Z poradnika dla mlodych, wyksztalconych z wielkich miast: “Jak brać łapówki”.
08/09/2011
380 Wyświetlenia
0 Komentarze
8 minut czytania
Nie mogłem zrozumieć, czemu tak się dzieje, że kiedy wszystkim wokoło dawano, mnie z rzadka tylko wpadł w ręce rubel, lub półrublówka.
Pracowało nas urzędników przeszło dwudziestu, ja byłem najmłodszy. Zrazu dziwiło mnie to, potem niepokoiło, dalej – gniewać zaczęło, wreszcie – począłem badać źródła niezwykłego zjawiska.
– Wszystkim wokoło dają, a mnie nie dają!…
„Zapewne wyglądam zbyt młodo?” – pomyślałem. – Zapuściłem brodę – i nic! „Może rozmawiam z interesantami zbyt grzecznie?” Stałem się opryskliwy – i nic! „Może trzeba z lekka napomknąć, że niby należy się coś za fatygę?…” Próbowałem – nie rozumieli.
A był w naszym urzędzie urzędnik doświadczony który najciszej się sprawował, a najwięcej brał.
Udałem się do niego po radę.
– Nie weźcie za złe, Piotrze Michajłowiczu… Młody, niedoświadczony jestem. Pouczcie!
– Długa to nauka, mój młodzieńcze… I ważna… I trudna… I w szkole się nie nauczysz… W żadnej szkole… To trzeba prywatnie… Tak, prywatnie.
Pięć pierwszych godzin – były to wykłady teoretyczne. Robiłem z nich notatki i może kiedyś wydam, jako „Samouczek brania.” Cztery następne wykłady – praktyczne. Ostatnia godzina – egzamin.
W pokoju nauczyciela ustawiliśmy stolik: na nim kałamarz, pióro, szklankę herbaty, lak, papier – niby biurko moje. Siedzę przy biurku. On, niby interesant podchodzi. Ja wstaję wówczas i zbliżam się do okna, przewracam kartki książki niby czegoś szukam. On niecierpliwie przestępuje z nogi na nogę, spogląda na zegarek, chrząka. Mija pięć minut – akurat tyle, ile trzeba, aby wiedzieć, do jakiej kategoryi należy interesant. Zbliżam się do stolika, otwieram szufladę, biorę papierek, robię na nim znaczek niebieskim ołówkiem.
– Przepraszam pana – mówi interesant – czy nie mógłbym…
Teraz podchodzę do drugiego okna i zaczynam uważnie coś przeglądać, poszukując niby czegoś, co ma związek z trzymanym w ręku papierkiem – z adnotacyą niebieskim ołówkiem.
Po pięciu minutach powracam do pierwszego okna – jestem zajęty, jak żołnierz na warcie – nie wolno mi z nikim rozmawiać – niczem rozpraszać uwagi. Jestem urzędnikiem pracowitym i systematycznym, który nie chwyta dwu zajęcy naraz, nie rozpoczyna nowej sprawy, dopóki nie zakończy ostatniej z kolei.
Zbliżam się znów do stolika, zwilżam usta jednym tylko łykiem herbaty.
– Przepraszam, czy nie mógłbym…
Rzucam okiem na podany mi papier przelotnie tylko, niby zaprzątnięty myślą o czem innem, odległym a tejemniczem, a ważnem… Wiem już, o co idzie i według tego stosuję dalsze działanie.
– Zaraz, proszę spocząć!
Następnie trzeba zapytać: o co idzie? Ale pomiędzy pierwszem słowem: „zaraz”, a następnem zapytaniem: „ co idzie?” – urzędnik winien skryć się w sąsiednim pokoju. Zawsze nasuwa to interesantowi myśl, że może on wyjść, zniknąć – pozostawić go samemu, osieroconego, bezbronnego.
Wracasz. Interesant podchodzi do biurka.
– Przepraszam, czy nie mógłbym…
– O co chodzi?
Słuchasz uważnie do pewnego momentu, nagle przypominasz sobie o czemś niezmiernie ważnem, otwierasz szufladę, wyjmujesz papierów pięć, jeden z nich ozdabiasz czerwoną adnotacją.
– W tej chwili – przerywasz interesantowi i odchodzisz do sąsiedniego stolika, tam zagłębiasz się jeszcze w grubszą księgę.
Jeżeli interesant i to wyczeka – dajesz mu informację, możliwie niedokładną, a pozwalającą domyślać się, że sprawa jest mocno skomplikowana i jako taka, ciągnąć się może bardzo, bardzo długo. Nie okazujesz żadnej chęci ułatwienia i broń Boże, nie żądasz wynagrodzenia. Ile naszych braci marnie zginęło tylko dlatego, że nie umieli wyczekać.
Interesant idzie sobie, wróci jutro, pojutrze – za tydzień – przez ten czas, jeśli sam nie wie – powie mu ktoś: „daj.”
Hasło: „daj!” wyjść musi od krewnych, przyjaciół, znajomych interesanta, nigdy od urzędnika. Interesant jest to bydlątko o bardzo jednostajnej duszy: zawsze się spieszy i opowiada stu ludziom o trudnościach, na które się natknął. Te dwie cechy są właśnie sprzymierzeńcami urzędnika w braniu.
Tu nie trzeba się ani ogłaszać, ani reklamować. Sto osób wiedzieć będzie, że za trzy ruble interesant uniknął całego szeregu szykan, trudności, zwłoki, bieganiny, itd.
Stąd jednak płynie zasada:
– Nic nigdy i nikomu za darmo!
Bo to demoralizuje. Jeden bezpłatnie obsłużony opowie pięciu setkom ludzi, że on załatwił kwestyę bezpłatnie, wprowadzi dezoryentacyę, spłoszy, rozzuchwali, wzbudzi zazdrość, chęć naśladowania.
– Przepraszam – to już teorya, a miałem opisać tylko egzamin.
Otóż mistrz mój odgrywał na egzaminie interesanta najtrudniejszego, to jest nieobliczalnego, który to niecierpliwi się, to znów łagodnieje, to prosi, to grozi – który naprawdę nie wie, po co i dlaczego robi to wszystko urzędnik. Jest to okaz niezmiernie rzadki, ale się spotyka, są to szczątki zdemoralizowanych przez ostatnie lata chaosu, lub ludzie, którzy powracają po dłuższym pobycie za granicą.
Egzamin trwał dwie godziny. Nauczyciel tak przejąl się swoją rolą, że wreszcie ociekając potem krwawym, położył mi na stoliku rubla.
– W tej chwili służę – zawołałem.
Objął mnie, przycisnął do piersi – i załkał z rozrzewnieniem.
Zdałem celująco.
Niedziela, dawniej „Rózga”, Dodatek powieściowo-naukowy do „Ameryki-Echa” i „Echa Polskiego”, Toledo, Ohio, 8 grudnia 1912 r.