Wyprawy kijowskie mają w Polsce długą tradycje. Poczynając od Chrobrego, co to mieczyk sobie poszczerbił, aż po Piłsudskiego, któremu się marzyło Międzymorze (cóż, każdy ma prawo marzyć, nawet Pan Piłsudski) Nie dziwota więc, że na kijowskie wojaże wybrali się także Jarosław Kaczyński i Radek Sikorski. Co prawda, obyło się bez tak spektakularnych wjazdów, jak za Chrobrego i tak rychłych wyjazdów jak za Piłsudskiego, choć ten z pewnością przewyższył wcześniejsze megalomanią. Warto sobie zadać pytanie: o co właściwie chodzi z tą Ukrainą? A jako, że wszystko ma swoje wcześniejsze przyczyny, trzeba będzie cofnąć się nieraz o kilkaset lat.
Jaką rolę spełnia Ukraina w polityce Polski, UE, Ameryki czy Rosji?
Dla Rosji jest to obszar, zwany eufemistycznie bliską zagranicą, teren, który Rosjanie starają się utrzymać w swojej strefie wpływów – bliski kulturowo, etnicznie, religijnie, z dużą ilością ludności rosyjskiej lub rosyjskojęzycznej. Nie bez pewnych podstaw (przynajmniej wobec części lewobrzeżnej Ukrainy) wielu Rosjan uważa Ukraińców za Małorusów. Kijów to prastare ruskie miasto, zwane matką ruskich miast, kolebką ruskiej państwowości. I gdyby nie najazd mongolski – z pewnością pozostał by ( jak i cała Ruś Kijowska) centrum Słowiańszczyzny. A ów najazd nie był tylko zwykłym podbojem – wiązał się z czymś, co w dzisiejszym języku można by nazwać czystką(choć to nie kwestie etniczne były istotne) Mongołowie bowiem – od Chin aż po Karpaty – wszystkie możliwe do tego tereny przemieniali w pastwiska i step. Tak więc ci, którzy przeżyli lub nie zostali wzięci w jasyr, uszli na północ w lasy, na tereny nieatrakcyjne dla nomadów wyrąbując sobie (dosłownie) nowe życie wśród drzew i asymilując mieszkające tam plemiona ugrofińskie. Kijów na długo podupadł, stając małą mieściną. Wówczas właśnie pojawiło się pojęcie U/krainy, kraju na skraju, za którym przez wiele stuleci istniały Złota Orda, Chanat Krymski, Imperium Osmańskie, itd… Tak więc bez Mongołów nigdy nie było Wielkiej Moskwy, zaś Litwie nie udało by się zjednoczyć pozostałych rozdrobnionych księstw ruskich. W konsekwencji nie doszłoby do unii polsko-litewskiej lub nie miałaby ona takiego znaczenia. Pod Grunwaldem walczyły pułk smoleńskie, nowogrodzkie, również Tatarzy… Polska, jeśli oparła by się naporowi krzyżackiemu i niemieckiemu, pozostała by w najlepszym wypadku krajem podobnym do Czech (choć i do tego brakowało jej silnego mieszczaństwa). Moskwa nawet wtedy, kiedy stała się jedyną potęgą w Rosji, odwoływała się do dziedzictwa kijowskiego, a do insygniów koronacyjnych należała czapka Monomacha. Wraz ze słabnięciem potęg stepowych, Ukraina była wtórnie zasiedlana przez migrantów z Rosji i z Polski – zbiegłych chłopów, ale także ściganych przez prawo szlachciców. Większość Ukrainy weszła w granice Rzeczpospolitej i o ile ruska szlachta ulegała polonizacji, przechodząc w konsekwencji na katolicyzm, to dla ludności chłopskiej bardziej atrakcyjne były kultura ruska i prawosławie. Nad Dnieprem wykształciła się kultura kozacka, kraj zaś stal się terenem wyjątkowo intensywnej eksploatacji przez spolonizowaną magnaterię, posługującą się w tym celu szlachtą zagonową i Żydami. Z powodu swego antyfeudalnego charakteru, kozactwo stało się śmiertelnym wrogiem magnaterii, rządzącej w Polsce, co niegdyś chętnie wspierała kozackie powstania w Rosji i udzielała schronienia buntownikom jak i solą w oku carskiego imperium. Sicz Zaporoska została więc zlikwidowana w momencie, kiedy znikło zagrożenie ze strony Chanatu Krymskiego. Część dzisiejszej Ukrainy weszła w granice Cesarstwa Austriackiego, potem Austro-Węgierskiego i stała się ukraińskim „Piemontem” – miejscem narodzin ukraińskiego nacjonalizmu. W 1917 roku nie dobył sobie on jednak poza zachodnią Ukrainą silniejszego poparcia i koniec końców – w wyniku pokoju ryskiego – Galicja weszła w granice Rzeczpospolitej a Piłsudskiego stać było jedynie na takie słowa względem ukraińskich żołnierzy „Panowie, ja was przepraszam!”. II wojna światowa do szczętu zdegenerowała ukraiński nacjonalizm, odpowiedzialny za czystki etniczne, współpracę z Niemcami (nacjonaliści liczyli, tak jak i polskie podziemie na to, że wojna skończy się podobnie jak ta I – upadkiem obu walczących stron). Hitler jednak również bał się tego scenariusza, dlatego większą autonomią obdarzał kolaboracyjne dywizje kałmuckie, tatarskie czy dońskich Kozaków niż Ukraińców. Rozpad ZSRR przyniósł niepodległość Ukrainie, lecz trudno powiedzieć, by była ona tym, czego wówczas oczekiwała większość jej mieszkańców.
Narodowa tożsamość była więc usilnie tworzona w odwołaniu nie tylko do tradycji nacjonalistycznej UPA ale i kozaczyzny czy nawet działań anarchistycznego hetmana – „Bat’ki” Machno. Dziś wątpliwe się wydaje, by większość Ukraińców czuła się Rosjanami, ale daleko chyba też większości do ślepej fascynacji Zachodem, tym bardziej, iż trudno powiedzieć, by mogli na tym cokolwiek skorzystać. Rosja wyszła z okresu Jelcynowskiej smuty, naprawiła swą gospodarkę, usprawniła instytucje państwowe, rozprawiła się z oligarchami. Społeczeństwo odczuwa wzrost zamożności – rozrasta się klasa średnia, pokazując gdzie ich miejsce. Rosja Putina jest na powrót liczącym się światowym graczem. Ukraina zaś wciąż ma kłopoty z oligarchami, niestabilny system polityczny, gospodarkę, borykającą się z problemami. Dla Rosji niestabilna Ukraina to kwestia, uniemożliwiającą jej integrację z Unią Celną. Rosja dąży bowiem do stworzenia swej strefy ekonomicznej, w przeciwieństwie do zdominowanej przez Niemcy UE – a w światowym wymiarze do zacieśniania związków tzw. krajów BRICS (Brazylia, Rosja, India, Chiny i RPA). Nie ma wątpliwości, że dla gospodarek, opartych na produkcji, jest to o wiele lepsze towarzystwo. Kraje BRICS to dziś tak zwane mocarstwa wschodzące, starające się przeciwdziałać destrukcyjnym czynnikom, jakimi Zachód oddziałuje na ich gospodarki. Władze Ukrainy długo – i chyba zbyt długo – próbowały grać na dwóch fortepianach.
Dla USA – zresztą tak jak i Polska – Ukraina to tylko funkcja w ich relacjach z Rosją. Mogą być miejscem ekonomicznej eksploatacji lecz ich rola ma znaczenie przede wszystkim w relacjach z Kremlem. A przecież im większy chaos panuje na Ukrainie, tym dalej ten kraj pozostaje od Rosji. W interesie USA jest tedy, by teren rządzony z Kijowa pozostawał słaby, wewnętrznie skłócony. Z punktu widzenia Washingtonu lepszy jest rozkład Ukrainy i nawet wojna domowa, niż wejście tego kraju do Unii Celnej. Polityka zarządzania chaosem jest wciąż z dużą skutecznością stosowana przez USA na całym świecie, czego jaskrawym przykładem jest Bliski Wschód i kraje arabskie. Patrząc więc na Ukrainę i Polskę nasuwa się wrażenie, iż USA przewrotnie stara się uskuteczniać koncepcję między-morza – jako ogniowej bariery między UE a Rosją. Niemcy pozostają wciąż najwierniejszym sojusznikiem USA w Europie (poza Wielką Brytanią, którą Obama po prostu traktuje jako zamorski stan USA). Polityka wschodnia UE, to polityka przede wszystkim Berlina i to on wyrasta na głównego gracza w tym towarzystwie. O złożoności polityki niemieckiej świadczy sprawa Chodorowskiego, którego mocodawcy są czytelni. Jednej strony Berlin stara się być głównym i wiarygodnym partnerem Rosji, z drugiej chętnie by w Moskwie widział polityka sobie powolnego i wrócił do czasów Jelcynowskich, gdy wielki kraj był otwarty na eksploatację – lub by nie używać eufemizmów – na rabunek. Rosja bez Ukrainy to Rosja słabsza, bardziej skłonna do współpracy na warunkach UE. Ukraina to wciąż kraj bogaty.
Trzymanie się Ukrainy na dystans od Moskwy jest korzystne także dla samych Niemiec. Układ stowarzyszeniowy, jaki zaproponowano Ukrainie, był nie do przyjęcia – i najprawdopodobniej nie zakładano wcale, iż przyjęty zostanie. Byłby on bowiem zabójczy dla jej gospodarki – dla stoczni, kopalń, hut, przemysłu kosmicznego, lotniczego i – tak jak w przypadku Polski – związki z UE doprowadziły by do deindustrializacji Ukrainy, zwłaszcza jej wschodu. W zamian zaś nie proponowano niczego, nawet otwarcia granic, na czym mogłoby szarym Ukraińcom zależeć najbardziej. W dodatku już dziś mogą oni zarobić więcej w Moskwie niż w Berlinie czy Londynie! I nikt tam nie traktuje ich jak obcą dzicz.
Polski kompleks
Jeśli Polska upadała, przygnieciona własnymi wadami, zachłannością magnaterii, głupotą czerni szlacheckiej i ponurej bierności zniewolonego chłopstwa (w przeciwieństwie do chłopstwa rosyjskiego i ukraińskiego – polskie chłopstwo było uległe, zaś do lokalnych rebelii dochodziło przeważnie na Podhalu) – to Rosja rosła w siłę, stając się wszystkim tym, czym Polska albo była, albo mogłaby być, albo co najmniej być by chciała. Rosja to samo sedno polskiego kompleksu. Kraj wielki, znaczący w historii świata i Europy. Tak więc, jak to w rodzinie, wśród braci, bywa – uczucia są gorące a zawiść jest największa. Przykładów jest aż nadto – od dawnych mitów począwszy (Romulus i Remus). Trudno doszukiwać się racjonalizmu w relacjach wobec Rosjan, czy choćby kierowania się swym interesem. Co najgorsze, może być to cecha nieuleczalna. O ile bowiem uprzedzenia antyniemieckie występują już tylko w stanie szczątkowym, pomimo milionów ofiar II wojny światowej, tysiącletniej tradycji konfliktu oraz ewidentnej sprzeczności interesów obu gospodarek – to antyrosyjskość kultywowana jest z uporem maniaka.
Polacy sami są gotowi spłonąć, byle tylko poparzyć Rosjan. Taką to funkcję Ukraina spełnia teraz w polityce polskiej (poza oczywistą megalomanią, rodem z Sienkiewicza i tęsknotą za mitycznymi majątkami na Kresach), takie też braterskie uczucia przekazują Polacy Ukraińcom – dzielą się z nimi nienawiścią. (I czy należy się więc dziwić, iż owo „braterstwo” wraca później pod postacią UPA – wszak kto sieje wiatr…). I czy nie dlatego nacjonalizm ukraiński jest najsilniejszy tam, gdzie wpływy polskie największe? Patrząc bowiem na obecną mapę polityczną, trudno brać na poważnie mityczne rosyjskie zagrożenie i wszechobecną rosyjską agenturę. Mapa bowiem wygląda tak, że od kilkuset lat nie wyglądała lepiej! Za wschodnią naszą granicą istnieją niezależne państwa a ciężko spodziewać się, iż Rosja zapragnie przyłączyć Polskę do Obwodu Kaliningradzkiego. Odkąd zresztą przez Bałtyk biegnie „rura” – Rosjanie naprawdę nie muszą się przejmować tym, co się wyprawia w naszym wesołym kraju i kto bredzi przy Wiejskiej. Rosja bowiem wielkim kosztem doprowadziła do sytuacji, kiedy to wobec mnogości miejsc strategicznych dysponuje realnymi alternatywami. Oczywiście potencjał militarny Rosji jest niebotycznie większy niźli polski, ale jeśli byłby użyty – to jedynie z tych samych powodów, z jakich USA mogło zaatakować Kubę, gdy stacjonowały tam rakiety balistyczne, wymierzone w Amerykę. Większe zagrożenie niesie nam dziś awanturnicza i agresywna polityka naszych „sojuszników” z NATO niż rosyjski ekspansjonizm.
Przerwać tę grę
Dlaczego Rosja jest tak szczególną figurą na szachownicy świata? Otóż wszędzie coraz ciężej jest o wszelkiego rodzaju surowce, nie tylko energetyczne. Kryzys uderza w podstawy neoliberalnego ładu – a przecież Rosja to kraj wielki, gdzie wszystkiego jest pełno. W dodatku posiada prawa do większości węglowodorów w Arktyce. Otwarcie go na eksploatację – byłoby powrotem do czasów Jelcyna. Sprezentowanie nowych lub powrót do starych wojen na Kaukazie mógłby (dosłownie i w przenośni) zapewnić energię dla trwania Jelcynowskiego systemu w stanie niezmiennym przez następne kilkadziesiąt lat. Przy okazji pozwoliłby skutecznie kontrolować Chiny w ich rozwoju – energia to zresztą słaby punkt ChRL, jak i całego świata. Nic dziwnego, iż kontrola nad energią przekłada się na kontrolę na światem.
Ukraina, tak jak i Polska, to tylko pionki na światowej szachownicy. Mało kto wierzy już dziś, że „kolorowe rewolucje” czy też „arabska wiosna” były zjawiskami w pełni autonomicznymi, odbywającymi się bez inspiracji zewnątrz – postrzegane już są jako rozgrywki w imperialnej polityce, przeprowadzane nieraz w sposób skrajnie perfidny – jak użycie gazów bojowych w Syrii po to tylko, by znaleźć uzasadnienie dla zbrojnej interwencji. Co nie znaczy oczywiście, iż są one oderwane od lokalnych uwarunkowań lub nie nabierają własnej dynamiki (sytuację rewolucyjną w Egipcie udało się spacyfikować, doprowadzając do podziałów na tle religijnym i obyczajowym). Założenie jest proste – mało w dzisiejszym świecie jest rządów, cieszących się poparciem większości społeczeństwa. Tak też jest na Ukrainie. Władza dzielona jest między różne „rodziny oligarchów”. Nie dość jednak, iż są to rodziny bardzo zachłanne i bardzo pazerne – to nie ma co zaznaczać, że bogacą się kosztem społeczeństwa. W przeciwieństwie do Putinowskiej Rosji, gdzie obcym oligarchom pokazano, gdzie ich miejsce, Ukraina należy do nich. Partie polityczne i polityka to tylko zasłona, za którą realizowane są prywatne, klanowe interesy. A są to często interesy wzajemne sprzeczne i wykluczające się od intencji po wykonanie. Oburzenie Ukraińców bierze się więc z patologii istniejącego systemu. Niestety jest też w ramach owej patologii wykorzystywane i ma służyć wyłącznie do wewnętrznych przetasowań. Jeśli do tego dodamy interesy zewnętrzne, to mamy gotową beczkę prochu.
Tym bowiem, czego potrzeba Ukraińcom, jest zmiana patologicznego systemu, nie zaś zastąpienie jednej kliki kolejną. Propozycje, jakie UE ma do zaoferowania Ukraińcom, są tym samym, co miała do zaoferowania Rzeczpospolita – europeizacja (jak kiedyś polonizacja) klas wyższych, skrajny wyzysk i rola mięsa armatniego. Pojawia się tedy pytanie – czy Ukraińcy mają jakieś szanse na poprawienie swego losu? Tak, ale droga do tego nie wiedzie ani przez doprowadzenie do wojny domowej ani przez zwycięstwo jakiejkolwiek „rodziny” oligarchów i zmianę partii rządzącej. Droga wiedzie przez wzmocnienie pozycji „ulicy”, bo tylko tak wszelkie kliki będą skłonne dzielić się bogactwem ze społeczeństwem. Ulica – i szerzej społeczeństwo – musi zaś znaleźć sposoby autonomicznej samoorganizacji, niezależnej od oligarchów, gdyż język, w którym wyraża się gniew, wciąż jest językiem zastępczym! Nie jest nim bowiem głos prozachodnich i antyrosyjskich faszystów (na antypolskość też przyjdzie pora). Nie jest nim postulat bezwarunkowej uległości względem UE. Sytuacja na Ukrainie jawi się jako trudna – z jednej strony są siły, które dążą do maksymalnej eskalacji konfliktu i nie zawahałyby się, gdyby mogły zmienić Ukrainę w drugą Libię czy Syrię. Z drugiej błądzą ci, którzy marzą o wprowadzeniu oświeconego autorytaryzmu à la Putin, który z kolei nie będzie zrealizowany, a to z powodu słabości struktur państwa, zbyt silnej pozycji oligarchów i w końcu braku owego ukraińskiego Putina – choć niewątpliwie interes ekonomiczny Ukraińców leży w ukierunkowaniu gospodarki na „Wschód”.
Warto jeszcze dodać, iż wbrew temu, co twierdzi nasza propaganda, istnieje tam realnie o wiele większa wolność słowa i zrzeszania się. Wachlarz poglądów w publicznej debacie jest o wiele szerszy. Także pamięć historyczna odwołuje się do wszystkich opcji politycznych (gdy u nas wpadliśmy w okres stalinizmu na opak, pozbawionego wszelkich niuansów i złożoności historycznych), choć Hołodomor jest wykorzystywany do szerzenia nastrojów antyrosyjskich
Dzisiejszy świat przypomina trochę rodzinne przyjęcie u cioci, gdzie wszyscy są względem siebie mili i usłużni, pod stołem zaś niemiłosiernie się kopią. To, co dzieje się pod owym stołem, staje się jednak coraz ważniejsze i coraz mnie skrywane. Kraje zachodnie swoją pozycję utrzymują dzięki kreacji pieniądza, którym reszta świata jest zmuszona się posługiwać czy dzięki postępowi technologicznemu, zapewniającemu mu wystarczającą przewagę militarną lub panowaniu kulturowemu – kreowaniu potrzeb i pragnień. (Mało kto z krytyków łączy tryumfujący neoliberalizm z niesłychanym postępem technologicznym – a jest on jego nieodzowną funkcją, bowiem zyski idą w dużej mierze na badania, a rabowane bogactwa naturalne na wdrażanie i produkcję nowych technologii). Kraje BRICS, to kraje, oparte na surowcach i produkcji. Bloki te łączy wspólny interes, ale sprzeczne są ich potrzeby. Pierwszy świat chce mieć darmo towary i surowce. Kraje BRICS chcą rozwijać własne technologie, budować własną potęgę militarną, chroniącą ich interesy, posługiwać się walutą o realnej wartości itd… Przypomina to trochę sytuację sprzed I wojny światowej, gdzie owe imperialne interesy i sprzeczności przerodziły się w otwarty konflikt między dworami (które wszak wszystkie były mocno ze sobą skoligacone). Dziś wojna byłaby jednak całkowitą zagładą, dlatego tymczasowo jest ona prowadzona w formie zastępczej. Pamiętać jednak trzeba, że człowiek – a szczególnie człowiek cywilizowany – to istota skrajnie destrukcyjna i wręcz samobójcza, na co I i II wojna światowa, a także późniejsze konflikty, dostarczają wystarczająco wiele dowodów. Jedyną szansą przetrwania jest zniszczenie owych destrukcyjnych instytucji – państwa i kapitału oraz ich wytworów – przemysłowego społeczeństwa i zniewalającej, konsumpcyjnej kultury. Nie wprowadzi nas to automatycznie w okres wolności, pokoju i szczęśliwości, ale zlikwiduje podstawowe zagrożenia dla życia na tej planecie. Ukraina tak zresztą jak i Polska to małe pola na światowej szachownicy. Problem nie tkwi w tym, kto zwycięży – problem tkwi w tym, by przerwać tę grę.
autor Artur Kielasiak