Ziemianie polscy i „poddani”. Rzecz o hierarchii.
12/06/2012
519 Wyświetlenia
0 Komentarze
46 minut czytania
Zakłamanie obrazu polskiego ziemiaństwa jest celowym zniszczeniem naturalnej hierarchii społecznej. To przemyślana socjotechnika.
Przedstawiam Państwu artykuł Ewy Polak – Pałkiewicz z numeru 6/157 "Zawsze Wierni", z czerwca 2012 roku.
"CIEMIĘŻCY" I "PODDANI"
Dzisiejszy obraz szlachty i ziemiaństwa jest podwójnie
zmistyfikowany. Mieszkańcy dawnych polskich dworów kojarzą
się najczęściej z klasą ludzi oderwanych od rzeczywistości,
żyjących w luksusie i dla luksusu.
E w a Po l a k‑Pa ł k i e wi c z
STARYCH OJCÓW OBYCZAJEM
W
obrazie ich życia
dominuje bal, polowanie i „kuchnia
szlachecka”. Ten mit przetrwał w wielu umysłach niemal nienaruszony od czasów, gdy wyobrażenie
o życiu ziemian kształtowa-
ła propaganda. A przecież
tworzyli ją ci, którzy domy
szlacheckie ograbili, majątki rozkradli, a właścicieli
zamordowali albo pozbawili
prawa zamieszkania nie tylko we własnych domach, ale
nawet w obrębie powiatów,
na terenie których domy te
się znajdowały.
Oprócz propagandy istnieją
jednak na szczęście także wspomnienia tych, którzy na własne
oczy oglądali kontynent zaginiony pod wodami czerwonego
potopu, świat minionego spo-
łecznego ładu. Ksiądz Walerian
Meysztowicz, przedwojenny
radca Ambasady Polskiej przy
Stolicy Apostolskiej, w swojej
książce poświęca wiele miejsca ojcu, Aleksandrowi Meysztowiczowi. Był to jeden z wielkich panów litewskich, spadkobierca dawnej senatorskiej
warstwy Rzeczypospolitej, polityków, dygnitarzy, przywódców
stronnictwa konserwatywnego, których przed wojną okre-
ślano mianem „Żubrów kresowych”. Aleksander Meysztowicz
był nade wszystko wspaniałym
gospodarzem rozległych dóbr
na Wileńszczyźnie. W jego stosunku do ludzi uderzała życzliwość i szacunek wobec przedstawicieli różnych stanów. „(…)
wyrabiało ją życie w otoczeniu
tych, którymi należało się opiekować. (…) Znał wszystkich ludzi w okolicznych wioskach,
gotów do pomocy — tradycyjnej, z pańszczyźnianych
czasów, w każdej biedzie”.
Rodzinnego lekarza, dr. Witorta, wysyłał do wiejskich
chałup, odbudowywał spalone wsie z własnego drewna. Pracował — przy udziale Piotra Stołypina, którego znał z czasów petersburskich, gdy zasiadał w rosyjskiej Radzie Państwa — nad
komasacją gruntów chłopskich, bo w tym widział
szansę na realną poprawę
sytuacji włościan.
Wspomnienia bywają zaskakujące. Polonistka mojej siostry odmalowała kiedyś
swoim uczniom zapamiętaną
z własnej biografii sugestywną scenę dorocznego objazdu
wiosek przez hrabiego Alfreda Potockiego z Łańcuta. Oczy
dziecka ujrzały obraz bajkowy:
Kareta była biała, ze złotym
herbem; przez uchylone okno
powozu wysuwała się miarowo ręka w białej rękawiczce
i rzucała na rozmokłą, błotnistą ziemię cukierki o niebiań-
skim smaku. I choć obraz był
mocno kiczowaty, a nauczyciel-
ka, członkini panującej wówczas partii, mieszkająca przed
wojną w dworskich czworakach, zawsze głośno narzekała
na „dolę chłopa ciemiężonego
przez pana”, to gdy o tym opowiadała, nagle ubywało jej lat,
głos piękniał, a w oczach zapalały się błyski.
Jak różne mogą być wspomnienia związane z „nierównością klasową”! Oto ks. Meysztowicz opisuje z własnego dziecięcego doświadczenia odmienne relacje między „państwem”
a wsią, tuż przed I wojną światową na Litwie. „(…) w wieczornym śniegu, z pierwszą gwiazdą zaczyna się napływ ludzi do
oświetlonej kolumnowej sieni.
Przychodzą wszyscy, ktokolwiek nie ma we dworze własnej
gospodarki, własnej «kuci» dla
siebie i najbliższych: starzy robotnicy, panowie z administracji, dziewczęta z pralni i piekarni, parobcy, kowale, stolarze.
Pan i Pani witają wszystkich
w sieni, przełamując opłatek,
ściskając; «prosim dalej» — do
sali jadalnej. (…) Sala jadalna
w świetle wiszących lamp, złote
ramy portretów. Pod nimi tłoczno wokół w podkowę ustawionych stołów, siano pod obrusami. Pan i Pani usadzają przy
stołach — sześć, siedem dziesiątków ludzi. Dymią wazy
czerwonego barszczu. Ryba.
A potem — kucia; właśnie kucia! Pszenica i groch, rozgotowane z migdałami i makiem,
w osłodzonej miodem wodzie.
(…) Rozwiązały się mowy (…)
w stołowym coraz gwarniej.
Wybuchają śpiewy, po polsku,
po litewsku…”
.
Dawniej nie wstydzono się
oczywistej prawdy, że każdy
znajdujący się w niższej warstwie społecznej może wiele
zyskać przez kontakt z osobami z warstwy wyższej, z natury rzeczy wzorcotwórczej. Ten
kontakt wewnętrznie udoskonala, budzi nadzieję, otwiera nowe
przestrzenie duchowe. W czasach PRL negowano i wyśmiewano tę oczywistość, zgodnie
z zasadami myślenia rewolucyjnego. Dziś ukazuje się drukiem
wiele pamiętników ziemian,
które wcześniej znane były tylko wąskiemu kręgowi emigrantów lub przetrwały gdzieś
na strychu. Wcale niepoślednie miejsce przypada w nich ludziom, którzy żyli w najściślejszej symbiozie z dworem, choć
należeli do najniższego stanu.
Ksiądz Meysztowicz już
w pierwszym rozdziale przywołuje postać litewskiego chłopa nazwiskiem Szukis, który
przez całe życie związany był
z majątkiem Meysztowiczów
w Pojościu nad Niewiażą. Po
uwłaszczeniu wiosek w 1864
roku został na własną prośbę
przy dworze. Niezwykle religijny, był zarazem kopalnią wiadomości o przeszłości majątku
i dworu i jedną z najbliższych
osób Waleriana Meysztowicza
z dzieciństwa. „(…) był integralną częścią tego dworu; razem z tymi kilkoma setkami rodzin z Orzel, Chorążyszek, Węclawiszek, Karszynówki, Pakalni
i razem z mieszkańcami czworaków w Kurhanowie, Dębowie,
Trakiszkach, Staruszkach, Podgaja, z całą ludnością tych kilkudziesięciu kilometrów kwadratowych dorzecza Josty, któ-
rym z woli wielkich książąt
przewodzili panowie, był — jak
oni wszyscy — związany z tymi
panami w jedną całość, solidarną i zwartą. (…) w Pojościu pamięć ludzka nie przechowa-
ła żadnej krzywdy, wyrządzanej przez panów włości, ani odwrotnie: włość nigdy panów nie
skrzywdziła ani nie zawiodła.
Zmiany, uwłaszczenie wiosek,
potem dalsze rozluźnienie wię-
zi między dworem a wsią, mordercza dla dworu reforma rolna Republiki Litewskiej, dalsze
rozproszkowanie wszystkiego
pod okupacją sowiecką, wygna
nie panów, a zaraz potem wywożenie ludności, osadzanie nie
wiedzieć skąd wyrwanych «kaukazów», kolonizacja rosyjska —
to wszystko przyszło później,
z zewnątrz, wbrew woli dworu
i wbrew woli włości”
.
Inny przyjaciel dworu w Pojościu, chłop nazwiskiem Jokajtis, udzielił kiedyś zwięzłej
lekcji zdrowego rozsądku młodemu Walerianowi, gdy ten rozgorączkowany nastrojami antycarskiego wrzenia zapalał się
do demokracji. „Zasada ulegania większości, długo tłumaczona, poszła w drzazgi pod jego
uwagą: «Przepraszam, a kogo
jest więcej, głupich czy mą-
drych?» (…) Moją diatrybę przeciw monarchii, po długim milczeniu, zamknął twierdzeniem,
iż «trzeba, żeby był pan nad panami». A potrzebę istnienia panów uzasadniał tym, co byśmy
dziś nazwali obawą przed biurokracją w socjalizmie pań-
stwowym: «jak panów nie bę-
dzie, to kto ludzi przed czynownikami wybroni?»”
.
Baty za Procenkę
Jakże często stosunek do
służby ziemian i szlachty daleki był w Polsce od wielkopań-
skiej wyższości, jaką próbowało
się lansować w popularnych romansach z ż y c i a w y ż s z y c h
s f e r, w rozmaitych brukowcach czy w podręcznikach tzw.
n a u k o w y c h, opracowywanych na potrzeby komunistycznej władzy.
Familiarność w stosunkach
z pracownikami majątków była
typowym dla nas, ciepłym, wynikającym z katolicyzmu i polskości, rysem kultury i obyczaju. Katolicki klimat wychowania w domach ziemiańskich decydował, że wiele młodych ziemianek, ledwo wprowadzonych
w tzw. świat, zamiast błyszczeć
na balach i rautach, zaciągało
się jako sanitariuszki w przyfrontowych szpitalach (w okresach wojen i powstań), a w czasie pokoju z entuzjazmem organizowało opiekę nad dzieć-
mi włościan. Gdy wychodziły za
mąż i zostawały paniami domu,
niemal natychmiast zakłada-
ły ochronki i szkoły we własnych majątkach, punkty pomocy medycznej, nierzadko małe
szpitaliki — i osobiście służyły
potrzebującym. Pracownikom
ze wsi należała się opieka i codzienna troska, to były rzeczy
powszechnie rozumiane i przestrzegane. Także opieka moralna, dbanie o życie religijne.
Służbie — szacunek, który był
surowo egzekwowany od dzieci
w polskich rodzinach.
Eustachy Sapieha (1916–
2001) wspomina swoje dzieciń-
stwo w majątku Spusza (dzisiejsza Białoruś): „Mieliśmy zupeł-
ną swobodę, nikomu nie musieliśmy się meldować, wymagano tylko dobrego zachowania w domu, czystości rąk, uszu
i nóg, prawdomówności, uszanowania dla starszych i służ-
by. Uszanowanie dla starszych
było nam tłumaczone i przez
Miskę (nauczycielkę domową,
Angielkę — przypis E.P.P.) bardzo przestrzegane, ale uszanowanie i grzeczność dla służ-
by były nam wbijane nawet
pasem”
. Sapieha, syn arystokratycznej rodziny, pomawianej niejednokrotnie o w i e l –
k o p a ń s k i e z e p s u c i e ,
wspomina po sześćdziesięciu
z górą latach, jak jego starszy
brat Lew „kiedyś niegrzecznie
odezwał się do stajennego Procenki i oberwał za to baty, i to
szpicrutą”. „Ostatnie lanie dostałem już po moich pierwszych
wakacjach szkolnych” — nie
omieszkał zaznaczyć. Była to
kara za straszenie przyjeżdżających chłopów i interesantów,
w przebraniu, w balowej masce matki i z wiatrówką w ręce,
okrzykiem: „stać, bo będę strzelał!”. Prawdziwe, nie przenoś-
ne, lanie „na goły tyłek”, jak
zaznacza autor wspomnień,
wlepił mu osobiście ukochany
nauczyciel, Wacław Iwanowski. „Dziewczynki nigdy pasa
nie dostawały, więc ich rzadkie
kary były bardziej wyrafinowane. Izia za to, że była niegrzeczna dla Michała, musiała przy
Mamci, przepraszając, pocałować go w rękę; biedny służący
Michał po tej scenie upadł na
kolana i rozpłakał się”
.
Domek starego
kucharza
„Pamiętam z dzieciństwa rodzinę Sochów — wspomina Stanisław Wielowieyski. — Sochowie od setek lat byli związani
z naszym rodzinnym majątkiem
w Lubczy (kieleckie). Gdy przyjeżdżaliśmy do Lubczy, pierwsze kroki kierowaliśmy do starego kucharza Sochy. W połowie lat trzydziestych był to już
człowiek po osiemdziesiątce.
Razem z moim pradziadkiem,
Adamem, brał udział w powstaniu styczniowym. Uratował
pradziadkowi życie. Szliśmy
do niego — mieszkał z żoną,
staruszką — i witając się całowaliśmy kucharza i jego żonę
w rękę. Takie były zasady i takie reguły. (…) Kucharz Socha miał własny domek i ktoś
z pracowników majątku mu pomagał. Był, by tak rzec, honorowym mieszkańcem majątku,
całkowicie na utrzymaniu Lubczy. Inny przykład dotyczy ordynansa (wojskowego służącego ojca, w latach 1919–1920),
Marcina Kani. Walczył z ojcem
w bitwie z bolszewikami pod
Naczą, którą ojciec dowodził.
Gdy wrócili z wojny, został kamerdynerem ojca. Mieszkali —
Marcin Kania i jego żona, która
była klucznicą i szefem kuchni — razem z nami we dworze.
Jego córka, Teresa, była rówieś-
nicą mojej siostry. Wychowywaliśmy się wspólnie, we czwórkę. Kiedy zostaliśmy wyrzuceni z Chełma, Teresa Kania zamieszkała z nami w Radomsku,
a potem w Krakowie. Chodziła
na uczelnię razem z moją siostrą. Tak się traktowało służbę.
To były stosunki bardzo bliskie,
ciepłe, rodzinne”
.
„Moja matka, Katarzyna
z Kurnatowskich Wielowieyska, założyła w parafii Akcję
Katolicką Kobiet oraz organizację Młode Polki. Istniała też
w naszym majątku ochronka
dla dzieci, dla której wzorem
było dzieło Edmunda Bojanowskiego — dziś błogosławionego
— naszego krewnego z Wielkopolski. Takie ochronki istnia-
ły w wielu majątkach, opiekowano się nie tylko dziećmi pracowników folwarcznych, ale
także rolników ze wsi. Było to
zarazem miejsce przygotowania dzieci ze wsi do życia katolickiego. Prowadzącą naszą
ochronkę osobę starannie wybrano, była członkinią III zakonu franciszkańskiego. Wszystkie święta kościelne obchodzono we dworze w powiązaniu
z ochronką. (…) Nie było u nas
lekarza (pojawił się dopiero
w czasie wojny). Do tego czasu matka prowadziła w domu
aptekę. Przyjeżdżali do niej ludzie często z bardzo daleka.
Udzielała pomocy we wszystkich nagłych wypadkach, zakażeniach, zatruciach, oparzeniach… Oczywiście bez żadnej
gratyfikacji”
.
Chłopi i służba odwdzięczali się jak mogli. Zwłaszcza, gdy
przyszły czasy zagłady dworów. „Kiedy w marcu 1945 roku
matkę wyrzucano z majątku
— wspomina Stanisław Wielowieyski — jej dawni podopieczni specjalnie przejeżdżali, by ją
osłonić, pomóc jej. Próbowali
nawet jakoś ją ratować przed
tym — oczywistym w ich przekonaniu — gwałtem. Z własnej
inicjatywy zorganizowali wozy,
by wywieźć do Radomska nasze
meble. Pamiętam, jak serdecznie się do nas odnosili. Wielu
z tych ludzi było kolegami mojego starszego brata z partyzantki AK -owskiej”
.
Podobne więzi łączyły ze
wsią Aleksandra Meysztowicza,
gospodarza wielkiego majątku w Pojościu na Litwie Środkowej. „Nie był chłopomanem,
widział dobre i złe cechy ludzi
(…). Dobroczynność wobec ubogich jednała mu sympatię w tej
licznej w Wilnie grupie ludzi.
Pijak -epileptyk z rogu Zygmuntowskiej ostrzegał go w czasie
okupacji bolszewickiej”
.
„Rząd Litewskiej Republiki ogłosił konfiskatę Pojościa.
Tylko teraz widzę, z jaką pogodą i siłą ducha zniósł mój ojciec
ostateczną klęskę próby odbudowy Wielkiego Księstwa, po-
łączoną z utratą Pojościa (…)
tylko głęboka wiara dała mu
możność pogodzenia się z wolą
Bożą”
.
Gdy 17 września 1939 roku
Maria ze Zdziechowskich Sapie-
żyna próbowała opuścić swój
dom w Różanie, wraz z całą rodziną, służącymi i ich rodzinami, których zamierzała wziąć
pod opiekę — tak samo jak
własne dzieci i krewnych —
w realiach przymusowej wojennej tułaczki, nagle przed domem pojawiła się grupa nieznanych cywili. „Kątem oka zobaczyłam wymierzone w nas
pistolety! Kilku uzbrojonych
ludzi szło ku nam aleją”. Najpierw zaczęła krzyczeć: „Cokolwiek zrobicie, zostawcie dzieci
w spokoju!… Nie rozstrzeliwuje
się dzieci!”
. Nieznośną ciszę,
która nastąpiła potem, przerwał nieoczekiwanie ciepły, spokojny głos. To był stary sługa,
„kucharz Cydzik, ubrany w wykrochmalony, biały fartuch
i kucharską czapkę. Zaprosił
tych ludzi do domu, ofiarowując im wino i wódkę, jedzenie,
ubrania, strzelby — wszystko,
co chcieli i mogli zabrać”
. Słuchali go przez chwilę w milczeniu i następnie — z jakichś niepojętych powodów — ci, którzy
przyjechali zabić na oczach wsi
gospodynię tego domu, i w ten
sposób ustanowić tu nowy bolszewicki porządek, pozwolili
jej, wraz z bliskimi, bezpiecznie
opuścić Różanę.
„Jaśniepaństwo”
i ich powiernicy
„Z moich wspomnień i rozmyślań wynika — pisała w swoich Wspomnieniach Maria
z Czetwertyńskich Tarnowska
— że ludzie byli wtedy szczęś-
liwsi, nie marnowali życia na
szukanie odmiany. Wieśniacy byli świadomi swej ogromnej roli w majątku, a z właścicielami łączyły ich przyjazne,
niemal rodzinne więzy. Podobnie służba. Każdy z tych ludzi
na swój sposób przyczynił się
do tego, że miałam szczęśliwe
dzieciństwo”
.
Jeden z najbardziej dyskretnych ludzi pracujących w domu
rodzinnym Marii Tarnowskiej
w Milanowie na Lubelszczyźnie,
Karol Parchimowicz, strzelec
i osobisty służący ojca autorki,
był zarazem uważnym obserwatorem ludzkich zachowań. Dzię-
ki kulturze, taktowi i bystrości,
jakimi się odznaczał, stał się
powiernikiem małej Marii w jej
kłopotach z pierwszą, niefortunnie dobraną nauczycielką
i zapobiegł rodzinnej katastrofie pedagogicznej.
„Mama
wszędzie zabierała
mnie ze sobą. Osobiście zarzą-
dzała majątkiem (…). Chodzi-
łyśmy we dwie po kurnikach
i stajniach, objeżdżałyśmy najdalsze folwarki. Czerwcowe
słońce jaśniało nad szerokimi
łanami zbóż, które kołysały się
poruszane łagodnym wiatrem,
a dojrzewające kłosy z cichym
szelestem chyliły się pod własnym ciężarem. Trudno opisać
urok i spokój tej rozległej równiny, którą otaczała granatowa wstęga lasu. Mama raz po
raz nakazywała stangretowi,
by się zatrzymał, bo chciała coś
sprawdzić. Gdy nie była pewna, do kogo należy koń stojący
na drodze, albo gdzie przebiega granica pól, zwracała się do
stangreta lub parobka.
«Czyje to?» — pytała, a oni
jej nie mówili, że «księżnej
pani» albo «milanowskie», tylko za każdym razem odpowiadali: «Nasze»”
.
W domu rodzinnym Marii, oprócz rodziców i pięciorga rodzeństwa, mieszkało na
stałe grono przyjaciół domu.
Do stołu wraz z gospodarzami
i dziećmi siadała m. in. wychowawczyni Marii, pan Józef Radoszewski, znany zbieracz starożytności, i książę Kalikst, ojciec pana domu, powstaniec
z 1831 roku.
Harmonia obcowania w rodzinnym środowisku z ludźmi
różnych stanów była czymś, co
nie mogło pozostać bez wpływu
na kształtującą się osobowość
Marii. Ten niedoceniany przez
współczesnych, zafascynowanych zewnętrznymi atrybutami
życia ziemian, tak istotny element życia we dworze utwierdzał prawdę o istnieniu porządku świata opartego na miłości.
Rodzinny Milanów to również kościół fundacji prababki
Marii Tarnowskiej i szpital dla
pracowników majątku i mieszkańców okolicznych wsi. Fundacja miała wartość 30 tysięcy
rubli. Szpital prowadziły siostry szarytki, a dwa razy w tygodniu z miasteczka przyjeż-
dżał lekarz. Koszty leczenia pokrywały dochody z gruntów
i kapitału oddanych na fundację. W owych odległych czasach był to typowy styl postę-
powania „krwiopijców i wyzyskiwaczy”, jak uczono przez
czterdzieści z górą lat dzieci
w peerelowskich szkołach. Babka Marii Tarnowskiej, Julianna
Wanda Uruska, znana w swoim
środowisku z szerokiej działalności dobroczynnej, była damą
wielce przewidującą; w testamencie umieściła klauzulę, że
w razie usunięcia ze szpitala kapelana i sióstr zakonnych
cały majątek fundacji zostaje
zwrócony właścicielom majątku. Katolicki kościół wybudowano tu w okolicy zamieszkanej w dużej mierze przez unitów i prawosławnych. Rodzice Marii Tarnowskiej niejednokrotnie bronili grekokatolików,
którzy dawali przykład odwagi w obronie wiary, przed okrutnymi prześladowaniami zaborców. Dzięki interwencji ojca
Marii, Włodzimierza księcia
Świętopełk -Czetwertyńskiego,
powstańca styczniowego i Sybiraka, obywało się bez przelewu krwi, choć Rosjanie pró-
bowali zainstalować w milanowskim szpitalu prawosławny ośrodek.
O przyjaznych i zażyłych stosunkach łączących rodziców
(właścicieli ogromnych dóbr na
Litwie) oraz włościan pisze tak-
że Mieczysław Pieriejesławski-
-Jałowiecki, ziemianin i pierwszy pełnomocnik rządu polskiego w Wolnym Mieście Gdańsku:
„Co niedzielę po nabożeń-
stwie spieszyłem się, by zobaczyć się z moją chrzestną. Czekała na mnie przy swojej dobrze okutej i pięknie wymalowanej nietyczance, zaprzęgnię-
tej w parę okrągłych jak ogórki mierzynków. W rodzinie mojej przestrzegano tradycji, aby
jednym z rodziców chrzestnych
był wieśniak z sąsiednich wsi.
Chłopca trzymała do chrztu gospodyni, a dziewczynkę gospodarz. Moją chrzestną była wdowa Weronika Pełedas, zamoż-
na gospodyni z wsi Pełedy. Zjawiała się w kościele przybrana w całej krasie litewskich samodziałów, z jedwabną chustką na głowie i z ciężkim sznurem korali. Miała włosy jasne
jak len, niebieskie oczy i piękną twarz. Mateusz, nasz stary stangret, zazwyczaj patrzą-
cy z wysokości swego kozła
z dużą pobłażliwością na zgromadzonych przed kościołem parafian, względem mojej chrzestnej zachowywał wielki szacunek i zwykł był mówić:
— Chrzestna panicza to akuratna i sławna gospodyni na
całą parafię kukuciską, a kiedy przystroi się na odpust do
kościoła, to paniczu… wprost
alleluja.
Lubiłem bardzo moją chrzestną, gdyż była pogodna, miła
i nieraz służyła mojej matce
radą w różnych drobnych kłopotach gospodarstwa domowego. Uciekałem również do
chrzestnej, kiedy chciano mnie
ukarać. (…) Chrzestna nazywa-
ła mnie zawsze z litewska po
imieniu w trzeciej osobie. Słuchała moich skarg uważnie,
ale nigdy nie brała mojej strony i często dawała mi takie pouczenie, które bardziej ukształ-
towało moją katolicką postawę,
niż zrobiłby to jakikolwiek katecheta.
— Czy to Pan Bóg dał człowiekowi wolę, aby go każdy za
nos wodził? — pytała, gdy zrobiłem coś złego. — Szczupak
w naszej Zejmianie, tak on płynie swobodny w jedną i drugą
stronę, a za przeproszeniem,
słoma czy kawał drzewa płynie
tam, gdzie prąd poniesie”
.
Wileńska gazeta „Słowo” zamieściła w październiku 1938
roku informację o śmierci prof.
Mariana Zdziechowskiego, urodzonego w Nowosiółkach w powiecie mińskim, potomka starego szlacheckiego rodu, rektora Uniwersytetu Wileńskiego,
uczonego znanego w świecie ze
swoich antykomunistycznych
poglądów oraz głębokiego religijnego i filozoficznego spojrzenia na problem Rosji.
„W podwórku domu Zdziechowskich na ceglanej podłodze suteryny klęczał mężczyzna. Zdaje się, że się modlił, a
z szeroko otwartych oczu płynęły łzy. Stary stangret, który
25 lat służył u profesora, opłakiwał zgon pana”
.
Zabawa
w odwracanie ról
Juliusz Kaden -Bandrowski
opisuje moment, gdy jego ojciec, szacowny krakowski lekarz, z powodu pragnienia, by
na co dzień przebywać w eleganckim świecie, w ciągu jednego dnia wyzwolił się raz na
zawsze ze swoich obowiązków.
Przyjął posadę dyrektora teatru. Żeby zerwać z dawnym życiem, musiał uciec się do psychodramy.
„Rano, po śniadaniu, kazał
ojciec wyjść Tomaszowi [staremu służącemu] do sieni i zadzwonić w charakterze chorego. Musieliśmy być przy tym
wszyscy w przedpokoju.
Cóż miał Tomasz robić? Zadzwonił i jak mu kazano, spytał
w drzwiach:
— Czy zastałem pana konsyliarza?
Ojciec ukłonił mu się nisko
i odpowiedział:
— Przepraszam pana dobrodzieja, ale pan doktór wyjechał
i nigdy już nie wróci.
Wybuchnęliśmy śmiechem.
Tomasz się zaczerwienił, ojciec
dobył z pularesu papierek dwudziestokoronowy i wręczył go
uniżenie p a c j e n t o w i:
— Służę panu dobrodziejowi i bardzo przepraszam za zawód. Pan będzie łaskaw powiedzieć chorym pana konsyliarza,
że każdemu chętnie zapłaci, byleby ich już nigdy w życiu nie
oglądać”
.
Tomasz się nie śmiał, bo całą
tę maskaradę, zabawę w odwracanie ról, uznawał za rzecz
gorszącą. Jako człowiek myślą-
cy logicznie uważał hierarchię
za fundament budowy świata.
Świat z zakłóconą hierarchią
(zawód dyrektora teatru stał
w ówczesnej hierarchii daleko
niżej niż czcigodne powołanie
lekarza) był mu obcy z natury
rzeczy. Ten sam sługa wymó-
wił zresztą służbę w dniu, gdy
jego pan, przejęty socjalistyczną modą, posadził za stołem w
jadalni chłopską parę z podkrakowskiej wsi, a on musiał
im usługiwać. Wtedy uznał, że
system logicznie porządkują-
cy świat według odwiecznych
zasad został w tym domu naruszony. On może, a nawet powinien usługiwać – ale tylko
tym, którzy stoją wyżej od niego w hierarchii. Tę prawidłowość wszyscy rozumieli bez
słów. Dlatego „państwo” zachowywali się taktownie i delikatnie i nigdy nie stawiali
służby w dwuznacznych sytuacjach. (Jacek Jerzy Nieżychowski wspomina, że jego dziadkowie, którzy traktowali służ-
bę w sposób wyjątkowo przyjazny, w swoim domu w Granówku zawsze osobiście uczestniczyli w Wigilii dla służby domowej i pracowników majątku, a młodziutkie panienki, ich
córki, w białych koronkowych
fartuszkach podawały służbie
do stołu)
.
Profesor Paweł Stępień z UW
przypomniał podczas jednego
z wykładów
zasady rządzące
dziełem stworzenia, jakie odkrywała średniowieczna teologia i filozofia. Znajdowały one
odzwierciedlenie w sztuce i architekturze tego czasu. Architektura i geometria stwórczego dzieła Boga tworzy wzorzec
najdoskonalszej budowli i najdoskonalszego poematu, zauważył prof. Stępień. Człowiek
żąda tego, co piękne. Dlatego
zwraca się ku Bogu. Piękno rodzi miłość. Ludzie średniowiecza wiedzieli, że świat musi
być doskonały — ze względu
na Stwórcę i cel. I w sztuce posługiwali się zasadą harmonii,
główną zasadą tworzenia świata przez Boga. Istotą harmonii
jest hierarchia.
Harmonią opartą o hierarchiczny ład odznaczał się też
w średniowieczu porządek spo-
łeczny i prawny. Krzyż powinien znajdować się w samym
środku Wszechświata, uważano
w epoce, w której królował nadprzyrodzony ład. Symetria, proporcja — niezbędne cechy dzie-
ła stworzenia musi uwzględniać każda twórczość. Organizacja społeczeństwa w Średniowieczu także uwzględniała ten
wzorzec: skierowana była ku
górze, ku Bogu, by Go chwalić. Społeczeństwo było hierarchiczne.
Średniowiecze było epoką
żelaznej logiki. Odkrywało porządek świata stworzonego wedle miary, liczby i wagi. Kultura średniowiecza ukazywała
grzech pierworodny jako wywrócenie porządku, odwrócenie
hierarchii. Grzech był naruszeniem zasady doskonałego, matematycznego uporządkowania
wszechświata (wąż góruje nad
kobietą Ewą, mężczyzna Adam
jest w upadku). Przeciwień-
stwem harmonii, przeciwień-
stwem porządku jest chaos, jaki
wprowadza grzech. Grzech odwrócenia się od Boga wprowadza ciemność, chaos i śmierć.
Rodzina Potockich nadawa-
ła życiu towarzyskiemu Krakowa XIX wieku arystokratyczny rozmach, jej specjalnością
były oryginalne bale, które wydawano dla całego miasta. Bywali na nich mieszczanie, kupcy, ludzie, których kultury osobistej gospodarze byli pewni.
W 1913 roku wydano karnawa-
łowy bal w pałacu na rogu ul.
Brackiej i Rynku, własności Potockich z Peczary. Goście przybyli w strojach z czasów Ludwika XVI i Marii Antoniny. Gospodarz, Franciszek Potocki, wystąpił, niczym postać z opery,
w białej peruczce z czarną kokardą i „fraku beżowym Directoire”. Stosowne kostiumy dostała także służba. Kiedy rozbawiona Zofia Zamoyska z Wysocka zwróciła się na tym balu
do jednego ze służących z porozumiewawczym uśmiechem
i słowami: „A to z nas małpy
zrobili, prawda Wojciechu?”,
ten odpowiedział z całą powagą: „Ze mnie nie, proszę pani
hrabiny”
.
A Eugeniusz Melchior de Vogüé dodaje: „(…) zawsze gdy jakieś społeczeństwo porzuca stare dystynkcje, stare moce duchowe i doczesne, pozostaje jeden pan niezachwiany, najbardziej drobiazgowy i najtwardszy z panów, a jest nim pieniądz. Wznosi się on na najwyż-
sze z opróżnionych stanowisk,
przywłaszcza autorytet wyrwany swoim rywalom, ustanawia
ponownie na swoją korzyść,
pod inną postacią, wyróżnienia i przywileje. Wszyscy mu są
posłuszni”
.
Ksiądz Delassus, odnotowujący trwające we Francji od ponad dwustu lat (a pisał te słowa
w pierwszej dekadzie XX wieku) skłócenie klas społecznych,
żywiących wobec siebie uprzedzenia i nienawiść, konkluduje: „Narodowi może przydarzyć się coś gorszego niż utrata wojska i okrętów, niż bankructwo finansowe czy też napad na jego terytorium. To porzucenie tradycji i utrata idea-
łu. Historia wszystkich ludów
to potwierdza”
.
Dziś w Polsce widać ogromną tęsknotę za nadprzyrodzonym ładem. Rzadko wypowiadana jest ona wprost. Zmieszanie ludzi różnych kondycji w jeden nieuporządkowany
twór to mieszanka wybuchowa, to źródło nigdy niezaspokojonych ambicji, niepokojów,
wiecznych pretensji i frustracji.
To coś sztucznego, nienaturalnego. Miejsca zajmowane przez
ludzi w każdym społeczeństwie
nie mogą być takie same. Równość jest mitem.
Prawdziwa hierarchia, wynik uznania nadprzyrodzonego ładu, panowania nad światem Boga, porządkuje społeczeństwo, zapewnia mu spokój i szczęście. Daje szansę mi-
łości — miłości do siebie ludzi,
którzy potrzebują siebie nawzajem. Więzi między nimi są
trwałe, mają racjonalną podstawę. Taka miłość nie jest jedynie
emocją ani sentymentem zwią-
zanym z doraźnym poszukiwaniem bezpieczeństwa czy przyjemności, lecz wynika z ugruntowanego poczucia wzajemnych
obowiązków.
A te mogą mieć źródło wy-
łącznie w uznaniu Boga za jedynego Pana.
Ω
1
Ks. W. Meysztowicz, Gawędy
o czasach i ludziach, Londyn 1983.
2
Tamże.
3
Tamże.
4
E. Sapieha, Tak było. Niedemokratyczne wspomnienia Eustachego
Sapiehy, Warszawa 2000.
5
Tamże.
6
S. Wielowieyski w rozmowie
z E. Polak -Pałkiewicz, „List do Pani”.
7
Tamże.
8
Tamże.
9
Ks. W. Meysztowicz, Gawędy…,
dz. cyt.
10
Tamże.
11
M. Sapieżyna, Moje życie, mój
czas, Kraków 2008.
12
Tamże.
13
M. Tarnowska, Wspomnienia,
Warszawa 2002.
14
Maria z Uruskich Świętopełk-
-Czetwertyńska.
15
M. Tarnowska, Wspomnienia,
dz. cyt.
16
M. Jałowiecki, Na skraju Imperium, Warszawa 2003.
17
Cyt. za: P. Lisiewicz, Ptak
w chmurach, „Nowe Państwo” 4/2012.
W tekście o prof. Marianie Zdziechowskim można przeczytać m.in.:
„Miał bardzo niemodne przekonanie,
że zło komunizmu ma swoje źródła
w rzeczywistości nadprzyrodzonej.
W 1931 r. pisał: «Niedawno spotka-
łem podeszłą wiekiem Rosjankę; trzy
razy skazywana była na śmierć. Groza rzeczy, które widziała, tragiczne
nieszczęścia, co na nią spadały, uduchowiły jej oblicze wdziękiem niezmiernej dobroci; nigdy równie pięknego nie oglądałem. — Opowiedz
światu — mówiła — że diabeł
jest…»”.
18
J. Kaden -Bandrowski, Miasto
mojej matki, Warszawa 1971.
19
Por. Tomasz Adam Pruszak,
O ziemiańskim świętowaniu, Warszawa 2011.
20
Wykład został wygłoszony
w Gimnazjum i Liceum im. Św. Tomasza z Akwinu w Józefowie.
21
Por. A. Cholewianka -Kruszyń-
ska, Biały karnawał, „Wiadomości
Ziemiańskie” 12/2002.
22
E. M. de Vogüé, Devant le siècle,
Paryż 1896.
23
Ks. H. Delassus, Duch rodzinny
w domu, społeczeństwie i państwie,
Kraków 2005.