Zanim soldateska upuści nam juchy
14/11/2012
447 Wyświetlenia
0 Komentarze
12 minut czytania
„Reżim komunistyczny w walce o lepszy dostęp do żłobu rozpada się” – głosiła ulotka „znaleziona” przez SB w gmachu Wydziału Humanistycznego UMCS w Lublinie w marcu 1968 roku.
Według wszelkiego prawdopodobienstwa była to ubecka fałszywka, bo doskonale pamiętam, że w Lublinie nikt nie zdążyłby przygotować na 10 marca żadnych ulotek. Ale fałszywka, czy nie fałszywka – rzeczywiście mówiła prawdę. W marcu 1968 roku wystąpiły nieporozumienia w bandzie gangsterów, jaką tak naprawdę od początku była Polska Zjednoczona Partia Robotnicza i faktu tego nie zmieni przynależność do tej bandy różnych filutów, którzy dzisiaj udają autorytety moralne. A dlaczego w bandzie gangsterów pojawiły się nieporozumienia? To proste – bo bandzie zaczęło brakować pieniędzy, więc niektórzy wykombinowali sobie, że jak pogonią sklerotycznego Władysława Gomułkę, to otworzą się przed nimi skarby Sezamu. Ciekawe, że im się to sprawdziło za przyczyną Henry Kissingera, który wykombinował strategię uzależniania komunistów od szmalczyku. Henry Kissinger podszedł do zimnej wojny od strony handlowej i jako dobry kupiec wykombinował sobie, że jak wyposzczonych komuchów, ktorzy przecież mieli żony pragnące sobie pożyć i pofikać, zanim Kostucha wyłączy im prąd – więc że jak się tych komuchów zacznie obsypywać szmalem, to tylko patrzeć, jak oni, a zwłaszcza – ich żony – się do tego szmalu przyzwyczają i wkrótce nie będą mogli się bez niego obyć. A jak już się w ten sposób od niego uzależnią niczym narkoman od narkotyku, to wtedy on zacznie im stawiać warunki polityczne – początkowo łagodne, a potem – coraz surowsze i w ten sposób doprowadzi ich do tego, że będą jedli mu z ręki. Stanisław Lem w książce „Głos Pana” pisze, że „nawet konklawe można doprowadzić do ludożerstwa, byle postępować cierpliwie i metodycznie”. Nawet konklawe – a cóż dopiero arywistów, którzy właśnie zaczęli pić koniaki, polować i w ogóle – pozować na szlachtę? I rzeczywiście – we wspomnieniach prof. Pawła Bożyka, który był w swoim czasie nadwornym ekonomistą Edwarda Gierka czytamy, że on podobno już w 1974 roku doradzał Gierkowi, by ten wyhamował te wszytkie „inwestycje” za pożyczone pieniądze, perswadując mu jak komu dobremu, iż wszelkie rachuby na spłacenie długów produkcją z budowanych zakładów są chybione, bo zachodni cwaniacy sprzedają tym wszystkim wrzaszczykom przestarzałe makagigi, które będzie można wtrynić wyłącznie sowieciarzom, a i to na zasadzie XIX-wiecznego porzekadła, że „co Francuz wymyśli, to Niemiec zrobi, Polak polubi, a Ruski głupi wszystko kupi”. Ale Gierek podobno na takie dictum powiedział mu, że on tego zrobić nie może, bo każdy zasrany sekretarz też chce sobie zbudować „drugą Polskę” i jak on im nie pozwoli, to wypowiedzą mu posłuszeństwo. Być może, że pan prof. Bożyk wszystko to sobie wymyślił, ale jeśli nawet – to chyba się nie pomylił.
Zresztą mniejsza z tym, bo nie chodzi mi o rozpamiętywanie prawdomówności pana prof. Bożyka, tylko o pokazanie, że historia w naszym nieszczęśliwym kraju powtarza się aż do znudzenia. Oto okupująca Polskę soldateska, to znaczy – wojskowa razwiedka, z którą wojnę podjazdową o lepszy dostęp do żłobu prowadzi ze zmiennym szczęściem banda wywodząca sie z SB – że ta soldateska zauważyła, iż tylko patrzeć, a Nasza Złota Pani zakręci kurek ze szmalcem i skończy się cud gospodarczy („a obraz cudowny, co wzburzyć miał lud plandeką przykryję i skończy się cud”). Jak w tych warunkach dalej grabić nagrabliennoje, a zwłaszcza – jak je uchronić, jak uchronić stan posiadania stworzonych niedawno starych rodzin, w których nawet żony zapomniały skąd wyrastają im nogi, a córki-celebrytki żadnych wspomnień już nie mają, z bandą cwanych pederastów tworząc „złotą młodzież”? Wiadomo, że bez upuszczenia juchy mniej wartościowemu narodowi tubylczemu się nie obejdzie – co przewidział już dawno Janusz Szpotański, pisząc w „Towarzyszu Szmaciaku”, że „abo dajta im to mięso, albo im połamta kości!” No dobrze – ale jak tu w środku Europy, gdzie bandy idiotów pod batutą Rózi Thun (nee Woźniakowskiej) wyśpiewują pod niebiosy, że „wszyscy ludzie będą braćmi”, w biały dzień upuszczać juchę mniej wartościowemu narodowi tubylczemu bez dania racji? Tak nie można; co powiedzą w Paryżu, co powie Nasza Złota Pani, jakiż klangor podniesie postępactwo! Dlatego rada w radę, soldateska wykombinowała, że sobie odpowiedni prestekst wyhoduje.
Nie pierwszy to, ani zapewne ostatni raz. Wiadomo, że taka np. carska Ochrana hodowała sobie rewolucjonistów tak samo, jak myśliwi dokarmiają zwierzynę, żeby potem mieć na co polować. Podobno po zamachu na ministra Plehwego, generał Gierasimow idąc korytarzem wykrzykiwał: „to nie mój agent, to nie mój agent; to zrobili socjal-rewolucjoniści-maksymaliści pułkownika Trusiewicza!” Ponieważ nasza, to znaczy – jaka tam znowu „nasza”; żadna „nasza”, tylko sowiecka soldateska poprzebierana w polskie mundury kultywuje tradycje Ochrany, a zwłaszcza – tradycje prowokacji – to wykombinowała sobie tak. Oto na marginesie koncesjonowanej sceny politycznej plącze się młodzież na tyle spostrzegawcza, żeby zauważyć, że ktoś ją tutaj robi w konia, to znaczy – że ktoś systematycznie przerabia nasz nieszczęśliwy kraj na pókolonię dla Żydów, w której im i ich potomstwu, czyli tzw. „miasta pomiotowi wszawemu” będzie przeznaczony los parobasów – no i zaczynają reagować. Jest to oczywiście reakcja spontaniczna, żywiołowa, a więc – nieprzemyślana i bez jasnego politycznego celu. Temperament i energia dają tej młodzieży namiastkę „woli mocy” – a to dla naszych, to znaczy – nie „naszych”, jakich tam znowu „naszych” – sowieckich kolaborantów, stanowi prawdziwy dar Niebios. Trzeba tylko odpowiednio tę młodzież połechtać, żeby ja w pychę wzdąć, a potem, kiedy już poczuje siłę – wytknąć ją nieubłaganym palcem jako zagrożenie dla demokracji i systemu i przy powszechnej aprobacie – od niej właśnie rozpocząć pacyfikację mniej wartościowego narodu tubylczego, żeby uratować zdobycze z takim trudem zgromadzone zarówno w heroicznym okresie uwłaszczania nomenklatury, a zwłaszcza potem – już w tak zwanej „wolnej Polsce”. Najwyraźniej ten moment już nadszedł, bo – po pierwsze – wystrugany przez wojskową razwiedkę z banana prezydent Komorowski nie tylko wedle rozkazu wykombinował, ale nawet stanął na czele państwotwórczego marszu „Razem dla Niepodległej”, wskazując tym samym, gdzie, to znaczy – w jakim ordynku mają nie tyle kroczyć, bo od kroczenia, to jest szlachta – ale na jaki widok mają się radować i co oklaskiwać praworządni obywatele. Po drugie – tajniacy, w odróznieniu od ubiegłego roku, tym razem dyskretnie schowali „antyfaszystów”, żeby broń Boże nie stworzyć najmniejszego pozoru symetrii, po trzecie – z ostentacją wypuścili na demonstrację tajniaków, żeby każdy pozbył się złudzeń, iż potrafi nad czymkolwiek „zapanować” , no i wreszcie – po czwarte – spuścili z łańcucha funkcjonariuszy poprzebieranych za dziennikarzy zniezależnych mediów głównego nurtu – te wszystkie „stokrotki” i inne gówna w jedwabnych pończochach – które niczym płaczki na pogrzebie cadyka, podniosły klangor, to odwieczne „aj waj!” – z powodu zagrożenia naszego nieszczęśliwego kraju „faszyzmem”. Tego właśnie było soldatesce potrzeba w charakterze alibi dla rychłej pacyfikacji mniej wartościowego narodu tubylczego, jeśli tylko zechce się zbuntować przeciwko tornistrowej arystokracji. Jak zwykle po prowokacji policyjnej, kolej przyjdzie na niezależną prokuraturę i niezawisłe sądy, gdzie nieświadome rzeczy kobieciny będą sypać „piękne wyroki”. Warto zwrócić uwagę, że chociaż wymiar sprawiedliwości został zmobilizowany, to pobożny minister Gowin schowany został w mysią dziurę, zaś przed kamerami telewizji bryluje suchotniczy pan Krzysztof Kwiatkowski. Chociaż ministrem byc juz przestał, to widać w prawdziwym rządzie ma rangę wyższą od ministra Gowina, który w rządzie premiera Tuska najwyrażniej został wzięty na listka figowego, co to ma przykrywac figę.
Stanisław Michalkiewicz