Po trzech latach funkcjonowania w polskim zyciu publicznym projektu o nazwie Platforma Obywatelska, nie ma ludzi, którzy nie wiedzieliby, że to co się dzieje, to jednoznaczna porażka.
Najpierw obiecałem, a później starałem się owej obietnicy dotrzymać, że przez przynajmniej te dwa dni świąteczne, ten blog pozwoli nam odetchnąć od codziennych złorzeczeń. Wygląda jednak na to, że – podobnie zresztą, jak w ogóle idzie o nasz stosunek do tak zwanej tradycji i najprostszego obyczaju – czymś takim jak Święta Wielkanocne przejmujemy się już tylko my. Wczoraj, jakaś paniusia w programie Drugie Śniadanie Mistrzów zakomunikowała, że ją z Polski nie wypędził stan wojenny, więc i nie wypędzi Jarosław Kaczyński, a chwilę później prowadzący program Marcin Meller zareklamował nam specjalny program internetowy, który pozwala blokować wszelkie nazwy zawierające słowa ‘Smoleńsk’, ‘katastrofa’ i ‘prawda’, i ta informacja bardzo wszystkich zgromadzonych rozbawiła. Dziś z kolei, wystarczy choćby zajrzeć na dwa główne portale internetowe, a więc Wirtualną Polskę i Onet, by zobaczyć, że tematem tego świętego dnia stało się to, co o Jarosławie Kaczyńskim powiedział pisarz Stasiuk (nie żartuję – chodzi o opinię pisarza Stasiuka), a co ochoczo zrelacjonował tygodnik ‘Wprost’. A zatem, jak widzimy, po raz kolejny potwierdziła się zapowiedź naszych biskupów co do końca żałoby. A skoro tak, cóż nam pozostaje? Walczymy. Choćby i w cieniu. Proszę posłuchać.
Po trzech latach funkcjonowania w polskim zyciu publicznym projektu o nazwie Platforma Obywatelska, wydaje się, że już nie ma ludzi, którzy nie wiedzieliby, że to co się dzieje stanowi najbardziej wyrazisty i jednoznaczny przykład porażki, w dodatku porażki na najwyższym poziomie kompromitacji. Wydaje się, że nawet jeśli weźmiemy do swoich badań grupę wyborców, których jedynym źródłem informacji jest telewizja TVN24 i Gazeta Wyborcza – efekt będzie identyczny, a mianowicie deklarowana świadomość, że to z czym mamy do czynienia od trzech i pół roku, to czysta porażka. Oczywiście, musimy przy tym brać pod uwagę, że ta reguła ma – jak niemal każda – swoje wyjątki, a więc, że gdzieś, w najbardziej egzotycznych kieszeniach współczesnej Polski są ludzie, którzy zarówno premiera Donalda Tuska, jak i reprezentowaną przez niego partię uparcie uwielbiają. Sam na przykład znam pewna młodą osobę, która twierdzi – i chyba robi to bez żadnej ironii – że kiedy widzi, lub choćby tylko słyszy Donalda Tuska, to ogarnia ją wręcz boski spokój. No ale, zgódźmy się, że to jest przypadek ekstremalny.
Problem się zaczyna dopiero wówczas, gdy okaże się, że znaczna część z osob bardzo niezadowolonych z polityki naszego rządu, z pracy jego ministrów i ze skutków, jakie ta praca przynosi, są jednocześnie głęboko przekonani, że to wszystko jest wyłączna winą Prawa i Sprawiedliwości i osobiście Jarosława Kaczyńskiego. Mało tego. Problem się pojawia, gdy się okazuje, że znaczna część z tych osob uważa, że dziś władzę w Polsce sprawuje właśnie PiS z Kaczyńskim, natomiast Tusk i jego ludzie, to zaledwie stłamszona grupa opozycjonistów. Ktoś powie, że ja sobie tu urządzam kpiny. Wcale nie. Jestem przekonany, ze gdyby największe ośrodki badania opinii publicznej zechciały przeprowadzić badanie na temat świadomości Polaków odnośnie tego, kto dziś w Kraju trzyma władzę, bardzo znaczny procent – nie wiem, czy 20, czy może nawet 30 – odpowiedziałoby, że PiS. Powiem więcej. Z moich – dość pobieżnych, przyznaję – obserwacji wynika, że są w Polsce ludzie, którzy uważają, że Jarosław Kaczyński jest dziś i premierem i prezydentem.
Z czego to szaleństwo wynika? Otóż niewątpliwie, jest ono skutkiem celowo prowadzonej polityki informacyjnej, której celem jest nie informowanie, lecz doprowadzenie jak największej grupy społecznej do stanu kompletnego zidiocenia i utrzymanie ich w tym stanie przez możliwie długi czas. Jakiś czas temu wspominałem na swoim blogu sytuację z pociągu, którą opowiedziały mi moje dzieci. Otóż jechały sobie one w przedziale z dwiema paniami, bardzo zaangażowanymi w komentowanie naszej ‘posmoleńskiej’ sytuacji. I w pewnym momencie jedna z nich zaczęła bardzo się oburzać na „tego Arabskiego”, który podobno „przygotował całą tę wizytę i w ten sposób doprowadził do katastrofy”. I na to druga pani powiedziała coś mniej więcej takiego: „Ale czego się pani dziwi? Takich to miał współpracowników ten Kaczor”.
Ja tu opowiadam o zwykłych ludziach. Weźmy jednak niedawny program Tomasza Sekielskiego „Czarno na białym”, czy jakoś tak. Sekielski poświecił go w całości omówieniu kilku głośnych przypadków, kiedy to polskie państwo zrujnowało interesy najbardziej energicznych i biznesowo utalentowanych ludzi. Każdy z tych przypadków stanowił wręcz modelowy przykład choroby, która toczy od dziesięcioleci nasze państwo i z którą to chorobą dotychczas chęć skutecznej walki ogłosił Jarosław Kaczyński. Mówimy tu o chorobie nie ograniczającej się do paru niekompetentnych urzędników, nie do kilku niefortunnych decyzji i nieszczęśliwych pomyłek, ale o prawdziwej zarazie, która opanowała same szczyty władzy. Tymczasem sposób w jaki telewizja TVN24 przedstawiła problem, w efekcie umożliwił jeden przekaz: wszystkiemu winni są urzędnicy, których za tymi ich biurkami posadził PiS, a Platforma Obywatelska, razem z serdecznie zaangażowanym w sprawę Januszem Palikotem, niestety, mimo naprawdę dobrych chęci, nie dała rady ich usunąć.
Oczywiście, wszyscy ci, którzy potrafią słuchać przekazywanych im informacji ze zrozumieniem, a obraz który do nich dochodzi rozpoznawać bez większych uprzedzeń, doskonale mogli się zorientować, choćby z nie tak przecież głęboko ukrytych znaków, kto tu jest naprawdę zły. Ale bądźmy uczciwi. Telewizja to nie jest wynalazek dla ludzi myślących. A zatem, musimy przyjąć niemal jako pewnik, że ze wspomnianej audycji Tomasza Sekielskiego, znaczna część widzów zrozumiała znów tylko jedno: Jaka to szkoda, że wciąż rządzi ten PiS. Nie ma co gadać. Dopóki Kaczyński będzie premierem, z tego kraju nic nie będzie. Czy to jest ich wina. Oczywiście, trochę tak, ale nie przede wszystkim. Po drugiej stronie tego planu stoją bowiem prawdziwi zawodowcy.
Co się stało, że ogarnęły mnie dziś tego rodzaju refleksje? Otóż właśnie odebrałem dwie kolejne, ściśle ze sobą powiązane, informacje. Pierwsza z nich to taka, że jakiś warszawski sąd wydał wyrok, zgodnie z którym niejaki Alan Szwejkowski ma otrzymać od władz miasta 15,5 tys. złotych w ramach odszkodowania za poniesione krzywdy. O jakie krzywdy chodzi? Otóż krótko mówiąc, ów Alan kilka lat temu był uczniem jednego z warszawskich liceów i decyzją nauczycielki otrzymał obniżoną ocenę z przedmiotu. Ponieważ Alan uznał, że on akurat zasłużył na ocenę wyższą, zorganizował szkolny bunt przeciwko nauczycielowi. Nie wiem dokładnie, w jaki sposób ten protest przebiegał, jednak efekt jego był taki, że nauczycielka postanowiła odejść ze szkoły. W reakcji na ten przerzucony protest, większość zbuntowanej młodzieży zreflektowała się, nauczycielkę przeprosiła, z pretensji się wycofała i na placu boju pozostał sam Alan, który – jak sam później twierdził – został następnie ze strony poddany takiej presji, że nie mogąc się już spokojnie uczyć, musiał zmienić szkołę. No i wtedy ktoś mu doradził, żeby podał swoją byłą szkolę do sądu, co on uczynił, i jak się dziś okazuje – w pełni skutecznie. Władze miasta – jako tzw. organ prowadzący – mają mu za jego bolesne krzywdy zalecić te 15 kawałków.
I to jest news pierwszy. Drugi natomiast jest taki, że Katarzyna Hal, minister edukacji w rządzie Donalda Tuska, poproszona przez Monikę Olejnik o komentarz w tej sprawie, powiedziała najpierw co następuje: „Tryumf edukacji obywatelskiej, uważam”, a następnie, dociskana przez rozdziawioną i porażoną tym przypadkiem opętania dziennikarkę, wyjaśniła już bardziej dokładnie swoją pozycję: „To jest porażka szkoły, jeżeli nie umiano normalnie w szkole tego rozwiązać. […] Jeżeli nauczycielka mu coś głupio wyjaśniała, to jest jej problem”.
Czemu ja się tym tak przejmuję? Otóż, jak niektórzy wiedzą, sam jestem nauczycielem, i robotę tę znam dość dobrze. Wiem więc też, że szkoła to jest takie miejsce, gdzie konflikt między nauczycielem i uczniem jest wręcz naturalny. Na ogół sytuacja jest do opanowania, a więc uczniowie mają się uczyć i w ogóle starać, nauczyciele mają tę naukę i starania oceniać, a uczniowie – mimo że są często z tych ocen niezadowoleni – jakoś je przyjmują, i złorzecząc pod nosem brną dalej. Zdarza się też niestety tak – szczególnie w ostatnich latach – że pewien typ ucznia, jak to określa minister Hall, „obywatelsko wyedukowanego” postanawia szkole pokazać, że dotychczasowy system jest niesprawiedliwy i że ten stan można próbować zmienić. Najczęściej jego postawa sprowadza się do tego, ze on się z nauczycielem kłóci, nasyła na nauczyciela swoich – równie jak on – świadomych swoich praw rodziców, a niekiedy ze swoimi pretensjami udaje się do Dyrekcji, czy niekiedy nawet do Kuratorium. O co najczęściej chodzi? Zawsze o to samo. A więc o ocenę z przedmiotu, lub ze sprawowania. Czasem o jakąś karę dyscyplinującą. Tak czy inaczej, chodzi niezmiennie o to, że szkoła dla dziecka okazała się niedobra i niesprawiedliwa. Że kogoś kto jest mądry, grzeczny i zdolny nie doceniła.
Jak na ten typ postępowania reaguje szkoła? Najczęściej niestety wpada w panikę. I to od poziomu samego nauczyciela a kończąc na Dyrekcji. Dlaczego tak się dzieje? Z dwóch powodów.
Całość do czytania na moim blogu: www.toyah.pl
Zapraszam.
"Gdy tylko zobaczysz, ze znalazles sie po stronie wiekszosci, stan i pomysl przez chwile" - Samuel Langhorne Clemens"