Niekończący się przymusowy pobyt w radioaktywnej zonie sprawia, że w ludziach narasta stres prowadzący w końcu do samobójstwa.
Kiedy 17 lat temu Swietłana Iwanowa z mężem przenieśli się do Starego Wyszkowa, opuszczonej wsi w strefie ewakuacyjnej Czarnobyla, cieszyli się, że będą dostawać co miesiąc odszkodowanie za mieszkanie w strefie skażonej równe $4/ osobę. Stali mieszkańcy wsi nazywali to żartobliwie: zasiłek pogrzebowy. Mieszkało ich we wsi około 450.
W ciepłe wiosenne popołudnie trzy lata temu jej mąż, Piotr Iwanow, wrócił z bezowocnej podróży do Moskwy, gdzie udał się w poszukiwaniu pracy, włożył czystą, białą koszulę, wyszedł do ogrodu „na papierosa” i się powiesił.
– Kiedy grzebałam męża, przypomniałam sobie wtedy to żartobliwe określenie zasiłku. Nie sądzę, aby cała ta kwota zlożona do kupy starczyła choćby na trumnę – mówi.
Iwanowa, matka trojga dzieci, przyznaje, że czasem budzi się w nocy i mysli, zeby się też zabić.
– Mieszkamy w radioaktywnych domach, oddychamy radioaktywnym powietrzem, jemy skażoną żywność, pijemy skażoną wodę – mówi z trudem powstrzymując łzy. – Jesteśmy tu jak więźniowie, bez żadnej szansy na ucieczkę.
Mimo że wieś jest oddalona od Czarnobyla o 140 km, została wyjątkowo silnie skażona. Zasłynęła również z powodu wyjątkowej liczby samobójstw.
Pierwszy popełnił samobójstwo 24-letni Władymir Laptiew. Któregoś dnia 10 lat temu pokłócił się z żoną, poszedł do domu mieszkającej nieopodal siostry, zamknął się w pokoju i powiesil.
Rok później powiesiło się pięcioro innych młodych ludzi, a między nimi 16-letnia uczennica
– Ta zona zabija młodych ludzi – mówi spokojnie, niemal obojętnie matka Laptiewa, Roza.
Ma 57 lat, ale wygląda znacznie starzej. W 1992 roku przybyła tu z rodziną z Kazachstanu, kiedy Rosjanie przestali być tam mile widziani tamże po rozpadzie Związku Radzieckiego.
Na początku lat 1990-ych przybyło do Rosji dziesiątki tysięcy rosyjskojęzycznych imigrantów z byłych republik sowieckich. Administracja regionalna uznała, ze mozna ich umieścić w opuszczonym po katastrofie w Czarnobylu Stary Wyszkowie. Jakieś 30% stałych mieszkańców wciąż jeszcze czekało na przesiedlenie z zony smierci, ale nie było na to pieniędzy. Mimo 20 lat, jakie upłynęły wciąż imigranci są „obcy” dla stałych mieszkańców.
Ale i jedni i drudzy złapani w tę pułapkę wymierają w coraz szybszym tempie.
– Nic nie wiedzieliśmy o promieniowaniu wtedy – mówi Laptiewa. – Teraz, kiedy wiemy, jest za późno.
Nikt w wiosce nie ma licznika Geigera.
Laptiewa siada z trudem na zniszczonej sofie w niskiej izbie domku połozonego na skraju wioski. Monotonnie opowiada jak to w marcu zeszłego roku pochowała męża, którego rak płuc „wysuszył na pokryty skórą szkielet”.
Pogrzebała męża koło syna i niedaleko od grobu 28-letniego zięcia, który powiesił się trzy lata po samobójstwie Władymira.
Stary Wyszkow składa się z jednej, dziurawej ulicy, ciągnącej się po pagórkach dwa kilometry i dwóch nierównych rzędów drewnianych i ceglanych domków. Wszędzie leżą sterty śmieci.
Co druga chałupa ma albo zabite deskami okna albo dziury po oknach. Gdzieniegdzie są pordzewiałe dachy, a gdzie indziej też ich nie ma. Przed każdym domem omszałe zielone, przykryte po katastrofie blachami studnie, bo woda jest skażona. Wykopano potem głębokie studnie artezyjskie, ale często nie ma elektryczności.
Z 400 domów, ledwo 100 jest jeszcze zamieszkałych. Wszędzie sterczą szkielety nieuzywanych od ćwierćwiecza rolniczych budynków dawnego sowieckiego kołchozu.
Jeżeli ma się szczęście, można tu spotkać kilka starszych kobiet w zniszczonych płaszczach i wełnianych chustach na głowach, dziecko jadące ze szkoły na rowerze czy krowę o sterczących żebrach, ale nie spotka się żadnego mężczyzny, ani młodego, ani starego.
Krótko po 12-ej słychac dzwonek szkolny i z tuzin dzieci wychodzi z masywnego białego budynku. Na podwórku szkolnym u wrót króluje pomnik Lenina.
Uczniów jest 44, chociaż jeszcze kilka lat temu było 100. Nauczyciele boją się, że szkoła zostanie zamknięta i stracą pracę.
Tatiana Gudzikiewicz, 44-letnia nauczycielka biologii, która osiadła w Starym Wyszkowie w 1994, kiedy wyemigrowała z Kirgistanu, boi się, że straci pensję będącą równowartością $220. Jej trójka dzieci- 16-letnie, 10-letnie i 7-letnie urodziło się już tutaj.
Tatiana Gudzikiewicz ma powiększoną silnie tarczycę; doktorzy mówią, że ma raka macicy.
Młodsze dzieci, chłopiec i dziewczynka, również mają powiększonę tarczyce.
– Większość dzieci w szkole cierpi na coś: mają chore serca, tarczyce, alergie i kłopoty z koncentracją – opowiada. – Łatwo się męczą i łatwo stają się bardzo agresywne.
Żeby wyżywić rodzinę, kupić lekarstwa, podręczniki i ubrania, Tatiana Gudzikiewicz wzięła drugi etat w przedszkolu, a jeszcze co wieczór uprawia w ogrodzie warzywa i truskawki, na sprzedaż i na zimę.
Rząd wypłaca odszkodowania ludziom mieszkającym w skażonej strefie. Na lekarstwa Gudzikiewicz dostaje miesięcznie równowartość $11; a tylko w zeszłym miesiącu poszła na lekarstwa równowartość $130.
Niekończący się przymusowy pobyt w radioaktywnej zonie sprawia, że w ludziach narasta stres prowadzący do w końcu do samobójstwa.
Częstotliwość zapadania na niektóre choroby jest o 60% wyższa niż w innych regionach, szczególnie w wypadku dzieci. Występowanie raka tarczycy jest siedmiokrotnie wyższe.
Każdy ruch sprawia ból Swietłanie Płakotinie, mimo że jej mąż daje jej zastrzyk przeciwbólowy dwa razy dziennie.
Codzienny dojazd do szpitala regionalnego przekracza jej możliwości finansowe. Mąż jest pomocnikiem piekarza w pobliskiej wiosce. 41-letnia kobieta cierpi na nieoperowalny nowotwór macicy. Przeszła już kilka chemioterapii w szpitalu, ale ostatniego lata wysłali ją do domu. –Żebym sobie umarła – dodaje.
Rząd płaci każdemu mieszkańcowi zony równowartość $4 miesięcznie. Ci, którzy mają pracę, są uprawnieni dodatkowo do $30 wynagrodzenia za prace w niebezpiecznych warunkach. Emeryci dostają wyższe odszkodowanie za mieszkanie w radioaktywnej strefie – $42 na miesiąc.
Nikołaj Denin, gubernator Briańska, oświadczył, że 56 500 ludzi zostało wywiezionych ze skażonej zony w ciągu ostatnich 25 lat.
Jednak nic nie dodał o tysiącach tych, którzy przybyli z byłych sowieckich republik i zasiedlili zonę.
Gubernator dodał, że operacja oczyszczania zony ze skażeń będzie trwała do 2050 roku i rocznie będzie kosztować równowartość 6,7 miliona dolarów.
Narzekal też, że oszustwa i sprzeniewierzenia są plagą w procesie odszkodowawczym dla tych, którzy zostawili swoje domy i gospodarstwa w zonie.
Iwanowa, wdowa, która przez rok próbowała bezskutecznie dostać odszkodowanie za dom i gospodarstwo w zonie, opowiada, że po cichu jej doradzono, żeby zgłosiła się do kogoś, kto za działkę w odszkodowaniu załatwi sprawę błyskawicznie.
Toczy się śledztwo w sprawie byłego urzędnika do spraw odszkodowań, oskarżonego o korupcję.
– Podczas gdy ludzie w zonie chorują, tracą nadzieję, że kiedykolwiek się stamtąd wydostaną i popełniają samobójstwo, ci oszuści napychają sobie kieszenie milionami rubli – mówi Wiktor Chanajew, lokalny prawnik. – Skutek jest taki, że wszystko się odwleka i prędzej ludzie z zony wymrą, niż doczekają sprawiedliwości.
opracowane na podstawie:
http://www.latimes.com/news/nationworld/world/la-fg-chernobyl-fear-20110424,0,5608617.story?page=1