Nawet powierzchowna analiza wskazuje, że ludzie wymiaru to szczególna grupa, przebierają się na czarno, używają specyficznego języka i logiki. W publikacji ograniczyłem się do moich dzieci. Załączona korespondencja ukazuje obraz zbiorowego obłędu.
Nawet powierzchowna analiza wskazuje, że ludzie wymiaru to szczególna zbiorowość. W celach rytualnych przebierają się na czarno, używają specyficznego języka i logiki. Słowa ich formalnie zapożyczone z powszechnie przyjętego języka często mają inne znaczenie. To samo dotyczy specyficznej logiki osobników w togach. Trudno oprzeć się wrażeniu, że owe przebrania i język mają na celu stworzenie atmosfery tajemniczości i wyjątkowości a w rzeczywistości są przykryciem do robienia szwindli. O przekrętach owego bractwa napisałem już dziesiątki tekstów i kosztowało mnie to do tej pory dwukrotny pobyt za kratami i kolejne czołganie przed wariatami. Jak można przypuszczać, formalne zarzuty nigdy nie mają związku z moimi publikacjami. Próbuje się zrobić ze mnie alimenciarza, ojca, który porzucił własne dzieci i odmawia łożenia na nie, mnoży się sprawy karne. Oczywiście procesy są utajnianie, aby matactwa świrów w togach nie wychodziły na jaw, a za ich ujawnianie grozi się kilkoma latami więzienia. Ja jednak na groźby jestem odporny. Siedem lat nękania pozwoliły mi zebrać ilość dokumentów, która w normalnym państwie spowodowałaby natychmiastowe zamknięcie wszystkich sądów mających związek ze sprawą. W Polsce jednak urzędnicy ci mają się jak najlepiej i mnożą swoje przekręty. Żeby jednak zamknąć usta osobom powielającym argumenty togowych dewiantów, zdecydowałem się opublikować najważniejsze części korespondencji z urzędami państwowymi. W moich aktach mam ich dobrze ponad setkę, jednak dużo z nich już publikowałem w Internecie. Pisałem między innymi o nachalnym fabrykowaniu oskarżeń, próbie zrobienia ze mnie osoby chorej psychicznie, wydawaniu lewych postanowień na telefon od adwokata itd. Pokazałem, że owe przekręty, niszczenie rodzin i polskich firm, to nie są wybryki pojedynczych urzędników, lecz działania koordynowane na najwyższych szczeblach władzy.
W obecnej publikacji ograniczyłem się do kwestii dzieci. Z załączonej korespondencji wyłania się obraz zbiorowego obłędu urzędniczego. Od prawie siedmiu lat córki są ukrywane przede mną a na wszelkie pytania do policji czy sądów dostaję głupawe, bełkotliwe odpowiedzi, zgodne zresztą w stylu z odgórnymi zaleceniami. O tym, do której szkoły chodziły dowiadywałem się na własną rękę dzwoniąc i wsłuchując się w ton odpowiedzi. Nerwowa reakcja wskazywała, że trafiłem do właściwego miejsca. Jednak gdy próbowałem się z nimi w szkole spotkać, wezwano policję i wyprowadzono je tylnymi drzwiami. Po tym zaś przez dwa lata w ogóle nie były posyłane do szkoły żeby przypadkiem ojciec nie zobaczył się z nimi lub, nie daj Boże, nie zabrał ich do domu. Oczywiście w międzyczasie „sądy” wydawały postanowienia o kontaktach, obowiązkowo w odległym miejscu i za opłatą. Gdy mimo wszystko tam jeździłem drzwi zastawałem zamknięte a dzieci nadal nie widziałem.
Ostatnio córki poszły zapewne do gimnazjum, lecz do którego i w jakim mieście, nie mam pojęcia. Tak zwane władze oświatowe odmawiają mi informacji posługując się logiką cywilizacji zgoła niełacińskiej. Można się tylko zastanowić czy ten sposób myślenia wyniosły z domu, czy przyswoiły go sobie na specjalistycznych kursach. Skutek zresztą jest ten sam. Na pewno dyskusja z tymi ludźmi na argumenty zdroworozsądkowe nie ma sensu. Być może, ktoś z internautów coś wie o moich bliźniaczkach w wieku 13 lat, które powinny chodzić do pierwszej klasy gimnazjum?
Takich historii było mnóstwo i omawianie ich wszystkich po raz któryś z kolei nie ma sensu. Osoby zainteresowane studium zwyrodniałej psychiki urzędniczej odsyłam do korespondencji dostępnej pod niniejszym tekstem.
Bogdan Goczyński
Wybrane pisma z korespondencji z urzędami państwowymi w sprawie dzieci