Kult rozumu
14/05/2011
798 Wyświetlenia
0 Komentarze
21 minut czytania
Trudno sobie wyobrazić bardziej różnych myślicieli niż Sokrates i Konfucjusz. Sokrates zakwestionował tradycję – do tej pory przyjmowaną bezkrytycznie a więc bezmyślnie. Każdy filozof Zachodu jest od tej pory rewolucjonistą.
Nawet, jeśli sam twierdzi coś zgoła przeciwnego. Każdy bowiem, w taki czy w inny sposób, domaga się, aby instytucje i zwyczaje opowiedziały się przed nim jakąś racją, jakimś uzasadnieniem swego istnienia – a już samo takie pytanie sprawia, że tracą one swój urok. Rozum bowiem, jeśli nawet uznaje instytucje czy zwyczaje za dobre, przez sam tylko fakt iż je osądził, staje ponad nimi.
Konfucjusz przeciwnie – uznawszy za dobro najwyższe pokój i harmonię społeczną, dał tradycji nowe uzasadnienie. Uznał bowiem, że tradycja, a przede wszystkim zawarte w niej rytuały, są istotą człowieczeństwa. To one bowiem czynią człowieka istotą społeczną, że zaś „społeczność“ jest jego cechą specyficzną, odróżniającą go od wszystkich innych istot, bez rytuałów nie można być człowiekiem. Skądiną jednak, czyż takie postawienie sprawy nie powoduje, że owe rytuały, owa uświęcona przez wieki tradycja – stają się aby tylko narzędziem w rękach panujących, dzięki którym mogą oni utrzymywać swoje panowanie..? Bo też i nie minęło wiele pokoleń po Konfucjuszu, gdy pojawili się w Chinach myśliciele otwarcie i cynicznie to właśnie głoszący – nazwano ich „szkołą legistów“. Oficjalnie zostali potępieni, ale ich dzieła, przechowywane w dziale prohibitów Biblioteki Cesarskiej, były jak najpilniej studiowane przez cesarzy i ich ministrów.
Czy sprowadzenie tradycji do roli podpory władzy nie jest aby dość podobne w skutkach do zakwestionowania jej prawomocności frontalnie niejako, bo poprzez zapytanie o jej rację..?
Jak więc widać, różnica między Sokratesem a Konfucjuszem pod pewnymi względami nie jest znowuż aż tak wielka. Jeden w miejsce kultu tradycji stworzył kult rozumu – a drugi: kult władzy.
Twórczym połączeniem obu tych koncepcji jest oświeceniowy kult uczonych. Jeśli w bitwie pod Piramidami młody Bonaparte zakomenderował: „osły i uczeni do środka czworoboku“ – to nie dlatego, że przyrównywał uczonych do osłów, ale dlatego, że chciał w najwyższym stopniu chronić dwa zasoby, które uważał za najcenniejsze: bagaże Armii Wschodu, złożone na grzbietach osłów, bez których to bagaży dalsze wojowanie nie byłoby możliwe, oraz uczonych po których pomysłowości spodziewał się uczynienia swojego podboju trwałym i opłacalnym.
Bezmyślna wierność tradycji jest z pewnością rodzajem niewoli. W końcu po to mamy rozum, żeby rozumować. Czy jednak ów rozum puszczony samopas bez żadnych zgoła kagańców daje nam więcej wolności niż mieliśmy, kiedyśmy bezmyślnie i bez zastanowienia kłaniali się wschodzącemu nad prasłowiańską puszczą słońcu, smarowali rany po bełcie z kuszy niedźwiedzim sadłem, a na kołtun stosowali ogrzewanie skołtunionego łba wraz z całą resztą niemytego ciała w dobrze rozgrzanym chlebowym piecu przez trzy pacierze..?
Z punktu widzenia filozofa – a jest to zwykle jegomość tyleż ekscentryczny co niepraktyczny – z całą pewnością życie wedle wskazówek rozumu jest opłacalną strategią życiową. Można dzięki temu spokojnie wykpić się od uciążliwych, a trudnych do spełnienia obowiązków w rodzaju obtańcowywania nie widzianych od dziesięciu lat cioć na weselu (brr..!), czy przypijania ohydną, ciepłą i słodką „weselną“ wódką z rozrobionego z miodem spirytusu „Royal“ do równie dawno nie widzianych wujów, zbyć pełnym pogardy milczeniem natrętne pytania o ślub i prokreację potomstwa czy też skwitować pustym śmiechem upomnienia Rodziny tyczące się braku stałego etatu, składek na ZUS i perspektyw na jakąkolwiek emeryturę w przyszłości (jakby odprowadzanie tzw. „składek“ na ZUS cokolwiek w tej materii gwarantowało…). W końcu życie po to, aby zostać emerytem – to smutny absurd, który przed „trybunałem rozumu“ nie wytrzymuje ani pięciu sekund obrony – czyż nie..? Żyje się po to, aby żyć, tu i teraz – a nie po to, aby za lat 30 z okładem móc sobie „odpocząć“, grzejąc stare i pokrzywione kości w sanatorium czy chodząc pasjami na pokazy garnków, pościeli wełnianej i ziół…
Jeśli jednak osobistą perspektywę rozumującego filozofa zastąpić szerszym ujęciem, uwzględniającym także i społeczny kontekst jego działalności, sprawa przestaje być taka oczywista. Pal Diabli ów ZUS. Koniec końców trudno uznać ZUS za „instytucję tradycyjną“. Całkiem wprost przeciwnie – jakiś filozof – rewolucjonista wymyślił kiedyś że niedobrze jest, jeśli starzy ludzie pozostają na łasce swoich dzieci skoro nie zdołali przez całe życie odłożyć żadnych oszczędności na starość, albo i na łasce obcych, jeśli i dzieci i oszczędności im brak i muszą o kromkę chleba żebrać w kruchcie kościoła – i wymyślił ZUS. Było to ok. 140 lat temu w bismarckowskich Niemczech – przez ten czas instytucja ta, z całym bagażem wyłącznie złych skutków jakie ze sobą niesie, zdołała się już głęboko zakorzenić w umysłach prostego ludu, który obecnie starości bez emerytury nie potrafi sobie wyobrazić – dokładnie tak samo, jak w czasach Sokratesa jego współcześni nie umieli sobie wyobrazić życia bez „bogów czczonych przez państwo“. Jeśli filozofia pomaga nam uwolnić się od niewoli bezmyślnej wiary w ZUS – to nie da się ukryć jednak, że w ten sposób naprawiamy tylko szkodę, którą inna filozofia wcześniej zdołała wyrządzić.
Pozostałe zaś skutki życiowej postawy naszego filozofa, już nawet i tej nie mają zasługi. Bo czyż dążenie do zawierania małżeństw i posiadania dzieci znajduje uzasadnienie przed „trybunałem rozumu“..? No niespecjalnie. Jakieś siódme poty, jakieś nieartykułowane dźwięki, wypieki na twarzy, pocieranie części naskórka, potem wymioty i bezsenne noce, ból potworny, a na koniec: mały potworek który najpierw nie daje spać nieustannym rykiem, a potem podbiera pieniądze, ćpa, chleje i sprowadza partnerów jeszcze pewnie – tej samej płci – pod rodzinny dach, żeby mogli splądrować starym chatę… Chyba – że w dodatku do owych 40 sekund przyjemności, zainwestujemy jeszcze w co najmniej 20 lat wychowania, to może tak nie będzie – ale też: jakim kosztem..? Nie, ta gra zwyczajnie nie ma sensu – wypłata jest za niska w stosunku do inwestycji…
Co by się jednak działo, gdyby do tej, jakże rozumnej konkluzji, doszła ludność w skali powszechnej..? Pomijam tu falę bankructw w przemyśle ślubnym (w tym nieunikniony spadek z anteny jednego z ulubionych programów Lepszej Połowy na kanale BBC Lifestyle – tego o urządzaniu wesel..: kompletnie nie rozumiem, co w tym takiego ciekawego..?), w budownictwie – które wszak ma być rzekomo „kołem zamachowym“ całej gospodarki, wreszcie: w przemyśle edukacyjnym, a jest już i u nas nawet taki przemysł i mamy paru serdecznych przyjaciół którzy pracują w tej branży i już narzekają na demograficzny niż, który cięciami etatów na uczelniach skutkuje – to są wszystko jeszcze drobiazgi, z którymi dałoby się jakoś żyć. Pytanie tylko: KTO miałby żyć z tymi drobiazgami po śmierci tak rozumnie rozumującego pokolenia..?
Jak więc widzimy, kult rozumu łatwo może zaprowadzić na manowce. Ja to Państwu tu w formie lekkostrawnej anegdotki opowiadam, ale przecież rozumiemy się chyba, że nie o to chodzi? Bo w praktyce, skutki działania oświeceniowego sojuszu biurokracji z uczelnianą katedrą były co najmniej tyle razy zbrodnicze, ile razy śmieszne. Bo czyż „ekonomia polityczna socjalizmu“ nie była rozumna, racjonalna i setkami takich katedr w swej rozumnej racjonalności uwznioślona? Ależ była. Że metodologia tej pseudonauki nie wytrzymuje krytyki, a jej uczelniane uwznioślenie było ogromnym oszustwem, chyba ciągle jeszcze większym od mitu „globalnego ocieplenia“..? A jaka to niby ma być pociecha dla ofiar..? Nawet nie wiemy do tej pory, ileż to milionów tych ofiar było…
Czyż polityka „walki narodów“, albo „walki ras“ nie była w swoim czasie rozumna, racjonalna i przynajmniej dziesiątkami uczelnianych katedr tak samo jak „ekonomia polityczna socjalizmu“ unaukowiona? Nikt o tym teraz nie chce pamiętać – ale zapewniam Państwa: jak najbardziej była! Mało tego. Wcale nie tak ze szczętem została wyklęta i zapomniana, jak to się może wydawać. Wszak eugenika należy do tej samej zgoła parafii – wszystkie te teorie ze swoiście (perwersyjnie – mógłby obrońca nauki dodać) rozumianego darwinizmu wyrastają.
Owa perwersyjność czy nieperwersyjność rozumienia pewnych teorii pozostaje jednak na ogół niedocieczona dla szerokich rzesz prostego ludu. Co z tego, że Hayek czy Mises mieli rację pisząc o niemożliwości skutecznej budowy komunistycznej utopii? Co z tego, że dziś nikt się otwarcie nie przyzna do tego, że z darwinizmu można w ogóle wysnuć jako praktyczną wskazówkę – doktrynę bezwzględnego, biologicznego niszczenia całych narodów uznanych za wrogie, bo okupujące „przestrzeń życiową“, którą ktoś chce zająć..?
Za 100 lat zapewne żaden klimatolog nie będzie się chciał przyznać do tego, że z jego niewinnej obserwacji chmurek można wysnuć wnioski skazujące 5 miliardów ludzi na życie w wiecznej nędzy – w interesie uprzywilejowanego miliarda, który ubzdurał sobie przeciwdziałać naturalnym, zachodzącym nieprzerwanie od milionleci zmianom ziemskiego klimatu i pod tym pretekstem na zawsze powstrzymać uprzemysłowienie biednego do tej pory Południa (dodałbym jeszcze, że owo biedne Południe jest w dodatku rumiane, by nie rzec wręcz: kolorowe – ale przecież do rasizmu to się nikt już dziś na pewno nie przyzna, prawda..?). Ba! Znajdźcie mi za lat 5, góra 10 – takiego ekonomistę (pomijający chorych na starczą demencję, którzy utracą w międzyczasie kontakt z rzeczywistością…), który się przyzna do „ekonomii popytowej“..? Założę się o dowolną ilość papierowych pieniędzy, że takich za lat 5, góra 10, już nie będzie… A czyż „ekonomia popytowa“ nie jest rozumna, racjonalna, a nawet wręcz: jedynie słuszna – i to na zdecydowanej większości uczelni..?
Szerokie rzesze prostego ludu mają takich spraw nie dociekać. Im się od przedszkola wbija do głowy, że uczeni mogą wszystko – że od uczonych zależy całe nasze życie, cała nasza przyszłość. Cokolwiek zatem powiedzą – jest z definicji słuszne i obowiązujące.
Co zaś uczeni mówią? Mówią to, za co im się płaci, to proste. Nauka współczesna stopniowo zaczyna przypominać tradycję w ujęciu konfucjańskim. Owa tradycja „w ujęciu konfucjańskim“, jak już powyżej pisałem, była tylko narzędziem w ręku władzy.
Owszem, nie wszyscy uczeni tak postępują. Fizykom – teoretykom zostawia się na ogół więcej swobody niż socjologom czy ekonomistom: nie wspomnę już o mojej własnej dziedzinie, czyli politologii, której współcześnie nie da się w żaden sposób odróżnić od pospolitej politgramoty. Co mnie, swoją drogą już wieki temu na studiach wkurzało – bo jak można słowo w słowo wkuwać na pamięć podręcznik do przedmiotu pod nazwą „organizacje międzynarodowe“ i co gorsza, naprawdę wierzyć w najoczywiściej wierutne bzdury, które są w nim zawarte..? A była taka jedna koleżanka, która tak właśnie robiła – do tej pory na samo wspomnienie dreszcze mnie przechodzą.
Co nas może ratować przed tyranią szalonego rozumu? Filozofia..? A gdzieżby tam! Jestem przygotowany na zarzut, że w całym powyższym tekście mieszam filozofię z nauką. Jednak teza o przeciwieństwie filozofii i nauki, jest tezą wyłącznie filozoficzną – konkretnie jest to teza szalonych, jak to zwykle filozofowie, samolikwidatorów tej gałązi wiedzy spod znaku Koła Wiedeńskiego i neopozytywizmu: wolno mi się z Kołem Wiedeńskim i neopozytywizmem nie zgadzać, skoro taka moja wola, zmusić mnie zatem do przeciwstawiania filozofii nauce nikt nie może. Dla potrzeb powyższych rozważań zresztą, przeciwstawienie to zwyczajnie nie ma sensu. Jeśliby nawet bowiem filozofia nie była jedną z nauk, ani też nie była nauką w ogóle – to tak samo jak nauka posługuje się rozumem i tak samo jak nauka kwestionuje wszystko: z samą sobą jak widać i z prawomocnością filozofowania jako myślenia naukowego, jak widać – włącznie.
Filozofia jednak, jakkolwiek by nie była rozumiana i uprawiana, sama nas przed tyranią spuszczonego ze smyczy rozumu (w istocie rzeczy służącego w tej postaci najpierwotniejszym i najprymitywniejszym chuciom – ale w psychoanalizę akurat nie wierzę tak samo mocno, jak nie wierzę w neopozytywizm…) nie obroni. Jedyną bowiem ucieczką przed tą tyranią jest ów pogardzany, zapomniany, anachroniczny, bezmyślny, bezrefleksyjny i pozbawiony racji oraz uzasadnienia: obyczaj. A konkretnie: zwykła, tradycyjna i nieoświecona przyzwoitość.
Czy przyzwoicie jest rozmyślać chociaż nad pozbawianiem innych ludzi ich własności? Czy przyzwoicie jest knuć zagładę wszystkim, którzy mówią innym językiem lub jakoś inaczej wyróżniają się z tłumu? Czy przyzwoicie jest odmawiać Chińczykom i Hindusom tego, co Niemcy, Brytyjczycy, Francuzi i Amerykanie mieli już 100 i więcej lat temu? Każdy sam może sobie na te pytania odpowiedzieć…
Oczywiście, nie mam złudzeń, że cokolwiek taką jeremiadą zmienię – sojusz biurokracji z uczelnianą katedrą jest dla obu partnerów na tyle opłacalny, że go dobrowolnie nie odstąpią. Powrót do bezrefleksyjnie pojmowanej tradycji jest już zresztą po Sokratesie (i po Konfucjuszu też, po Konfucjuszu też – tylko na inny sposób nieco…), zwyczajnie niemożliwy. Jak pisał bowiem Mistrz Lem – „ludzki rozum będąc wszechzwrotnym, jest też i samozwrotny“, a to daje mu możliwość stawiania pytań, które kwestionują zasady jego własnego działania, a możliwość samozagłady naszego gatunku pozostanie już na zawsze tak samo realna, jak możliwość jego dalszego przetrwania – nie da się zakryć tego, co już zostało odkryte… Cóż zrobić..? Wyrośliśmy z pieluch, bezpieczne dzieciństwo pod opieką obyczaju jest już za nami – teraz trzeba zdanie po zdaniu, przecinek po przecinku, walczyć z kultem fałszywych bogów: rozum obaliwszy pierwej swych poprzedników, sam się takim bożkiem stał, a nie powinien. Jest to bowiem zwyczajnie – nieprzyzwoite.