Umiejętność czytania ze zrozumieniem, to w dzisiejszych czasach sztuka nad sztuki
Tak, tak, to wcale nie jest przejęzyczenie, to fakt, którego – chcąc nie chcąc – nie da się przemilczeć tak całkowicie i do końca. Albo zmienimy obecne prawo i doprowadzimy te normy do jakiegoś porządku egzekwując zapisy w sposób przyzwoity począwszy od samej góry w myśl zasady, że ryba psuje się od głowy, a prawo od dupy strony, albo kraść będziemy wszyscy jednakowo.
Nie ma tak, że tylko uprzywilejowanym wolno (wszyscy ci, którzy korzystając z zajmowanych funkcji i stanowisk czerpią z tego dodatkowe źródło „dochodu”). I nie ma tak, że tylko złodzieje zawodowi (kieszonkowcy, włamywacze, złodzieje aut i napowietrznej sieci) mogą sobie na ten luksus pozwolić.
Ja rozumiem artystów „robiących” w zawodzie. Artysta, jak sama nazwa wskazuje, zajmuje się tworzeniem sztuki dla sztuki – a jeśli już coś tam dodatkowo wpadnie taki bonus, dajmy na to kolekcja brylantów, czy rzadki okaz diamentu, lub samorodek oznaczony symbolem „AU”, to tylko podziwiać można kunszt i wykształcenie w branży i finezję, aby wywieźć w pole cały system monitoringu i dziesiątki straży.
Na użytek niniejszego wpisu mam zamiar położyć główny ciężar tematu zupełnie gdzie indziej. Nie rozwodząc się zbytnio przejdę zatem do rzeczy.
Każdy zapewne wie, co oznacza wyraz prawo. Przypuszczam, że większość wie, iż jest to jakiś zbiór zasad spisany i zamieszczony w katalogu ogólnie nazwanym jako kodeks.
Dziś chciałbym pochylić nad plagiatem.
„Plagiat jest szczególnie niechlubnym przestępstwem, dyskwalifikującym autora całkowicie do uczestnictwa w środowisku naukowym. Dotyczy to zarówno studentów, jak i pracowników naukowych. Plagiat polega na kopiowaniu cudzych pomysłów i tekstów – jest to kradzież idei”
„Plagiat w ujęciu prawniczym jest trudny do zdefiniowania. Z tego względu nie zawsze stanowi naruszenie praw autorskich lub pokrewnych, ale nawet wtedy jest czynnością naganną moralnie.”
Powyższe dwa fragmenty pochodzą z Wikipedii.
Osoby, które decydują się na kradzież cudzej pracy doskonale zdają sobie sprawę z faktu, że prawo jest jakie jest. W tej sytuacji, sytuacji prawnego klinczu, trudno dowieść swoje racje przed sądem. Jest to żmudne dochodzenie prawdy i w wielu przypadkach sprawcom kradzieży, kradzież może ujść na sucho.
Przyjmijmy rzecz oto taką: urzędnik, lekarz, sędzia, prokurator, poseł lub senator, kradnie komuś tekst „pisze swoją pracę naukową”, popełnia plagiat.
I co dalej?
Nic szczególnego – a w zasadzie w ogóle nic. Cichosza, chciałoby się powiedzieć.
W sytuacji wspomnianego prawnego klinczu już wkrótce doczekać się możemy zjawiska, w którym faktyczny autor będzie zmuszony złodziejowi płacić swoistego rodzaju haracz, że ten zechciał reklamować pracę, którą ukradł i pod nią właśnie złożył swój podpis.
Makabra! Prawda?
W obecnej sytuacji – ogólnej prostytucji wszelkich norm i zasad, prostytuowania się prawa na rzecz ludzi nie mających żadnych skrupułów, nie przestrzegających jakichkolwiek zasad, taka możliwość istnieje. Wystarczy, że kradnący cudzą pracę wynajmie dobrą „papugę” i już ci okazać się może, że autorem pracy faktycznie był złodziej, a ten który pierwszy ją napisał i podpisał własnym imieniem i nazwiskiem podstępnie wkradł się do głowy złodziejowi i wykradł jego pomysł na dzieło.
Patologia zjawiska powszechnej i ogólnie znanej kradzież intelektualnej doprowadziła, że za drugiej komuny – III RP kradzież cudzych tekstów, pomysłów nie jest niczym wielkim.
Nie ma dokładnych danych na temat ilości fałszywych magistrów, inżynierów, doktorów, profesorów. Ale na uczelniach sporo się mówi, że ten ukradł tamtemu jego pracę lub jej część.
Nie każdy miał to szczęście zostać profesorem, jak „profesor” Bartoszewski, nie każdy magister został prezydentem, jak np. „magister” Aleksander Kwaśniewski.
Z litości nie wspomnę tych, co chwalą się tytułem zlecając napisanie „swojej” pracy studentowi, lub osobie zajmującej się tym fachem zarobkowo.
Przyznam, że w swoim życiu widziałem wiele ryb, ale mało takich, które psuły się od ogona.