rodzi się wiec pytanie, co konkretnie z kreowania demokracji w Afryce Północnej będzie miała Polska, bo że stręczyciele demokratyzacji Egiptu, Tunezji, Libii, Jemenu i kogo tam jeszcze wyjdą na swoje – to pewne, zwłaszcza, że nie wyglądają na alfon…, pardon, na polityków o wygórowanych ambicjach. Rozumie się samo przez się, że naszym stręczycielom w tej mentorskiej wobec Afryki Północnej misji „organizowania systemu wielopartyjnego, instytucji społeczeństwa obywatelskiego i demokratycznych wyborów”(„organizowania”!…) towarzyszyć muszą „eksperci organizacyjni”, więc ludzie naszych służb; kto wie, czy to nie ci „eksperci” właśnie najbardziej skorzystają na tej misji mentorskiej? Dowiadujemy się przecież, że w ramach tzw.Misji Mentorskiej , na razie dla Tunezji, Polska „ma wysłać tam kolejnych działaczy demokratycznych, którzy doradzą, jak zbudować sprawnie funkcjonujący system wielopartyjny, instytucje społeczeństwa obywatelskiego i jak zorganizować demokratyczne wybory”… Któż może znać się na tym lepiej, na „pierestrojkach” ,„transformacjach ustrojowych” i „budowach demokracji”, jak nie ludzie służb? A przy okazji poznają lokalne warunki, i gdy już ewentualnie przyjdzie do tej drugiej fazy rekolonializacji, poprzez regionalną wojnę domową – ich wiedza zdobyta przy „organizowaniu demokracji” i nawiązane kontakty z „demokratami” staną się bezcenne dla kolegów (o ile nie mocodawców właściwych) ze służb amerykańskich, zachodnioeuropejskich i izraelskich.
I tak postępuje degeneracja: zamiast głębokich reform wewnętrznych we własnej Ojczyźnie, zamiast rozsądnej polityki wschodniej, zamiast odporu żydowskim szowinistom, zamiast wzmacniania obronności, zamiast umacniania polskiej własności na Ziemiach Zachodnich – internacjonalne stręczycielstwo!
Jednak pytanie, co z tego konkretnie będzie miała Polska „nie służbowa” – pozostaje otwarte, jak spróchniałe wrota do stodoły, „rozdziwaczona płeć” starej bladzi albo jak bankowe zaproszenia do brania kredytów.
Marian Miszalski