Antyalkoholowa obsesja niemiłościwie nam panującego gosudartwa wygląda na iście diaboliczny spisek.
Dzięki tej obsesji i dzięki powszechnemu potępieniu, jakie w konsekwencji wzbudza każdy, komu alkomat wykaże jakieś promile – władzy wolno więcej. Wolno np. spokojnego, nikomu nie wadzącego człowieka wsadzić do więzienia, pozbawić majątku (w postaci chociażby roweru…), a nawet rodziny – bo sądy „pijakom“ dzieci odbierają praktycznie z automatu, starczy że odnośna władza wniosek złoży.
Czy chodzi tu o dobro ludzi narażonych na agresję czy chociażby – spowodowaną przyjemnym szmerem alkoholu we krwi – nieuwagę pijanych..? A gdzież tam! O władzę chodzi i o nic więcej. Bardzo wiele leków ma co najmniej równie rozluźniające skutki jak jedno czy dwa piwka – a jeszcze nikomu za jazdę samochodem pod wpływem leków nie tylko samochodu, ale i prawa jazdy nie odebrano.
Zresztą, gdyby nawet nie tylko o władzę tu chodziło, ale też i o jakieś rzeczywiste „korzyści społeczne“ – to ja takiego zwierzęcia jak „dobro społeczne“ jeszcze w żadnym ZOO nie widziałem, a ograniczenie wolności i oczywistą samowolę każdy może sobie zobaczyć pod nosem, bo przykładów aż nadto.
Nie tak było przez wieki! Dawniej wodę pijał tylko ten, kogo na zacniejszy trunek nie było stać. I dobrze na tym uprzywilejowani wychodzili! Choćby dlatego, że nawet cienkie piwo, podawane do każdego posiłku np. w konwentach krzyżackich – musiało być przecież przeważone, a więc niezależnie od dość niewielkiej zawartości alkoholu, wzbogacało układ pokarmowy pijącego w o wiele mniejszą dawkę bakterii, niż „czysta“ woda.
Aż do samego prawie końca XIX wieku każdemu marynarzowi wydawano codziennie porcję grogu – przed bitwą lub w razie wyjątkowo trudnych manewrów: podwójną. I jakoś nie uważano, że stan lekkiego upojenia, jaki ta praktyka powodowała, skutkował jakimś zwiększeniem liczby wypadków (a trzeba się było na maszty wspinać…), czy obniżeniem sprawności.
Walka z pijaństwem zaczęła się zrazu w kręgach kościelnych. Kościół katolicki, jak i niektóre kościoły protestanckie począł organizować „bractwa trzeźwości“ – w ciągu dekady lat 40. XIX wieku członkiem takiego bractwa stał się co piąty dorosły Irlandczyk na przykład.
Trochę się to nie zgadza z tezą o „etyce protestanckiej“ jako niezbędnym warunku rozwoju kapitalizmu, prawda? Trzeźwość bowiem pierwotnie nic nie miała wspólnego z pewną siebie klasą średnią. Był to ruch szerzący się głównie wśród biednych i wykluczonych – w intencji promujących go księży, dzięki trzeźwości, oszczędności, modlitwie i pracy – mieli wybić się na ekonomiczną samodzielność, a z czasem i zamożności dochrapać. Czasami to nawet działało. Już nie pamiętam przy jakiej okazji dawałem Państwu smakowity cytat z „Kuriera Wileńskiego“ z tamtej właśnie epoki – bo też i pijaństwo przywilejem propinacyjnym pędzone, istotnie było już niejaką przesadą. Nie tyle przy tym szkodziło zdrowiu (tego jeszcze nikt nie udowodnił…), co właśnie – kieszeni chłopa, czyniąc go wiecznym dłużnikiem jak nie pana, to pańskiego arendarza… Ekonomicznych nadziei jednak, walka z pijaństwem bynajmniej nie spełniła – kto miał być biedny, dalej biednym pozostał.
Ruch jednak się z powodu tej porażki nie rozwiązał. Przeciwnie. Jak to zwykle bywa – spotężniał jeszcze i całkiem oderwał się od swoich pobożnych korzeni. Zaczął walczyć o władzę – pod hasłem zakazu sprzedaży i spożywania trunków wyskokowych. W Stanach Zjednoczonych koalicji prohibicjonistów protestancko – katolickich nawet się to udało. Ze skutkiem – wszyscy doskonale wiedzą jakim…
Ale to nie jedyny przykład szaleństwa. Szczytem pod tym względem jest chyba decyzja Mikołaja II, by z chwilą ogłoszenia mobilizacji w 1914 roku – wprowadzić też i prohibicję. I to w sytuacji, gdy dobre 20% carskiego budżetu pochodziło z akcyzy na wódkę (to nie jest rekord, rekordowe pod tym względem były dopiero budżety sowieckie…)! I jak Rosja miała w tej sytuacji wojnę wygrać – na trzeźwo i bez pieniędzy zarazem..?
Trwa to już dobrze ponad stulecie. I wcale nie myśli się skończyć. Na tej samej fali co potępienie pijaństwa, po II wojnie rozwinęła się też i „walka z narkotykami“. Tu też nie o zdrowie chodzi, tylko o władzę. I o możliwość dowolnego pomiatania ludźmi, wdeptywania ich w ziemię i pozbawiania czci w oczach współobywateli, do czego samo tylko oskarżenie o narkomanię całkiem spokojnie obecnie wystarczy.
Jak się zapewne Państwo domyślacie, oczywiście, z wrodzonym pesymizmem, nie widzę najmniejszych szans na to, aby gosudarstwo nam odpuściło. Zbyt wiele jego sług ma dobry interes w tym, aby obecny – chory i absurdalny – stan utrzymać dalej, aby do jakiejkolwiek zmiany dopuścili.