Szanowni państwo, oto wiosna…
Konferansjer:
Szanowni państwo, oto wiosna
na ganku zjawia się tak wdzięcznie,
że trudno byłoby nie poznać
jej w ledwie mglistej tej sukience.
Wiosna:
Puk – puk!
Zbudziłam pana?
Więc zajmę chwilkę, może dwie.
Czy pan by mógł
pewnego Jana
ode mnie szczerze zdzielić w łeb.
Konferansjer:
Tak, miła pani, chętnie służę,
lecz proszę tu u progu maja
powodu swego żalu dłużej
mgłą niedomówień nie zatajać.
Wiosna:
Żal? Co pan,
ja chcę mu pomóc.
Wystarczy zwrotka, może dwie.
Herb miał ten Jan
bodajże Pobóg.
Konferansjer:
I tym zasłużył sobie… w łeb?
Wiosna:
Nie, proszę państwa, oszust prosty.
Że tęskni, pisał, mnie zobaczyć.
Więc biegłam na czas mile, wiorsty…
A ten wciąż gapić był się raczył
na swój nos.
Konferansjer:
Poeta.
Wiosna:
Potwór.
Konferansjer:
Przeszkoda była, nawet dwie.
I smutny los.
Ów Jan w New Yorku
z dwudziestu pięter nagle… zszedł.
Wiosna:
Pan mówi? Męskie słowo tanie.
Nie będzie zemsta niewspółmierną.
Niech pokutuje. Zmartwychwstanie,
to wzrok nacieszy cud-materią.
Na razie. Cześć.
Konferansjer:
I sobie poszła.
Patrzyłem chwilę. Jeszcze dwie.
Niezwykła jest
ta wiosna polska
i można dla niej stracić łeb.