Nie mogę się oprzeć wrażeniu, że Polska jest pożyczona jak młockarnia na omłoty. Albo nawet – zamówiona i nieodebrana. Stoi na półce, papier pakowy już się na rogach porwał, myszy się widać dobrały…
…pakuły jakieś wystają, czeka. Widzę zdjęcie – siedzą w Belwederze, Obama coś gada, tamta szajka słucha. Kieliszki kryształowe na stole, ale widać przecież – pożyczone.
A z kieliszków wprost krzyczy, że one nie należą do tych ludzi. Dywany pożyczone, obrazy pożyczone, żyrandol taki sam. A z tej szajki krzyczy zaś, że też są pożyczeni, jeden w kieszeni spodni coś obraca, łyżeczkę pewnie ukradł i nacieszyć się nie może – wyjdzie, sprzeda, wiadro kupi. Jakbyśmy teatr oglądali. Nic tu nie jest prawdziwe, żaden rekwizyt, a i aktorzy też wprost z kastingu na reklamę środka do gazowania kretów w ogrodzie.
Jadą samochodami – pożyczonymi. W gazetach piszą nieswoich, bo wydzierżawionych w najlepszym przypadku, kredyty płacą w bankach nieswoich, w walutach obcych; myśli kilka, co nie nowe – też pożyczone. Atrapa rządu, atrapa prezydenta, atrapa społeczeństwa. Falsyfikacja życia politycznego, administracyjnego, społecznego i rodzinnego. „Z telewizji jego matka, z gazet dzieci do zrobienia, żona jakby trochę z radia, a on cały z obwieszczenia”. Taka to rodzina.
W Polsce ostatnich lat podczas moich częstych przecież wizyt doskwierało mi zawsze poczucie tymczasowości związane z tym interesem. Oto społeczeństwo wyzbywające się swojego Boga, swoich tradycji, wiedzione jak gromada ślepców przez jednookiego w kierunku nieznanym.
Granatem nowoczesności oderwani od tradycji, literatury, historii własnej każdego dnia pogrążają się w dyskusjach, którymi w piecu nawet nie napalisz, bo od słomy mniej kaloryczne. A jak jaki autorytet – to skłamany. A jaka dziewica nowa na rynku – zdeflorowana. Koń jak wałach, złoto jak tombak, rząd jak ekipa Jędrusia najeżona szablami w karczmie zaraz przed śmiercią. Tymczasowość aż huczy, wierzby do ziem przygina, ptaki spod sinego nieba zrywa.
Na pastwę to wszystko jakoś wydane, pohukuje coś w krzakach, wychylił się ktoś w pikelhaubie, zaszeleściło, poszwargotało, schował się. A tam gdzieś czereda homoseksualistów, z drugiej strony pies idzie, kulawy trochę, szurnął w pole za zającem. Strzał się rozległ spod lasu, ale – jak we śnie impotenta – niemoc taka, że kula ledwie z dwururki wypadła. Szczeknął, wystraszył się. Z helikoptera zdjęcia robią, będzie jutro w gazecie, bo i dzieci niewypałem z wojny jakiejś bawią się przy ognisku z łęciny.
„Wygnańcami z gwardii, dopełniono jakąś nieszczęsną półkawalerię. Mieszaninę złodziei, tchórzy, dekowników, którzy koni na oczy nie widzieli. Cóż to zresztą były za konie, jak nie ślepy, to głuchy; jak nie zerwany, to zagłodzony, włościanie miewają lepsze. Posyłano ich zawczasu w bój nie dlatego, że dzielni, tylko dlatego, że bezwartościowi. Stali się przedmiotem kpin, szyderstw, najplugawszych żartów, oni, tak niedawno pierwsi wśród pierwszych”.
Polska.
2 komentarz