Odpowiedź Wojciecha Sadurskiego na tekst Romana Graczyka, zamieszczo- na w dzisiejszym wydaniu „Rzeczpospolitej” jest dobitnym przykładem rela- tywizmu moralnego środowiska polskich postępowców.
adurski Wojciech, profesor florencki, z niesmaczną i niezrozumiałą wyższością wobec Graczyka odnosi się w swej polemice do jego oceny sprawy Grzegorza Brauna ("Rz" z 24-05-2011, "Wolność słowa dla słusznych opinii?"), i udowadnia istnienie dwoistości miar przykładanych do tej samej rzeczywistości. Zarzucając Graczykowi wypaczanie istoty sporu i kierowanie dyskusji na niewłaściwy – jego zdaniem – tor "wolność słowa", jednocześnie samemu kieruje dyskusję w stronę dobrze znaną z publicystyki ery przedrywinowskiej, zmonopolizowanej przez GW. Każdy pamięta ponure czasy, gdy rację bytu w dyskursie publicznym miały wyłącznie tematy i ludzie, dla których miejsce znalazło się na szpaltach organu Adama Michnika, zatem pytanie Sadurskiego "czy jest rzeczą roztropną, by akurat "Rzeczpospolita" stwarzała mu (Braunowi – dop. mój) takie forum" traktuję właśnie w kategoriach tęsknoty za jedynie słusznymi czasami.
Dziwaczna skłonność ludzi pokroju Sadurskiego do określania, kto i gdzie powinien móc publikować swoje opinie, stoi w dziwnej sprzeczności z ich niestety tylko deklaratywnym liberalizmem. Osobiście odczuwam natychmiastową rezerwę wobec publicystów używających słowa "roztropnie", właśnie z powodu niesławnej pamięci lat 90-tych. Wojciech Sadurski wręcz kpi w żywe oczy, podważając zasadność udostępnienia łam "Rzepy" Braunowi i sugerując, że istnieją przecież jeszcze inne gazety. W sytuacji faktycznego podziału rynku opinii między "Wybiórczą" i "Rzeczpospolitą", tego typu enuncjacje wydają się być bardzo przaśne w swej ironiczności. Kolejnym akapitem: "Osobiście nie miałem do faktu zamieszczenia tego wywiadu w "Rz" specjalnych zastrzeżeń – tym bardziej, ze gazeta dołożyła, moim zdaniem, starań, by nie wywołać u czytelników wrażenia, ze w jakimkolwiek stopniu utożsamia się z wrocławskim oszczercą", florentczyk w brutalny, nie wiadomo czy zamierzony, sposób pokazuje, jaka wizja wolności słowa i warsztatu dziennikarskiego jest mu najbliższa. Wizja dobrze znana, polegająca nie na neutralnym i obiektywnym równym traktowaniu każdego z rozmówców, lecz na słusznej moralnie i usprawiedliwonej napastliwości wobec rozmówcy niesłusznego politycznie. Metodę tę do mistrzostwa opanowali publicyści "Gazety Wyborczej", "Polityki" czy "TokFM", znajdujący wiernych uczniów w młodym narybku dziennikarskim pracującym dla Agory (Metro), ITI (TVN, Onet) czy tygodników opinii (Wprost, Newsweek). Przypadkiem, zupełnym przypadkiem, wymienione media stanowią trzon polskiego rynku mediów, wokół którego orbitują media "antysystemowe" w stylu nieodzyskanej jeszcze "Rzepy", rydzykowego "Naszego Dziennika", paru portali prawicowych czy niszowego de facto "Radia Maryja". Schemat ten zburzył gigantyczny jak na polskie warunki sukces "Uważam Rze", jednak jedna jaskółka wiosny nie czyni – do prawdziwego pluralizmu na rynku mediów jeszcze w Polsce daleko.
Ad rem włos się jeży na karku, gdy czytam słowa zadowolenia Sadurskiego, że wywiadu z Grzegorzem Braunem przeprowadzono z użyciem niechętnych mu pytań. Broń nas panie Boże przed takimi wolnościowcami, których zdaniem "(…) Braun może brylować w mediach do woli – oczywiście, jeśli znajdzie sobie przychylny tytuł". Trzydzieści-czterdzieści lat temu opowiadano żart, że w Polsce Ludowej można sobie do woli, ile wlezie krytykować rząd – tyle że amerykański. Słowa Sadurskiego to parafraza właśnie tamtej, wydawało by się nieistniejącej już, komuszej logiki. Szczególnie ironicznie w kontekście obrony GW, atakującej "Rz" za udostępnienie łamów Braunowi, wygląda możliwość publikacji swej opinii przez drogiego profesora-filozofa w gazecie uznawanej powszechnie przez różowy salon za pisowską. Chętnie postawię dobrą flaszkę każdemu, kto wskaże mi numer "Gazety Wyborczej" z ostatnich lat, w którym dowolny tekst opublikował którykolwiek z publicystów tzw. prawicowych (all rights reserved by GW).
Null, zero. Nie ma szans.
Taka to wolność słowa panuje w ichnich organach, dobrze spuentowana przez Graczyka tytułem jego tekstu z 24. maja ("Wolność słowa dla słusznych opinii?"). Tymczasem w "Rzepie" masz i Sadurskiego – i Wildsteina, i Kuczyńskiego – i Ziemkiewicza, co w żaden sposób nie przekłada się na sposób widzenia obu tytułów prasowych. To jest wręcz tragiczne w swej wymowie. Dalej Sadurski pisze: "Każda redakcja dokonuje selekcji tekstów nadesłanych; każda dokonuje też świadomego wyboru, jakie teksty zamówić, z kim przeprowadzić wywiad (…)". Jasne, do chwili gdy nie okazuje się, że decyzje redakcji są prostacko jednostronne, jak choćby w wysoko cenionym przez pana profesora Wiodącym Tytule Prasowym.
W swej polemice Sadurski odnosi się również do rzekomo powszechnego w publicystyce prawicowej (nie normalnej!) zwrotu "autorytet moralny", zapominając o kreacji przez michnikowy salon niezliczonych autorytetów właśnie w oparciu o ich szczególne jakoby kwalifikacje moralne. Po casusach Szczypiorskiego, Kosińskiego czy Kapuścińskiego nie powinno florentczyka dziwić kpiarskie ujmowanie w cudzysłów pojęcia "autorytet", rozmienionego na drobne właśnie przez michnikowszczyznę i jej skłonność do emocjonalnego, napuszonego i napompowanego stylu – którego ślady również w tekstach Sadurskiego widać całkiem wyraźnie.
Pan profesor w ogóle słabo maskuje swoją wybitnie krytyczną ocenę postaci "oszczercy" Grzegorza Brauna, choć ja nazwałbym ją raczej krytykancką. Poza ogólnikowymi, typowo gazetowyborczymi argumentami, nie doczytałem, na czym faktycznie polega wina Brauna – Sadurski a priori zakłada, że nad zarzutami wobec reżysera w ogóle nie należy dyskutować. Tymczasem uważny czytelnik wie, że Braun np. nie nazwał bezpośrednio abp Życińskiego "łajdakiem", co faktycznie może być poczytane za obrazę, lecz nazwał jego postawy "łajdackimi". Drobna różnica? Jak dla mnie – absolwenta śląskiej podstawówki – zasadnicza, tymczasem dla cyngli GazWybu, którzy rozpętali aferę, najwyraźniej nie. "Dajcie mi człowieka, a paragraf się znajdzie" – ta maksyma winna być pracownikom z Czerskiej na ciele gorącym żelazem wypalana (jako wśród nich obowiązująca) .
Właściwie bez komentarza należy pozostawić twierdzenie Sadurskiego o bzdurności tezy, że ogólnie pojęty salon pragnie "koniecznie czegoś "zakazać" lub coś "narzucić" w sferze idei", bo, cytując oświeceniowego klasyka, "jaki koń jest – każdy widzi". Szczytów żartobliwości swej argumentacji sięga autor polemiki z Graczykiem twierdzeniem, że "pluralizm polskiej prasy gwarantuje, że żadna opinia nie uzyska statusu monopolisty", jednocześnie mając pełną świadomość źródeł potęgi ogólnie pojętych salonowych mediów.
Przypomnę ogólnie znane fakty – "Gazeta Wyborcza" Michnika uwłaszczona na maszynach i pieniądzach przysłanych z Zachodu celem stworzenia wolnej prasy, utuczona faktycznym monopolem na rynku publicystyki i idei w latach 90-tych; ITI (grupa TVN, Onet) Waltera i Wejcherta sfinansowane dzięki peerelowskim służbom i peerelowskim pieniądzom; dziesiątki i setki mniejszych lub większych przedsięwzięć na rynku medialnym, mających ułatwiony start i zapewnione utrzymanie dzięki wsparciu odpowiednich ludzi na odpowiednich stanowiskach w odpowiednim czasie.
W kontrze mamy "Gazetę Polską", tygodnik z kilkudziesięciotysięcznym nakładem, w którym praktycznie nie uświadczysz komercyjnej reklamy (sic!), wyglądający pod tym względem jak niskonakładowy periodyk naukowy dla wąskiej grupy specjalistów.
Przypadek?
Jasne. A świstak siedzi i…
Ciekaw jestem dalszego ciągu, teraz kolej na nieodrodnego (oby nie marnotrawnego) syna salonu – Romana Graczyka.
(fot. główna SG – Jan Słupski, follow.salon24.pl)