Albo „Zwiastowanie” Leonarda. Człowiek usiadł przed nim i o całym świecie zapomniał… I tu nie ma miejsca na egzaltację! A słowa są tylko błahym odbiciem tego, czego się doznaje. Jakież tu słowa… olśnienie, skurcz serca czy duszy…nie wiem.
Hanna Solway: Panie Profesorze, przyszłam do Pana, aby po wielu latach zadać Panu kilka pytań, pytań retorycznych, jak sądzę. Jest jednak taki czas, że na te pytania trzeba głośno odpowiedzieć. A przyszłam właśnie do Pana dlatego, że w Pańskich obrazach, odkąd je znam, zawsze dla mnie istniała ta niezwykła uporczywość drążenia „malarskości", jakieś konsekwentne i ciche szukanie prawdy, prawdy świata, który Pan oglądał i prawdy, którą Pan wyrażał w obrazie. Innymi słowy, są różne obrazy na świecie, o różnym stopniu — nazwijmy to — atrakcyjności, a Pana obrazy zawsze miały dla mnie cechę niezmienną i niezbywalną: były PRAWDZIWE i artystycznie uczciwe. Tak je postrzegałam również wtedy, gdy, jak pewnie większość studentów wychodzących ze Szkoły, byłam bardzo zbuntowana, a w zasięgu ręki nie dostrzegałam żadnych autorytetów. To taki okres durny i chmurny, jakby choroba, przez którą trzeba przejść w dzieciństwie, aby nie zapaść na nią w wieku dojrzałym, gdyż wówczas grozi znacznie poważniejszymi konsekwencjami. Często mam wrażenie, że twórców dzieł sztuki, lansowanych jako kolejne objawione awangardy, właśnie taka przypadłość dotknęła. Ponieważ przeszedł Pan już pewien ciąg życia, posiada odmienne doświadczenia twórcze, ponieważ jesteśmy chyba diametralnie różnymi osobowościami i ponieważ i Pana i moje malarstwo wynika z odmiennych emocji, przeto zastanawiałam się przed tą rozmową, czy możemy się w jakimś miejscu sztuki spotkać. A przynajmniej w jakimś miejscu myślenia o sztuce. Takim miejscem jest, jak sądzę, prawda i fałsz. Ja jeszcze ciągle wadzę się z życiem. W Pana twórczości odnajduję tę mądrą pokorę. Pan Profesor już swoje malowanie pięknie określił: potulna pochwała życia.
Kazimierz Śramkiewicz: U mnie na tę potulną pochwałę życia, na mój pokorny stosunek wobec samego malarstwa, wobec sztuki, złożyło się wiele rzeczy. Moje dojście do malarstwa, moje funkcjonowanie w sztuce nie było od początku oczywiste. Malowałem i rysowałem dużo, entuzjastycznie i zupełnie bezinteresownie, ale nie upatrywałem w tym żadnych prognoz dla mnie na przyszłość. Zostałem studentem architektury na Politechnice Lwowskiej i w trakcie studiów nagle nastąpiło u mnie jakby odrodzenie świadomości artystycznej. Wyniki tego od nowa zafascynowania rysunkiem i malarstwem były tak dobre, że profesor Władysław Lam powołał mnie na swojego asystenta w Katedrze Malarstwa i Rysunku PL. Lam pozostawił mi dużą samodzielność i całą korektę. Nagle musiałem wejść w rolę człowieka w pełni kompetentnego. Pedagogiki uczył mnie tylko mój własny los, a cała fachowość to były dwie oceny celujące u Lama. Wiedziałem, że nie wolno mi robić rzeczy niedobrze, pod tym względem byłem szalenie obowiązkowy, musiałem na brwiach stawać, by temu sprostać, tej improwizacji w uczeniu. Nawiasem mówiąc, miałem tam warunki lepsze, niż kiedykolwiek tutaj profesor miał po wojnie. Lam zdopingował mnie do wystawy — w Salonie Letnim Towarzystwa Przyjaciół Sztuki we Lwowie, w 1939 r. miałem swoją własną salę. Był to mój debiut. W tym czasie, gdy byłem już asystentem, zmieniłem diametralnie swoją postawę — postawiłem krzyżyk na dalszym studiowaniu architektury i byłem absolutnie entuzjastycznie nastawiony do mojej nowej profesji. A potem nagle, w czasie wakacji, które spędzałem u mojej rodziny w poznańskiem, wybuchła wojna. We Lwowie zostało moje mieszkanie i wszystkie niemal prace. Nigdy tam już nie wróciłem. Koniec końców trafiłem do Brześcia Kujawskiego, gdzie pracowałem jako kreślarz. Wszystkie wolne godziny poświęcałem malowaniu, lecz bez tej myśli, że jeżeli wojnę przeżyję, to zostanę malarzem. Wtedy to malowanie było instynktowne, było jedynym łącznikiem z moim dotychczasowym życiem, z tym, co przez wojnę zapadło się w niebyt. Po wojnie, w 1945 r., zostałem ponownie zaproszony przez prof. Lama do jego katedry, tyle że już na politechnice w Gdańsku. Jeszcze wówczas swą przyszłość wiązałem z architekturą, ale pierwsza wystawa okręgowa ZPAP w 1946 r. i sukces jednej z moich prac sprawiły, że postanowiłem zawód artysty malarza traktować jako już tę ostateczną drogę życiową. Dzisiaj, w sumie, jest to 66 lat malowania.
H.S.: Ależ ja przyszłam do Pana Profesora nie dlatego, że jest Pan malarzem profesjonalnym. Ta profesja w końcu nas łączy. Byłam Pana studentką, a teraz, w trakcie rozmowy i oglądania Pańskich obrzów, jestem coraz bardziej pokornym widzem, oczarowanym tymi obrazami. I mimo, że poszłam inną drogą, jest we mnie ogromna doza tęsknoty za takim malowaniem. Odkrywam na nowo, że malowanie może być tą spontaniczną radością, jaką było na początku dla każdego z nas, a nie nałogiem, którym koi się swe wieczne bunty i sprzeciwy, do którego to nałogu przypisuję swoje malarstwo. W Pana obrazach tę radość malowania widać do dzisiaj. Jakże zazdroszczę, w najlepszym tego słowa znaczeniu. Cały czas wadząc się ze światem, nie mam jakby czasu na pochwałę urody tegoż świata i życia w malarstwie, bo „prywatnie" to oczywiście inna rzecz. Malarstwo jest dla mnie krzykiem, niekoniecznie radosnym. Ja do Pana przyszłam dlatego, że ta prawdziwość w Pana malarstwie nie polega na tym, że jest Pan zawodowcem. Mówiąc o prawdziwości, mam na myśli tę pierwotną, najważniejszą wartość tego słowa, w odniesieniu do sztuki. Jest czas jakiegoś wielkiego zamętu. W sztuce dzieją się rzeczy absurdalne, idiotyczne, a niekiedy straszne. Wszystko można nazwać czy okrzyczeć sztuką i, dysponując siłą w postaci środków promocji, wmówić tę pseudosztukę publiczności. Zamęt, bełkot, wulgaryzacja pojęć, odejście od wartości, na których zasadza się wielka sztuka. Nie jest to dla mnie tylko dekadencją, czas ten postrzegam jako czas apokaliptyczny, w którym nawołują fałszywi prorocy, że Bóg umarł, więc można robić wszystko. Czy jest to szaleństwo świata? Czy moda? Czy ciekawość innego? Czy nieodpowiedzialne doświadczenia na żywych ludziach? Wielkie łgarstwo i hochsztaplerka? Te osławione „dzieła sztuki" nie mogą istnieć same, gdyż się nie obronią, potrzebują bardzo „uczonego" komentarza i nagłośnienia. Wielu z nas mogłoby być „wielkimi, niepojętymi i wziętymi", to tylko kwestia pomysłu, tupetu i środków promocji, wśród których to środków są wmawiacze z arsenałem massmediów, tylko że wówczas zaprzeczylibyśmy samym sobie, podstawom swej twórczości, podstawom sztuki, odwiecznym, odkąd człowiek uprawia sztukę.
K.Ś.: Podzielam pani niepokoje. I nie boję się oceniać tego, co się robi i wydarza, jako bełkotu. Mam w sztuce swoje wymagania, swoją wybredność, swoje granice, do których się nie krzywię, swoje aprobaty, swój brak aprobat i swoje dezaprobaty. Jest mnóstwo ludzi, którzy powiedzą: my sprzyjamy tym różnym bełkotom, ale w gruncie rzeczy ten facet ma rację. Ale jest pewna liczba tych bełkotników tak zatwardziałych w swoim bełkocie i zarozumiałych, że boję się, iż są oni pozbawieni poczucia, co winno lec u podstaw sztuki. Chciałbym powiedzieć, w co ja wierzę. Odnieśmy się do muzyki. W tym jednym, szczególnym wypadku inspiracja mojej twórczości nie wywodzi się z sytuacji wizualnych. Mam nieograniczony szacunek dla świata muzyki, dla wszystkiego, co się na muzykę składa. To jest ogromny świat, gigantyczna armia wspaniałych ludzi. Spędzam miliony godzin słuchając muzyki. Jestem z muzyką obyty i mam swoją giełdę w tej mierze, która nie da się oszukać. I dla mnie świat z tą ignorancją, ograniczeniem, bełkotem, draństwem, chamstwem — to sprawa całkowicie odrażająco obca. Może to moja inteligencka naiwność… Taka tęsknota za człowiekiem poczciwym…, choćby poczciwym… Dla mnie świat muzyki to świat jakiejś szczególnej prawdy o człowieku, która jest bardzo trudna do opisania słowami. Bo muzyka to jest wyznanie wiary, to jest jakiś skowyt człowieka, który tęskni za doskonałością, to mówienie o swoich tęsknotach, które są niemożliwe nawet do wyartykułowania. Człowiek, oprócz wiedzy, jaką ma, ma jeszcze granicę, poza którą w swych kompetencjach nie sięga i tęskni do tego, czego nie posiądzie, a co jest i co warto by wiedzieć. Muzyka jest takim językiem, który to najpełniej wyraża. Muzyka bierze na siebie treści, które są takie jak ona, bez granic i bez końca, i właściwie w miejscu, do którego dochodzimy — robi się próżnia. A jako dziedzina sztuki? Każdy kompozytor marzy o tym, by te tęsknoty wyrazić. Pytanie, jakimi środkami ma to robić, aby całość była jak najtrafniejsza? Jak układać tony, jak nimi żonglować? Jak najszczęśliwiej rozwiązać ten problem? Technika jest tu nierozdzielnie twórcza w sensie stworzenia całości wypowiedzi, jej atmosfery. Jeżeli muzyka jest takim skowytem człowieka, który ma jakieś tęsknoty, do których nie dorasta, ale je ma, jeżeli muzyka ma mówić o wielce intymnych i ważkich sprawach człowieczych, to robi to poprzez mądre użycie czystej technologii muzycznej . Beethoven umiał genialnie służyć wybredności ucha ludzkiego, o ile jakieś ucho umie być wybredne. W swoich muzycznych obrazach cały czas walczę o to, by konieczne gadanie o pewnych cechach optycznych muzyki zmniejszyć, wyeliminować, by została czysta wypowiedź, ale ta czystość jest marzeniem ściętej głowy, bo to są rzeczy, które się nawzajem wykluczają. Na dobrą sprawę — nic prostszego: wziąć czyste płótna i na każdym z nich napisać: a to Pasja św. Mateusza, a to II koncert fortepianowy Brahmsa, dodać trochę mazgajków i każdy będzie wiedział, że oto artysta kocha muzykę… Ale przecież nie o takie stwierdzenia w sztuce chodzi! Nie mogłem mieć powodów do zarozumiałości na przykład dlatego, że ukończyłem jakąś słynną akademię. Moja droga do malarstwa nie była prosta i oczywista od początku, o czym mówiłem. Sam musiałem połapać się w tym, o co w sztuce chodzi, uczyć się od najlepszych malarzy. Stąd może wypływa moja pokora wobec sztuki, całej sztuki, która była przed nami. Bardzo sensualistycznie i emocjonalnie odbieram świat. Jest on dla mnie przeogromną i niezliczoną ilością wartości o najrozmaitszym charakterze i cechach, które wzbudzają we mnie wszystkie możliwe uczucia od przerażenia, wstrętu i skrajnej dezaprobaty do podziwu, nadziei, zachwytu i ekstatycznego uwielbienia. Co z tego olbrzymiego tygla wszelkiego odczuwania świata inspiruje mnie do wypowiedzi utworem plastycznym? Na pewno nie protest i negacja, chociaż bardzo szanuję artystów, którzy dla tego celu i z dobrym skutkiem poświęcili swą pracę twórczą, ale ja osobiście nie chcę o tym mówić akurat w sztuce i nie dlatego, że sztuka jest — powiedzmy — odświętna. Są wartości w świecie, które można inaczej uhonorować. Inspiruje mnie zachwyt nad światem i akceptacja dla tych sytuacji wizualnych, które dla mojej wyobraźni są symbolami wspaniałości i liryki naturalnych żywiołów świata lub twórczej ingerencji człowieka w jego urodę. I ta moja pochwała owej naturalnej urody świata w obrazach to przecież nie dosłowność, a tylko symbol tej urody: na przykład taki pejzaż, taka sytuacja itd. Maluję symbole urody świata, które zaistniały w mojej wyobraźni. Kłaniam się wspaniałościom świata i wartościom życia całym swoim malarstwem. No, może dla kogoś ustawienie dwóch patyczków też jest takim symbolem i sprawę rozwiązuje…? Po wojnie przyjechałem do Gdańska. Początki przecież były bardzo trudne i życie było uciążliwe. Ale czułem, że oto otwiera się dla mojego życia dobra sytuacja i była we mnie potrzeba właśnie owego ukłonienia się swoim malarstwem Wybrzeżu, które mnie przyjęło i ugościło, które, jak się okazuje dzisiaj, umożliwiło mi pomyślne i szczęśliwe życie przez tyledziesiąt lat! I jakby tego było mało jeszcze — od dziesięciu lat mam cudownie darowany czas przez gdańskich lekarzy… Stąd tak często maluję morze; wszystko jedno jakie i gdzie. Morze po prostu jest dla mnie symbolem tych pomyślnych okoliczności mojego życia. Ja to oczywiście robiłem odruchowo, bez żadnych większych filozofii, to dzisiaj, zastanowiwszy się, zwierzam się pani. Ale przecież do tego nie trzeba specjalnej ofiarności, gdyż są to tematy tak atrakcyjne, że niemal gwarantują powodzenie czysto profesjonalne. To było moje credo, określające moją postawę wobec sztuki.
H.S.: A wobec życia?
K.Ś.: Każdy człowiek ma obowiązek być człowiekiem „konstruktywnym", winien troszczyć się o to, by być przydatnym, żeby przynajmniej nie być zawalidrogą, jeżeli już nie umie się czegoś tam robić, i żeby nie przeszkadzać innym kierując się złymi pobudkami, nie wsadzać za darmo noża w plecy. Już tylko to będzie zasługą człowieka, że nie będzie wredny, nie musi być jakimś szczególnym dobroczyńcą ludzkości.
H.S.: Czy jest w nas imperatyw wewnętrzny ku malowaniu? Czy musimy malować? Czy umiałby Pan żyć bez malarstwa?
K.Ś.: Moja żona z pewnością powiedziałaby, że ja bardzo dobrze umiem żyć bez malarstwa! No, ale to wynika z tego, że jestem ciągle zajęty i nie mogę dotrzeć do mojego rzeczywiście, co tu dużo mówić, ukochanego malarstwa. Wszystko działo się u mnie najpierw instynktownie, potem był już jakiś dorobek twórczy, a więc pojawiły się ambicje itd., a poza tym był to też sposób na życie w sensie materialnym.
H.S.: Dlaczego o to pytam? Dlatego, że gdy nastały czasy, w których już z malarstwa nie dawało się żyć, stanęłam wobec czysto prozaicznego, ekonomicznego przymusu zmiany profesji. Mogłabym oczywiście wykładać historię albo sprzątać, ale nagle stwierdziłam — by nie nadużywać szczególnych słów — niczego innego poza malarstwem tak naprawdę nie umiem robić. Jakby jakieś „kalectwo" dane od Boga. Nie chcę mitologizować w żadnym razie, ale tak było.
K.Ś.: Ja to tak wywiodłem, aby nie robić wokół malowania jakiejś specjalnej legendy, ale rzeczywiście, niczym się tak nie cieszę jak tym, że mogę malować. I że mam swój udział w funkcjonowaniu sztuki, że na świecie są moje obrazy. Że mam o czym mówić. Oczywiście, za czystą estetyzacją, mówieniem malarstwem, że świat jest ładny, kryje się przecież wartość tego świata; ta ładność jest symbolem czegoś, co jest wewnątrz tej ładności — gdy światło zgaśnie i ładności nie widać, to to coś istnieje przecież. W tym wszystkim chodzi o prawdę jakiejś sumarycznej konkluzji.
H.S.: A więc skoro powiedzieliśmy sobie, że malarstwo nie jest dla nas świąteczną igraszką, zadajmy te pytania, w sposób oczywisty dla nas retoryczne, ale może nie dla innych, na co dzień nie stojących tak blisko sztuki.
K.Ś.: Pytamy o sens sztuki, wentylujemy to pytanie mówiąc o prawdzie. Co jest prawdą w sztuce? I kiedy można być wobec dzieła sztuki co najmniej nieufnym, je żeli nie ma się odwagi zaprzeczyć, nazywając coś bujdą, bzdurą? Dla mnie, w mojej sztuce, prawdą jest ta nadrzędna treść, ta uroda świata. Są inne, cudowne sprawy, o których akurat ja malarstwem nie mówię.
H.S.: Podchodzi Pan do jakiegoś obrazu i stwierdza, że mu nie wierzy. I temu facetowi, który to namalował — też.
K.Ś.: Właściwie mógłbym mówić o dezaprobacie, to pani mnie teraz wzywa na udeptaną ziemię, aby coś z tych spraw, jakimi są prawda i fałsz w sztuce, wyjawić. Miałem zawsze maksimum chęci podziwiania wysiłków tych studentów i kolegów malarzy, z którymi się stykałem. Nie ma we mnie chęci, by być ujemnie krytycznym wobec ludzi. Ale jest wiele rzeczy w sztuce i to tej wielkiej, które mnie zupełnie nie przekonują. Są takie rzeczy, które mnie po prostu wściekają. Nie potrafię zrozumieć wytworów tych różnych awangard jako dzieł sztuki. Co zrobić z kręciołkiem z drutu? Nie mam pretensji do wyrokowania. Nie ma recept na to, co może być dziełem sztuki, tu tylko można odwoływać się do uczciwości artysty i tylko oceniać rezultat. Ale nie mam przyjemności obcowania z tego rodzaju olśnieniem! Czymże ma to imponować? Nie jestem przekorny i nie szukam punktu, żeby się przyczepić, ale często jestem zmuszony do przyczepienia. Nie wiem, czego ci ludzie szukają. Czymże ja tak grzeszę, że jeszcze jestem podobny do malarzy z poprzednich epok?
H.S.: Kolejne awangardy mają doskonałe notowania, swoich kapłanów i nagłaśniaczy.
K.Ś.: W 1964 r. byłem na Biennale w Wenecji. Właściwie istniał tylko pawilon amerykański, a potem długo, długo nic. W nim prace twórców, o których wygłaszano największe peany. Jeden z obrazów: cały na bielutko, na środku wymalowany but, pod butem napis „SHOE". I koniec. Albo obrazy olbrzymich wymiarów, które polegają na tym, że jest białe płótno i kilka kolorowych pasków z wałka czy szerokiego pędzla. Sprasowany w kostkę samochód. W specjalnej gablocie: rzeźbiarski odlew z brązu puszki z pędzlami, pomalowany na lokalne, imitacyjne kolory. Proszę sobie uzmysłowić drogę, jaką facet chce tworzyć sztukę! Dla mnie jest zupełnie niezrozumiała chorobliwa mentalność tych wielkich artystów! Fetowanych przez lata, jako najwyższej rangi postępowi artyści w sztuce światowej! Ja próbowałem się nawet zapytać siebie, że może ta sztuka ostrzega mnie, że ja jestem na jakiejś złej drodze? Ale gdybym ze swojej drogi uprawiania sztuki wszedł na tamtą, to byłaby to DEGRENGOLADA! I mam świadomość zupełnej nieskuteczności mojej opinii. Ci ludzie natychmiast zakwalifikują mnie jako głupca, który nie umie zrozumieć ich genialnej postawy twórczej.
H.S.: Nie do nich i nie dla nich mówimy.
K.Ś.: Dochodzę do takiej konkluzji, że XX wiek jest wiekiem hosztaplerki w sztuce, wiekiem pozoranctwa i pozorowania, bo w tej sztuce jest wszystko, tylko nie ma tej generalnej PRAWDY. Ci ludzie nie pytają siebie: czy ja nie robię z siebie idioty? Ci ludzie są tak wielostopniowo i wielowarstwowo przewrotni i zakłamani, że zawsze odwrócą sytuację i powiedzą, że to my jesteśmy głupcami. Ja to nazywam największym fałszem w historii odbywania się sztuki na świecie. Nasze obiekcje zostaną poczytane za obiekcje ludzi, którzy tkwiąc w oparach tradycyjnych wartości nie umieją spojrzeć trzeźwo i pozytywnie na wartości, które się rodzą. Ale bez stania na gruncie tradycyjnych wartości nie ma punktu wyjścia do tego co się dzieje, do nowych, pięknych spraw. Bez tych reguł, które obowiązują w sztuce od niepamiętnych czasów i nie mogą zniknąć — nie może być sztuki. Nie ma umysłów sterylnych: oto ja, wielki nowator, a tamci wszyscy ludzie w malarstwie nie istnieli. Istnieli! Cały świat istniał! Ilość i głośność szaleńców przytłacza tych cichych. Ale statystyka i jazgot nie świadczą o prawdzie! Wolność w sztuce? Tak. Ale trzeba mieć swój będąc specem od sztuki, te dobrze pojęte wewnętrzne hamulce. I trzeba mieć świat wartości; Rembrandt i Cezanne mieli swój świat wartości i jakoś nikt z nich na tym źle nie wyszedł. Wolność, ale w tym też wolność od głupoty!
H.S.: Dlaczego czas teraźniejszy w sztuce postrzegam jako apokaliptyczny? Bo Wielkie Łgarstwo, o którym była mowa, wyhodowało zjawisko, które poza całą ohydą, jest po prostu, po ludzku groźne. Oto w telewizorze facet z lubością tarza się w rozciętych i krwawych zwłokach zwierząt i posługując się symboliką mszy świętej kreuje swoją sztukę, a tę z kolei kreują krytycy i mass media. Zaznaczam, że nie był to program o zboczeńcach, popaprańcach czy rzeźnikach. Był to program o sztuce; z atmosfery wernisażu można było wywnioskować, że przez duże sy. Oto światowy szlagier w fotografice artystycznej: fotografie zwłok ludzkich i krzyża zanurzonego w urynie. Oto młoda niewiasta selekcjonuje i uśmierca zwierzęta, wypycha je i tworzy „rzeźbę", rozprawiając o całym tym procederze ze szczegółami, bo tego rodzaju sztuka oczywiście wymaga teoretycznej podpory. Niewiasta oważ nie jest pensjonariuszką zakładu dla szczególnie niebezpiecznych zboczeńców czy przestępców, nie jest schizoidalnym pracownikiem bestiarium, jest, a jakże! ubiegłoroczną dyplomantką Wydziału Rzeźby warszawskiej Akademii Sztuk Pięknych. Bełkotnicy z butem na obrazie i artefaktami to przy tym zjawisku kaszka z mlekiem, chociaż to oni byli ojcami tej wolności w sztuce, która doprowadziła ją do apokaliptycznego rozbestwienia. Bo jeśli w sztuce wszystko wolno; wolno szargać świętości, wolno dla sztuki pozbawić życia, to cóż to, dlaczego nie może być teraz „rzeźby" z wypchanego człowieka? To już dla takiego „twórcy" kwestia postawienia sobie kropki nad swoim „i". Można jeszcze tę „rzeźbę" do, na przykład, krzyża — ulubionego symbolu tych „artystów", wykorzystywanego w różnych konfiguracjach — przybić i głębia metafizyczna mentalności artysty będzie po prostu niezwykła. Jeszcze opakowanie z mądrych słów i podanie do wierzenia osłupiałej publiczności. Ja przytoczyłam tylko niektóre przykłady. Aby sprawiedliwości stało się zadość, to znam dwa przypadki, gdzie artyści, którzy bardzo przejęli się awangardowymi prądami w sztuce, swoje własne życie złożyli na tzw. ołtarzu sztuki. Było to w epoce radosnego lansowania i krzewienia się artefaktów. No, ale o wolności od głupoty już rozmawialiśmy.
K.Ś.: Moja obawa co do bezskuteczności naszych tutaj wysiłków, poza konstatacją, że istniejemy w jakimś przewrotnym układzie opinii o sztuce, wynika i z tego, że jako jedyny chyba buntowałem się przeciwko wypuszczeniu ze Szkoły malarskiej hochsztaplerki. Od lat jest taka atmosfera, że większość studentów, przystępując do dyplomu, usiłuje koniecznie odkażać się od Szkoły jakimś stanowiskiem odkrywczym. To jest wielkie pozerstwo, to są pozoranci. To pozoranctwo jest cechą dzisiejszego życia artystycznego, każdy musi wyskakiwać ze swej skóry, być kimś wyimaginowanym. Tu może być jakiś na to sposób — w Szkołach. W trosce o prawdziwość artystyczną tych ludzi nie wolno dopuszczać do takiej mistyfikacji, że oto wypuszczamy skończonych, nowatorskich artystów. Lecz to dla pedagogów jest całkowicie obce. Takie poglądy zawsze były moim wołaniem na puszczy.
H.S.: Więc jak rozpoznać dzieło sztuki?
K.Ś.: W Francji oglądałem obrazy Cezanne a i to w okresie, gdy chciałem się bardzo „odsezanić". I stanąwszy przed nimi — po prostu zamilkłem wewnętrznie. Przeżycie było tak wielkie, że nie umiem tego opisać. Może właśnie takie zamilknięcie wewnętrzne. Albo zupełne oszołomienie wystawą van Gogha. Zobaczenie oczywistości tego malarstwa. Albo „Zwiastowanie" Leonarda. Człowiek usiadł przed nim i o całym świecie zapomniał; byłem zupełnie zahipnotyzowany. I tu nie ma miejsca na egzaltację! A słowa są tylko błahym odbiciem tego, czego się doznaje. Jakież tu słowa… olśnienie, skurcz serca czy duszy… nie wiem.
H.S.: Dziękuję serdecznie Panu Profesorowi za rozmowę oraz tę piękną dla mnie i — nie ukrywam — wzruszającą podróż sentymentalną poprzez Pana malarstwo.
W Oliwie, w kwietniu 1994 roku.
Kazimierz Śramkiewicz — urodzony 20 stycznia 1914 r. w Poniecu w województwie poznańskim. W latach 1932-1939 studia na Wydziale Architektury Politechniki Lwowskiej i asystentura w tamtejszej Katedrze Rysunku i Malarstwa u prof. Władysława Lama. W okresie wojennym, w latach 1945-1951 asystent, a następnie adiunkt w Katedrze Rysunku i Malarstwa Politechniki Gdańskiej. Dyplom artysty malarza w 1947 r. na Wydziale Sztuk Pięknych Uniwersytetu im. Mikołaja Kopernika w Toruniu. Od 1950 r. pedagog i wykładowca w gdańskiej Państwowej Wyższej Szkole Sztuk Plastycznych. Od 1967 r. profesor w tejże uczelni. W 1984 r. przeszedł na emeryturę. Brał udział w licznych wystawach w kraju i zagranicą. Prace w muzeach i zbiorach prywatnych w kraju i zagranicą. Odbył szereg podróży artystycznych. Laureat wielu nagród, wyróżnień i odznaczeń.
http://www.hannasolway.art.pl/gks.html
Profesor Kazimierz Śramkiewicz – mój profesor – zmarł w 1998 roku.
Niby z porzadnej rodziny, a do komedyantów przystala. Ci artysci...