Bez kategorii
Like

Żal Ursusa, żal

11/11/2011
573 Wyświetlenia
0 Komentarze
14 minut czytania
no-cover

Przejeżdżając wielokrotnie przez teren dawnej fabryki w Ursusie, gdzie straszą teraz pozostałości hal pofabrycznych po wielkiej dumie socjalizmu, fabryce ciągników, zainteresowałem się historią tej tak ważnej niegdyś części polskiego przemysłu.

0


Pewnie wielu czytelników wie, ale przypuszczam, że więcej jest takich, którzy nie wiedzą, zatem przypomnę – choć przecież każdy może przeczytać w internecie, wybiorę najważniejsze wątki z historii fabryki ciągników. I kilka słów refleksji.

Początki to rok 1893, gdy inżynierowie: Kazimierz Schonfeld, Kazimierz Matecki, Ludwik Rossman oraz czterech przedsiębiorców: Alfred Fijałkowski, Stanisław Rostocki, Aleksander Radzikowski i Karol Strassburger (ciekawe, zapewne aktor o tym samym imieniu i nazwisku jest potomkiem tej rodziny – szlachetna, było nie było, uroda i wysoka kultura znakomitego aktora, a przecież niedoszłego inżyniera – wskazywałyby na to) zakłada "Przemysłowe Towarzystwo Udziałowe" produkujące armaturę (głównie dla przemysłu cukrowniczego, spożywczego i gorzelnianego, rozszerzając stopniowo asortyment dla centralnego ogrzewania, wodociągów, itp.), kapitałem założycielskim był posag siedmiu panien – córek wspomnianych założycieli (co upamiętniono znakiem firmowym P7P).
Po 14 latach, w 1907 – zmieniono nazwę na "Towarzystwo Udziałowe Specyalnej Fabryki Armatur i Motorów" oraz znaku P7P na URSUS (czyli po łacińsku niedźwiedź, jak wiadomo od imienia siłacza z "Quo vadis" Henryka Sienkiewicza) oraz rozpoczęto produkcję silników spalinowych.
Następne lata to produkcja silników licencyjnych i własnych konstrukcji (pod kierownictwem wybitnego polskiego profesora Karola Taylora) i produkcja oraz remonty samochodów wojskowych, ciężarówek, i pierwszych traktorów. Współpracowano z znakomitymi polskimi przedwojennymi wybitnymi przemysłowcami i inżynierami Franciszkiem Lilpopem i Markiem Leykamem. Nazwę firmy zmieniono na: Zakłady Mechaniczne URSUS – S.A. Produkowano głównie samochody ciężarowe i autobusy.
W 1930 r. na skutek złego zarządzania i przeinwestowania fabryki – możliwości produkcyjne były 2 razy większe niż kontrakty (skąd my to znamy!!) – ogłoszono upadek spółki.
Upadek firmy w wyniku takich błędów to rzecz normalna i spotykana, ale co ważne: w efekcie nastąpiło upaństwowienie i włączenie zakładów Ursus do Państwowych Zakładów Inżynierii. Jej celem była produkcja dla wojska (między innymi ciężarówek, czołgów, ciągników woskowych, silników lotniczych), ale i wytwarzanie szerokiego asortymentu pojazdów jedno i dwuśladowych dla rynku cywilnego. I tu warto podkreślić, że przedwojenne polskie rządy dbały o utrzymanie majątku produkcyjnego, zamiast „lekką ręką” godzić się na ich upadek i zmarnowanie majątku.
W 1939 r. zakłady Ursusa przejęli oczywiście Niemcy, by wykorzystać je na swoje potrzeby produkcji wojennej, a w 1945 cały park maszynowy został wywieziony, zaś budynki zdewastowane.
Zaraz po zakończeniu wojny pracownicy Ursusa, z inżynierem Bolesławem Koehlerem, wyruszyli z misją poszukiwawczą na Dolny Śląsk, gdzie Niemcy wywieźli urządzenia i maszyny zrabowane z fabryki. Część maszyn udało się odzyskać i w zniszczonych zakładach rozpoczęto prace projektowe nad ciągnikiem rolniczym – opracowano krajową konstrukcję ciągnika LB-45, później nazwanego C-45 – i tak powstały znane  traktory typu "Ursus", cała seria polskich konstrukcji serii „C”.
W    1974 r. kupiono licencje w firmach Massey Ferguson (ciągniki) i Perkins (silniki) – pomysł władz komunistycznych mocno krytykowany za wiele niedopatrzeń i błędów – między innymi z powodu niedostosowania do naszych parametrów technicznych (na przykład rozmiary w calach). Ale faktem jest, że marka Ursus stała się znakiem znanym i wysoko cenionym w świecie.
W    1998 r. na bazie "Zrzeszenia Przemysłu Ciągnikowego Ursus" powstały "Zakłady Przemysłu Ciągnikowego URSUS S.A.", ale w 2003 ogłoszono ich upadłość. Zamiast budować silny koncern – takie wielkie firmy stanowią siłę największych współczesnych gospodarek – firmę, w wyniku restrukturyzacji – „wynalazku” pożal się Boże (Wybacz Panie, że używam Twego imienia nadaremno) twórców naszej transformacyjnej polityki gospodarczej, rozbito na liczne spółki i spółeczki branżowe. Porównajmy teraz te działania do tego, co robiono przed II Wojna Światową.
Większa część hal fabrycznych w Warszawie została wyprzedana, dawne zakłady przemysłowe stały się królestwem developerów i handlowców – powstaje Ursus Factory – też jakaś koncepcja, ale przecież nie takie koncepcje tworzą siłę współczesnych gospodarek. 
Markę Ursusa ratuje, co prawda, Bumar, ale ostatecznie Ostatni Mohikanin polskiego przemysłu ciągnikowego to niewielka firma z mazurskiego Dobrego Miasta, producent maszyn rolniczych, POL-MOT Warfama SA, która odkupiła od Bumaru resztki ciągników i znak firmowy (cena sprzedaży znaków towarowych „URSUS” wyniosła 8.100.000 zł, a udziały spółki URSUS wyceniono na kwotę 1 zł – oto do czego stoczyła się niegdysiejsza chluba polskiego przemysłu!!!) i w dawnej wytwórni żeliwa i dawnych Zakładach Daewoo w Lublinie zamierza kontynuować produkcję ciągników – za to przynajmniej jej chwała.
Te dzieje Ursusa, w którym w miejsce dawnej wielkiej fabryki powstaje dzielnica handlu i uslug Ursus Factory prowadzą nas do smutnej refleksji nad dzisiejszym stanem polskiej gospodarki. Jak tajfun przeszła przez nasz przemysł źle rozumiana, a jeszcze gorzej, wręcz bezmyślnie realizowana prywatyzacja i restrukturyzacja. W Warszawie już nie ma żadnego większego przemysłu. Jest taka hipoteza, a może żart, z którego można się śmiać, ale kto wie, czy „nie jest coś na rzeczy”, że stopniowo wylikwidowano z większych miast większy przemysł w obawie przed „gniewem klasy robotniczej”. No bo tak: w Warszawie nie ma FSO ani jego następcy Daewoo, ani Ursusa, ani Waryńskiego, ani Kasprzaka – czy coś jeszcze zostało z większych zakładów? W Gdańsku, Szczecinie zniknęły stocznie – ośrodki buntu przeciw nieudolnie rządzącym komunistom (fakt, że udolnie w tamtym ustroju rządzić się nie dało). I z wielu innych miast większy przemysł praktycznie zniknął.
A gniew robotników może być bolesny dla władzy – i nie tylko dla niej – jak pamiętamy w 1999 r. fotoreporter "Naszego Dziennika" stracił oko, gdy robił przed Urzędem Rady Ministrów zdjęcia demonstracji związkowców z radomskiego "Łucznika", którzy rzucali w stronę policjantów śrubami, płytami chodnikowymi, a nawet znakami drogowymi – a ci odpowiedzieli ogniem z broni gładko lufowej, dość bezmyślnie, bez zachowania zasad bezpieczeństwa, bo jedna z kul pechowo trafiła reportera.
Zakrawa na ironię historii, że komuniści w pobliżu wielkich miast budowali wielkie zakłady przemysłowe, by „poprawić skład klasowy”, bo myśleli, że w robotnikach znajdą swe oparcie – a znaleźli zarzewie buntu (Poznań, Radom, Gdańsk, Szczecin, Ursus). Ale czy istnieje coś takiego jak klasa robotnicza? Zgubiło ich „klasowe myślenie”, bo klasy to kategorie analizy naukowej, swego rodzaju abstrakcje – naprawdę istnieją zwykli ludzie, którzy chcą żyć godnie, normalnie, tak aby utrzymać za otrzymywaną płacę swoje rodziny, wykształcić dzieci, mieć poczucie bezpieczeństwa.
I ci zwykli ludzie zbuntowali się – a gdy są zgromadzeni w dużych zakładach pracy, są niebezpieczni dla każdej władzy, gdy w odczuciu rządzonych działa ona przeciw nim (w Grecji mamy teraz jakże wyraziste tego potwierdzenie). Może zatem w tej hipotezie jest jakieś „jądro prawdy”?
Ale, jeśli polikwidowali wielkie zakłady pracy, gdzie ludzie mogli się skrzyknąć i wyjść na ulice – by ich pozbawić tej możliwości, a siebie ochronić przed „gniewem ludu”, to nie wiedzieli, że powstanie coś takiego jak Facebook czy Twitter – obecne nowoczesne narzędzia skrzykiwania się ludzi, które mobilizowały ludy krajów arabskich do buntu przeciw dyktatorom.
Gdy jedną nieuchronnie wbudowaną w ustrój nieudolność zastępuje inna nieudolność – a może i zła wola, a może i korupcja (- jak ludzie mówią – ja się przychylam ku nieudolności i niekompetencji – ale nie będę się upierał, dowody korupcji lub złej woli z zainteresowaniem obejrzę) – a z pewnością brak porządnych kwalifikacji różnych miernych ekonomistów i amatorów polityki z „lewa i prawa”, lansowanych od początku lat 90 – tych – no to mamy to, co mamy: utraconą znaczną część przemysłu, który mógł być bazą do zbudowania naprawdę silnej gospodarki. Nasza gospodarka mogła być prawdziwą siłą ekonomiczną w Europie, a my bylibyśmy dwa razy bogatsi i bardziej odporni na zawieruchy kryzysu i presje rynków finansowych. Bylibyśmy kimś w Europie, a nie prowincjonalnymi pariasami.
My Polacy, te dwadzieścia lat transformacji możemy uznać za w znacznej mierze zmarnowane, stracone. Tak, to lata stracone, bo przecież można było mądrzej, lepiej; można było mieć lepiej urządzoną i bogatszą ojczyznę. Ale w demokracji – przecież mamy demokrację, ułomną, bo ułomną, zbyt wyraźnie dominowaną przez różne gry interesów i różne manipulacje, ale jednak demokrację – jednak wiele zależy od nas, od tego, jakich polityków wykreujemy swymi wyborami. Wyniki ostatnich wyborów wyraźnie pokazują, że zbyt wielu nie rozumie tej tak ważnej kwestii. A przecież stare powiedzenie „jak sobie pościelesz, tak się wyśpisz”, w odniesieniu do demokracji można przerobić na: „jakich sobie polityków wybierzecie, taki kraj będziecie mieli”.
Jerzy Żski
Jest to nieco zmieniony i uzupełniony tekst artykułu, zamieszczonego na stronie Klubu Dyskusyjnego Myśli Politycznej w Ursusie http://www.kdmp.org, za jego zgodą.
0

Jerzy

35 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758