Za oknami przeraźliwie nie-wiosenna wiosna. Stan rzeczy nijak się ma do odtrąbionego katastroficznie przez Amerykanów globalnego ocieplenia, ale przecież statystyczny Kowalski nie odsuwa firanek, bo jego „oknem na świat” jest telewizor.
Na wszelki wypadek media masowe nie przypominają ani o ociepleniu, ani o finansowych skutkach tej teorii, opartej (co już wiemy) m.in. na badaniach od A-Z sfałszowanych i „dopasowanych do tezy”. Płacić za emisję dwutlenku węgla i tak będziemy, gdyż polscy politycy nie zaryzykują protestów innych, niż dotychczasowe. Symbole niewiele kosztują, a w kampanii wyborczej dobrze je będzie przypomnieć. Elektorat i tak już w ocieplenie uwierzył, a wszelkie oficjalne i mniej oficjalne informacje o pogodowych anomaliach (niezwykłe opady gradu w Teksasie i w Chinach, wzmożona aktywność sejsmiczna etc.) tylko potęgują jego strach. I potwierdzają ostrzeżenia amerykańskich klimatologów (choć równie dobrze mogą zwiastować globalne ochłodzenie lub być efektem przechodzenia Układu Słonecznego przez galaktyczny równik, ale takie myślenie przekracza pojemność zwojów mózgowych oglądacza telewizyjnych obrazków – matryca „właściwego” odbioru wydarzeń została już wkodowana).
Coraz wyraźniejszy podział na kręgi odbiorcze ma informacja. Ci, co wierzą mediom rządowym (czy raczej korporacyjnym) – nie zechcą skorzystać z portali „offowych” (czyli „niszowych”, acz sama ta nazwa jest już obecnie naznaczona lekko pejoratywnie). Czytelnicy specjalistycznych blogów naukowych, politycznych lub sportowych wyśmieją powierzchowność ocen popularnych stron internetowych, gdzie ilości błędów rzeczowych zaczynają dorównywać liczne błędy składniowe i… ortograficzne! To zresztą nie specjalnie drażni internautów, a co za tym idzie – również redaktorów. Mniej pracy, mniej pieniędzy na fachową korektę a efekt – „oglądalność”, przyciągająca reklamodawców – ten sam.
Telewizji nie oglądam od lat, toteż muszę wierzyć na słowo przyjaciołom – manipulacja staje się tam podobno coraz bardziej nachalna i balansuje na granicy wiarygodności, licząc, iż przekaz zostanie odebrany zgodnie z życzeniem nadawcy. Jeśli w przeróżnych kontekstach 30 razy w ciągu kilku godzin „przypomnimy” telewidzowi, iż pan X jest „cacy” zaś pan Y „be” – to podczas najbliższych wyborów parlamentarnych i samorządowych odda on głos, jakiego oczekujemy, a co najwyżej ominie z daleka lokal wyborczy, bo nie lubiąc pana X nie będzie miał zaufania również do pana Y. W dodatku dla oglądacza telewizyjnych obrazków nie jest wcale obojętnym, kto go do czegoś namawia – przydatne tu są „autorytety” w rodzaju aktorów seriali i „wybitnych dziennikarzy/dziennikarek”, którzy od lat stosują co prawda te same chamskie chwyty (niedopuszczanie rozmówców do głosu, cytaty wyrwane z kontekstu, śmiech podczas wypowiedzi niewygodnych postaci życia politycznego czy kulturalnego), ale mogą się pochwalić licznymi nagrodami i są po prostu „celebrytami/celebrytkami”… Co w zasadzie telewidzom wystarcza, by zgodzić się z nimi, nim jeszcze zaczęli mówić/bredzić… Nie znaczy to, iż TV odmóżdża o każdej godzinie i na każdym kanale. Te o mniejszej oglądalności warto niekiedy odwiedzić.
Jeśli zauważam, iż mass-media wpływają na zmianę obrazu świata, to jednocześnie zakładać muszę, iż obraz ten jakiś jednak jest, a walka toczy się o zmianę hierarchii jego składowych. Gorzej, gdy widzenie świata zostaje „spłaszczone” poprzez eliminację niektórych elementów. Eliminację – w zamierzeniach „nadzorców” kultury masowej – definitywną.
Od kilku co najmniej lat pomija się w mediach oficjalnych milczeniem (tedy i należnym szacunkiem) rocznicę napaści hitlerowskich Niemiec na Polskę, czyli oficjalny początek drugiej ze światowych wojen. Ale już dwa tygodnie później, 17. września, nie wolno nam zapomnieć o agresji ZSRR – ówczesnego sojusznika III Rzeszy na Kresy Wschodnie II RP. Wielu młodych Polaków dopiero przy tej okazji dowiaduje się, iż Hitler był jednak pierwszy a Armia Czerwona tylko nasz kraj dobiła. Wyraźne wzmocnienie akcentu rangi historycznej drugiego wydarzenia, w niewielkim stopniu skoordynowanego w tej wersji z agresją hitlerowską, zamazuje realia. Najpierw półgębkiem lub wcale „załatwiało się” w historiografii i szkolnictwie rolę Moskwy w tragedii Września, teraz to samo czyni się z Berlinem. Zapewne w imię „dobrze rozumianej” przyjaźni polsko-niemieckiej, składowej „wspólnego europejskiego domu”. Jakby na Bugu Europa (przynajmniej ta „cywilizowana”) się kończyła… Niemcy dobrze rozumieją tymczasem, iż bez Rosji o Europie jako całości – mówić trudno. Można ten kraj szanować za dorobek kultury i nauki, można go nie cierpieć za łotrostwo przywódców – ale nie da się go pominąć, jeśli myślimy o odbudowie duchowości kontynentu i prawdziwej normalizacji stosunków międzynarodowych. Tej wiedzy – znanej Brytyjczykom, Niemcom czy Francuzom – polskim elitom politycznym nadal brak. A gdy wymrą już ostatni uczestnicy walk z hitlerowskim agresorem – łatwo będzie o 1. września 1939 r. „zapomnieć” w ogóle, na rzecz obchodów 17. września, daty „prawdziwego” najazdu. Pro publico bono…
Z tych samych, czysto politycznych powodów, mass-media skwapliwie pomijają inną datę – 12. kwietnia – Światowy Dzień Kosmonautyki. Nawet media „offowe” – w tym roku o locie Jurija Gagarina niemal zapomniały. Cóż, tworzą je głownie ludzie młodzi… Historia podboju Kosmosu jest im równie obca, co podbojów Cesarstwa Rzymskiego. I na to m.in. liczą ci, co stoją u steru medialnych korporacji. A „wykasowaniu” z naszej świadomości ulegają nie tylko fakty mniej lub więcej historyczne, ale również te, które dzieją się właśnie w tej chwili, a z jakichś względów „zasługujące” na otoczenie „lasem milczenia”.
Kilka lat temu poza „Infopolem” i www.cia.bzz.net nikt w polskojęzycznych mediach nie poinformował o tym, że w budynku Parlamentu Europejskiego w Strassbourgu runął dach.
Skala wydarzeń istotnych, a z pełną premedytacją przemilczanych w głównych mediach – rośnie. By nie szukać daleko – w 1990 r. na północy Mali wybuchło powstanie Tuaregów. Potraktowane jak zwykła rebelia, bez wsparcia – upadło. Tymczasem wznowienie walk w styczniu 2012 r. zakończyło się (niespodziewanie nie tylko dla rządu w Bamako – gdzie w międzyczasie odbył się przewrót wojskowy – ale i społeczności międzynarodowej) pełnym sukcesem! 6. kwietnia br. Ruch na Rzecz Narodowego Wyzwolenia Azawadu (MNLA) i islamiści z Ansar Dine (Obrońcy Wiary) proklamowali w zdobytym Timbuktu utworzenie nowego państwa, obejmującego ziemie etnicznie tuareskie, pod nazwą Azawad. Teoretycznie przynajmniej Azawad nie ma zamiaru poszerzać swoich granic, bo „cudze” Tuaregów nie interesuje. Odbili te ziemie, które uznają od stuleci za wyłącznie swoje (oczywiście tylko w Mali, problem tuareski to również sprawa Nigru, Burkina Faso, Libii czy Algierii) i zamierzają gospodarzyć tam na własną rękę.
Zamierzają, bo ustanowieniem Azawadu ze stolicą w Timbuktu naruszyli ustalony porządek. Mogli Amerykanie zrujnować Libię, ale powstanie nowego kraju, opartego na granicach etnicznych, grozi lawiną podobnych walk w całej Afryce, gdzie granice wytyczali władcy kolonialni, nie biorąc pod uwagę niczego poza własnym interesem. Toteż chętnych do dyplomatycznego uznania ekipy Bilala Ag al-Szarifa w Timbuktu wciąż brak, za to są tacy, którzy już gotowi udzielić Malijczykom pomocy w likwidacji secesji Azawadu.
Na wszelki wypadek precedens tuareski mediów „nie interesuje”. Za wieściami z daleka: (Tuaregs claim ‘independence’ from Mali
http://www.aljazeera.com/news/africa/2012/04/20124644412359539.html, Jemal Oumar, Azawad declares independence
http://www.magharebia.com/cocoon/awi/xhtml1/en_GB/features/awi/features/2012/04/06/feature-03) piszą o nim w RP głównie www.wolnemedia.net .
Znacznie niebezpieczniejszy zakręt przeżyły niedawno Chiny. Destabilizacja tego kraju, podobnie jak Rosji, jest Zachodowi na rękę, zwłaszcza w przypadku decyzji o „prewencyjnej” wojence z Iranem, która nikogo zdziwić nie powinna. O ile jednak w przypadku wyborów prezydenckich w Rosji naciski i wsparcie opozycji przez USA były klarowne, to w Chinach mieliśmy do czynienia raczej z typową walką frakcyjną pomiędzy rządzącymi.
Usunięto bowiem z Politbiura „staromodnego” ideowca, przyjaciela syna Mao, Bi Xilaia (Bo Xilana) (http://monitorpolski.wordpress.com/2012/03/22/wydarzenia-i-komentarze-22-marca-2012r), który dał się poznać wcześniej jako osoba walcząca z korupcją i mafijnością w Chongqing, gdzie wspólnie z szefem policji doprowadził do skazania i rozstrzelania wielu mafijnych bossów i w prowincji Hubei.
Czołgi i armaty na ulicach Pekinu i Szanghaju pojawiły się 14. marca. W ciągu tygodnia frakcja Bi Xilaia znalazła się w aresztach domowych, choć wojsko wsparło odsuniętego polityka. O areszcie domowym świadczy usunięcie jego nazwiska z chińskiego Internetu, zaś samochody z rejestracjami z Syczuanu i Hubei/Hebei były w Pekinie kontrolowane z racji powiązań Bi Xilaia. Link z tajwańskiej telewizji też jest próbą oceny sytuacji na podstawie bardzo fragmentarycznych danych:
.
Dopiero w tydzień po krakowskim bloggerze na tekst odważył się www.onet.pl . Z serwisu CNN przedrukowano tam komentarz Jaime A. FlorCruza, mieszkającego w Chinach od początku lat 70. XX w. Tekst dotyczył bardziej reakcji chińskich internautów na zwolnienie Bi Xilaia, niż zawierał jakiekolwiek informacje o próbie zamachu stanu.
I we właściwy dla demokracji sposób publikacja tego przedruku „załatwiła sprawę”. Z ciszy medialnej komentarz CNN się pojawił i w niej rozpłynął. Blogger „monitorpolski” był znacznie szybszy w przekazie i dostarczył większej ilości informacji. A oprócz niego kilka osób w Polsce po prostu wiedziało, ale ku temu trzeba mieć w Chinach dobrych znajomych.
Pytanie: ilu przeciętnych internautów wie, czym jest Azawad i ilu słyszało o marcowych przepychankach w Pekinie?
Internet staje się coraz większym śmietnikiem informacyjnym. Na zasadzie „Śpiewać każdy może” – portali i blogów przybywa w każdym kraju świata. Wszystkie serwują jakieś informacje, mniej lub bardziej potrzebne (zależy jeszcze – komu?), mniej lub bardziej prawdziwe… W zasadzie niemal wszędzie mamy też do czynienia ze zjawiskiem cenzury lub, co gorsza, autocenzury przekazywanych treści. Jak to ujmuje prof. Jadwiga Staniszkis, pisząc o polskim podwórku: „- System Tuska polega (…) na tym, że w bardzo wielu obszarach, na niskich piętrach systemu, od oświaty po lokalne firmy, ktoś choćby podejrzewany o inne sympatie nie może funkcjonować. Każde działanie sygnalizujące inną niż prorządową orientację jest karane, jest mocno ryzykowne. Boi się wielu ludzi. Trzyma ich przy PO cały system zależności, koncesji (…).” (http://wiadomosci.onet.pl/kraj/staniszkis-wlos-na-glowie-sie-jezy-od-rzucanych-po,1,5078813,wiadomosc.html )
Działanie, polegające na publikowaniu informacji jest bardziej od innych niebezpieczne, bo… widoczne. I trudno się go wyprzeć. W dodatku jest też mniej od innych lubiane, gdyż może zasiać w głowach czytelników niemały zamęt.
Stąd cicha, acz narastająca walka o dominację w Sieci. Z jednej strony wyposażone w każdą ilość potrzebnych pieniędzy korporacje i służące im rządy (do czegośmy doszli: rządy już nie rządzą, a służą), próbujące stworzyć wygodne dla siebie prawo i blokować te treści, które zagrażają ich interesom – z drugiej rosnąca armia niezadowolonych z działania oficjalnych mediów ludzi, których praca pozwala na zupełnie inne „odczytanie” świata. Praca w dodatku w znacznej mierze wynikająca z pasji, a ta zawsze ma przewagę nad pieniądzem, którym opłacani są zawodowi zdobywcy i przetwórcy informacji. Nie bez znaczenia pozostaje tu sprawa kosztów – druk jest drogi. Utrzymywanie witryny internetowej wymaga tylko minimalnych opłat. I uwalnia od nadzorowania całego procesu produkcji, potrzebnego prasie. Stronę www potrafi poprowadzić jeden zmotywowany człowiek. W przypadku „papieru” ten sam człowiek wyda co najwyżej ciekawy zine w niewielkim nakładzie. Sieć daje możliwość kontaktu nieograniczonego i to w ułamku sekundy. Jak dotąd szybszy nośnik informacji spopularyzowany nie został (bo czy nie wymyślono w międzyczasie lepszych, to inna historia). W dodatku działa już przyzwyczajenie młodszych pokoleń do tego właśnie medium. Jeśli nie muszą – nie sięgną one po podręcznik, zajrzą do przestrzeni virtualnej. Internet nie wymaga też… wysiłku fizycznego, co przy lenistwie wielu dzisiejszych nastolatków niekiedy decyduje. Nie ruszając się z miejsca można zdobyć wiedzę, ale też zhakować stronę konkurenta (w przypadku stron „niewygodnych” hackerów zastępują funkcjonariusze różnych służb), poprowadzić prywatną wojnę z nie lubianą osobą lub obejrzeć zdjęcia z wszystkich kontynentów.
Jak każdy z tzw. epokowych wynalazków – Sieć stała się własnością „wszystkich”, wpływając na ich codzienność. I to – wpływając w dwojaki sposób. Na poziomie zewnętrznym – ułatwia komunikację z innymi ludźmi, zdobywanie potrzebnych (albo i niepotrzebnych) informacji a także organizuje czas.
Istotniejsze zmiany zachodzą w naszej świadomości. Rozleniwienie i wygodnictwo (także myślowe – po co wysilać się samemu, wystarczy przeszukać Net i skompilować – z sensem lub nie – cudze, już wyrażone poglądy), ograniczenie zachowań ryzykownych (ryzykujemy co najwyżej ściągnięciem programu wirusowego), zastępowanie realnej działalności wielogodzinnymi „dyskusjami” na forach, będących z punktu widzenia dyskutantów twórczą wymianą myśli, z punktu widzenia zaś ekonomicznych i politycznych decydentów – idealnym sposobem tak (nielegalnej zazwyczaj) kontroli społecznych nastrojów, jak i ich kanalizowania (na podjęcie omawianych teoretycznie działań uczestnicy radosnych pogaduszek nie mają już ani siły ani czasu) – to cena, jaką płacimy za uczestniczenie we współczesności. Ludzie pozbawieni dostępu do Sieci stali się – całkiem nagle, rewolucja elektroniczna to okres ostatnich kilkunastu lat – obywatelami zdecydowanie gorszej kategorii. W dodatku pozorna „obecność” wśród internetowych „przyjaciół” skutkuje coraz większą alienacją wobec ludzi z krwi i kości. Virtualni stają się i bliźni i ich problemy. Rozmawiając „ze wszystkimi” realnie nie uczestniczymy w niczyim życiu. W przypadkach skrajnych – nawet we własnym, bo nie starcza nam na to żadnej wolnej chwili…
To wszystko już zauważono, niekiedy opisano.
Przejdę teraz do najciemniejszej strony internetowego medalu. Świadomość masowa nigdy nie stawiała sobie poprzeczki zbyt wysoko. „Byt jest, niebytu nie ma” to przecież „zawołanie” kultury masowej Antyku. To, co widziano dokoła i czego się ledwie domyślano – „było”. Dało się doń dotrzeć zmysłowo, racjonalnie lub intuicyjnie. Jońska filozofia przyrody w rzeczywistości kształtowała obraz świata znacznie mniej materialistyczny, niż to dziś interpretujemy.
Sieć doprowadza do sytuacji, kiedy coś, co nie zaistnieje w przestrzeni virtualnej, nie ma właściwie szans, by dotrzeć do świadomości większości populacji ludzkiej. Powstania Azawadu wszak trudno „domyślić się” z wysokości Białegostoku czy Kowna! A jeśli mass-media tę wiadomość pomijają – państwo Tuaregów zwyczajnie „nie istnieje”. Jest… niebytem! Zarządcy Netu posiedli tym samym moc Demiurgów – mogą powoływać do życia i uśmiercać dokładnie to, na co mają ochotę. Iran z dnia na dzień staje się „wrogiem ludzkości”, anomalie pogodowe zawsze świadczyć będą o globalnym ociepleniu i niczym innym zaś twórcy (nie zawsze wielcy) trafią na pierwsze strony mediów jedynie popierając neoliberalny ład, serwowany przez korporacjonizm. Prywatnie mogą go nawet opluwać, to już nikogo nie obchodzi. Tej opcji wykreowany „byt” zwyczajnie nie pozwoli się zrealizować.
Jeśli są już znani, a napiszą cokolwiek nie po myśli bezkształtnego „porządku świata” (za którym skryci są całkiem konkretni ludzie) – jedną decyzją strąci się ich, jak Grassa, do moralnego piekła, skaże na niebyt…
W niezauważalny sposób zmienia się definicja bytu – staje się nim tylko to, co proponują nam mass-media. I nie jest wcale ważne, czy dany fakt w ogóle miał miejsce. W TV lub Internecie miał. To wystarczy biernym odbiorcom za kryterium prawdziwości, tak samego zaistnienia czegoś, jak jego oceny!
Świat zbliża się do granicy, kiedy odróżnienie fikcji od rzeczywistości stanie się trudne, jeśli nie wręcz niemożliwe.
Społeczeństwa uwierzą w swoje niewolnicze szczęście a naprawdę zadowoleni będą jedynie właściciele mediów.
Na szczęście wciąż istnieje przeciwwaga – niezależne źródła informacji. Póki nie zostaną zniszczone – mamy wybór.
Gdy wyboru zabraknie – zawsze można powiedzieć: „Przynajmniej próbowaliśmy!”. Ale najpierw trzeba próbować!
Lech L. Przychodzki
Na zdjęciu: Tuaregowie z MNLA
żródło: www.bezjarzmowie.info.ke
Mieszkam w Krakowie. Jestem redaktorem Interia 360 i staram się pomagać chorym. Piszę tu "gościnnie" ze względu na sentyment, ale też mam tu jednego z Przyjaciół, którym jest nikt inny, jak Tomek Parol. DO jest moją pasją, ale też motywacją, ktrej nie będę ujawniać. Należę do Stowarzyszenia Dziennikarzy Polskich z racji j/w. Pasję łączę z dziennikarstwem.