Rogozin, Grunwald i Polacy
06/02/2011
451 Wyświetlenia
0 Komentarze
8 minut czytania
Wbrew pozorom występ pana Rogozina, który twierdzi że jego przodek zabił Ulricha von Jungingen pod Grunwaldem nie jest sprawą błahą. Tak się może wydawać ludziom skupionym na sprawach nieważnych, takich jak reforma ubezpieczeń społecznych, podatki albo prawo do adopcji dla gejów. Pan Rogozin ogłosił swoje rewelacje w książce, której promocja odbyła się w Wilnie. To dosyć istotny szczegół zważywszy na fakt w jaki sposób Litwini traktują bitwę grunwaldzką, a także na to w jaki sposób Litwinów traktują Rosjanie. Gdyby Rogozin wydał swoją książkę w Moskwie można by powiedzieć, że to jakaś bzdura i wykwit jego nie najzdrowszej wyobraźni. W Wilnie sprawa wygląda inaczej. Litwini uważają bitwę grunwaldzką za swoją, a udział w niej Polaków za marginalny. Wielki książę […]
Wbrew pozorom występ pana Rogozina, który twierdzi że jego przodek zabił Ulricha von Jungingen pod Grunwaldem nie jest sprawą błahą. Tak się może wydawać ludziom skupionym na sprawach nieważnych, takich jak reforma ubezpieczeń społecznych, podatki albo prawo do adopcji dla gejów.
Pan Rogozin ogłosił swoje rewelacje w książce, której promocja odbyła się w Wilnie. To dosyć istotny szczegół zważywszy na fakt w jaki sposób Litwini traktują bitwę grunwaldzką, a także na to w jaki sposób Litwinów traktują Rosjanie. Gdyby Rogozin wydał swoją książkę w Moskwie można by powiedzieć, że to jakaś bzdura i wykwit jego nie najzdrowszej wyobraźni. W Wilnie sprawa wygląda inaczej. Litwini uważają bitwę grunwaldzką za swoją, a udział w niej Polaków za marginalny. Wielki książę Vytautas pokonał zakon krzyżacki, a Polacy stali i patrzyli czasem tylko któryś włączył się do walki. Nie dane mi było obejrzeć filmu o Grunwaldzie, którego premierę zapowiadano na lato 2010 i nie wiem w ogóle czy do premiery doszło, ale występ Rogozina załatwia obecnie wszystkie premiery i wernisaże.
Nie od dziś wiadomo, że pan Rogozin jest swoistym pehametrem kremla. On coś gada, jakieś pozorne bzdury, a panowie Putin i Miedwiediew patrzą na reakcję publiczności i mierzą odległość na jaką mogą posunąć się propagandowe matactwa w tym sezonie. Tym właśnie jest książka Rogozina, prócz oczywiście tego, że jest ona próbą stymulacji litewskich frustracji narodowych, nad którymi kreml zamierza roztoczyć opiekę.
Wrogiem największym Litwy od roku 1918 nie jest komunizm, ani Stalin, ani tym bardziej Europa, tylko Polska. Polacy ze swoimi uroszczeniami, ze swoją butą, ze swoim niezrozumieniem litewskich spraw i swoimi pretensjami do ziemi, na której mieszkają już 500 lat a może dłużej. To są przeciwnicy litewskiego ćwierćinteligenta i do takiego właśnie obywatela adresuje swój przekaz Rogozin. Grunwald to Litwa i Smoleńsk, a Polacy byli tam na dokładkę. I nie jest to rzecz nowa w rosyjskiej propagandzie. Jest to rzecz stała i stale odgrzewana, na którą niewiele osób zwraca uwagę.
Innym charakterystycznym, a przy okazji najbardziej monotonnym elementem tych propagandowych narracji jest podkreślanie roli niemieckiego mieszczaństwa w dziejach Polski, opowieści o tym, że Wierzynek to nie żadne Wierzynek tylko Wiertzing, że Wit Stwosz to Weit Stoss, a kościół Mariacki w Krakowie został zbudowany przez Niemców i dla Niemców. Skrajna propaganda ukraińska puszcza w obieg również takie informacje, że Kraków to stare ukraińskie miasto. Przestrzegam przed lekceważeniem tych zachowań. Może się bowiem zdarzyć tak, że nadejdą czasy, w których nie będzie nic pewnego, a rację będzie miał nie ten, który ma księgi przemądre i dokumenty w rękach, ale ten kto wykupi więcej czasu antenowego i większą ilość pamiętających Grunwald ekspertów do tej telewizji zaangażuje.
Prawda zatriumfuje jedynie wtedy, kiedy będzie powtarzana i przypominana po pięć razy na dzień, a nie wtedy kiedy potraktowana jak oczywistość, zostanie zamknięta w jakimś lamusie. Jej depozytariusze zaś zajmą się jakąś rozrywką lub rzeczami stosowniejszymi w dzisiejszych czasach. Jak widać po zachowaniu pana Rogozina nie ma stosowniejszych rzeczy niż obrona prawdy i wskazywanie kłamstw oraz przeinaczeń. Wit Stwosz, rzeczywiście nazywał się Weit Stoss, a Wierzynek Wiertzing, Tylman van Gameren zaś przerobił sobie nazwisko na Gamerski, a Jan Kazimierz po abdykacji na Snopkowski (od słowa Vasa-snop). W Polsce nikt nie ma problemu z wyartykułowaniem nazwiska artysty projektującego złotą kaplice w Poznaniu, tę z figurami Mieszka i Bolesława. Zrobił to Christian Rauch z Berlina i jest to proszę Państwa „oczywista oczywistość”. Nikt nie będzie protestował kiedy teatr w Poznaniu zaliczymy do architektury niemieckiej, bo zbudował go architekt niemiecki, którego dzieła rozpoznawalne są i odnajdywane na terenie Niemiec właśnie. Po roku 1989 nikt nie podkreśla odwiecznej polskości Zielonej Góry czy Żar. Maniera ta zachowała się jednak na wschodzie i ma prócz podłoża propagandowego także inne – głęboki resentyment w stosunku do Polaków.
I tak Wawrzyniec Gucewicz jest Litwinem, a Juliusz Słowacki Ukraińcem, zaś Edward Wojniłłowicz (pochowany w Bydgoszczy) Białorusinem. Ów resentyment bierze się z jednej szalenie istotnej rzeczy, z żalu za utraconą wielkością I Rzeczpospolitej i podświadomym poszukiwaniu winnych. Winni są oczywiście Polacy. Dlaczego? Bo nie obronili wschodu przed Rosją. Obecne niepodległe kraje; Litwa, Białoruś, Ukraina (ta może najmniej), mają do Polski stosunek taki, jaki ma narzeczona do kapryśnego kochanka, który pozostawił ją na zabawie jakiemuś chamowi spod budki z piwem. Cham trochę co prawda śmierdzi, ale ma nóż w kieszeni i lepiej siedzieć cicho. Czasem trzeba jednak popłakać trochę i pozłorzeczyć komuś i do tego właśnie znakomicie nadaje się ów kochaś co odszedł w siną dal, czyli Polska.
Przesadzam celowo, bo nie wyobrażam sobie jak mogło dojść do takiego eventu jak promocja książki Rogozina w Wilnie. Może jednak niepotrzebnie. Znajomy opowiadał mi kiedyś historię z Litwy, z połowy lat dziewięćdziesiątych, a dokładnie z roku 1997. Pojechał wtedy do Wilna w związku z jakimiś badaniami historycznymi i zrelacjonował mi stosunek litewskich pracowników naukowych do historii. Oto w korytarzu archiwum stało ksero, a mój kolega zapoznawszy się z treścią kilku XVI-wiecznych dokumentów chciał je sfotografować. Pracownik owego archiwum uśmiechnął się wziął odeń pergaminy i glac-plac jeden po drugim odbił mu na kserokopiarce. Była tam między innymi prośba do królowej Anny Jagiellonki o zgodę na ustawienie prywatnej ławy w kościele, wystosowana przez pewnego mieszczanina. „Aprobatio” – napisała królowa Anna, a litewski pracownik naukowy ochoczo skopiował ową zgodę. Czyli – prosto – w Wilnie przeszłość miesza się z nowoczesnością. A przynajmniej mieszała, jeszcze nie tak dawno. Postępowi cześć!