Była Pani jedną z dwunastu „Kóz”, czyli legendarnych łączniczek dowództwa Okręgu Wileńskiego AK.
– W grudniu 1939 r. Bolesław Zagórny ps. „Jan” zaczął tworzyć konspiracyjne Koła Pułkowe. Przystąpili do nich moi rodzice. Mama, która przypuszczała, że już gdzieś konspiruję, wolała mnie mieć przy sobie, więc poprosiła „Jana”, żeby wziął mnie jako kuriera. W połowie 1940 r. por. Stanisław Kiałka „Bolesław” rozpoczął organizowanie specjalnej grupy dziewcząt do przenoszenia broni, amunicji i do łączności. „Jan” skierował mnie do niego. Bardzo się ucieszyłam, bo to mogła być nareszcie poważna praca konspiracyjna. Na spotkaniu u Kiałki było 12 dziewcząt – wszystkie młode i śliczne. On popatrzył na nas i z rezygnacją powiedział: „Kogo oni mi tu przysłali, co ja będę robił z tymi kozami?”. Nagle spojrzał na mnie i zapytał: „A ile ty masz lat?”. Cała zadrżałam, a ponieważ nie umiałam kłamać, powiedziałam, że będę miała siedemnaście. Pokiwał głową i odparł: „Będziesz miała – na pewno”. Ku mojej wielkiej radości dodał: „Będziesz miała pseudonim ’Sarenka’”. Byłam bardzo szczęśliwa i w myślach powiedziałam: „Nigdy cię nie zawiodę!”. Złożyłyśmy przysięgę i od tej pory nasza grupa nosiła kryptonim „Kozy”.
Wkrótce Związek Walki Zbrojnej został przemianowany na AK.
– Byłyśmy z tego bardzo dumne i sprawiło nam to wielką radość, bo nie pasowała nam do żołnierzy nazwa „Związek”. Nasza praca stała się wówczas jeszcze bardziej niebezpieczna i odpowiedzialna. Pracowałam na dworcu w kiosku z gazetami tylko dla Niemców. Ten kiosk był naszą skrzynką kontaktową. Rano przynoszono mi gazety, w których ukryte były ulotki. Potem przychodzili koledzy, odbierali ode mnie te ulotki i rozwozili je po wsiach. Z tyłu za kioskiem było litewskie gestapo, skąd dochodziły krzyki bitych i torturowanych więźniów, a my pod nosem Litwinów i Niemców robiliśmy taką niebezpieczną robotę. Chłopcy, którzy roznosili gazety w pociągach jadących na front, kupowali broń od żołnierzy. Nigdy nie zwracali się do Niemców, ale do Włochów, Węgrów czy Austriaków. Potem tę broń przynosili do mnie do kiosku, a ja odnosiłam ją pod wskazany adres.
7 lipca 1944 r. przyszedł długo oczekiwany dzień powstania w Wilnie. Czy brała Pani udział w operacji „Ostra Brama”?
– Dzień wcześniej tata powiedział, że musimy się pożegnać i wszyscy, czyli tata, mama, ja i moja siostra, wyruszyliśmy na miejsce koncentracji. Jako łączniczka często przedzierałam się pod silnym ostrzałem, ale koledzy mówili, że te kule, które świszczą, nic mi nie zrobią, a moja kulka trafi mnie cicho… Ranna zostałam około 13 lipca w nogę, gdy przedzierałam się do „Mocnego”. Jak tylko do Wilna weszli Sowieci, natychmiast zawiesili wszędzie czerwone flagi, a gdy nie pozwolili nam na odbycie defilady, od razu zrozumieliśmy, co nastąpi dalej. Dowódcy pojechali na odprawę do Bogusz, a my zostaliśmy w Wilnie, gdzie wkrótce dotarły do nas informacje o rozbrojeniu i aresztowaniu naszych oficerów. Dostałam rozkaz ponownego zejścia do podziemia i zostałam skierowana do „Specjalnego Oddziału do Walki z Sowietami”.
Za okupacji niemieckiej udało się Pani uniknąć aresztowania. A „za drugiego Sowieta”?
– Aresztowano mnie w grudniu 1944 roku. Miałam wówczas dziewiętnaście lat. W noc przed Wigilią, gdy tatuś i siostra już spali, usłyszeliśmy walenie do drzwi. Mama, która się jeszcze krzątała, zbladła i powiedziała, że pewnie przyszli po nas. W tym czasie w Wilnie były już aresztowania na ogromną skalę, dokonywane przez Sowietów dzielnicami. Do naszego domu wtargnęli enkawudziści. Zabrali mnie, a że tata poszedł za mną, to i jego też zabrali i zaprowadzili nas do więzienia na ulicy Słowackiego. Ciągle doprowadzali nowych więźniów. Przyprowadzili mnie do celi z przesłuchania, a ja pobita i pokrwawiona usiadłam zmaltretowana w kąciku. Jeden z więźniów, starszy pan, wyciągnął z kieszeni opłatek i zaczął się dzielić nim ze wszystkimi. Łamaliśmy go bez słowa, ale w pewnym momencie usłyszeliśmy straszny krzyk, tak straszny, jakby kogoś obdzierali ze skóry, a ten pan objął mnie i powiedział: „Dziecko, to z mojego syna skórę ściągają”.
Pani też była bita w więzieniu?
– Choć byłam chuchrem, Sowiet bił mnie tak, że od razu zaczęła lecieć mi krew z ust i z nosa. Bili mnie prętem po piętach, co sprawia niewyobrażalny ból, tłukli niemiłosiernie po plecach, tak żeby uszkodzić kręgosłup, więc po siedmiu dniach śledztwa nie mogłam już stać na nogach i nie chodziłam. Byłam cała sina, ale jak przyprowadzili tę dziewczynę, która nas wydała, i zobaczyłam, jak wygląda, pomyślałam: „I co to dało, że się przyznałaś, skoro tak cię dalej strasznie poniewierają i biją”.
Jednej nocy zamknięto mnie do karceru, gdzie musiałam stać w lodowatej, sięgającej do kolan wodzie. Pomieszczenie było tak małe, że ani nie można było w nim usiąść, ani się schylić. Ulitował się nade mną strażnik i wrzucił do karceru dużą puszkę po ogórkach. Stanęłam na niej, ale i tak woda sięgała mi do połowy łydek. Rano, gdy strażnicy mnie stamtąd wyciągnęli, nie mogłam ani mówić, ani chodzić.
Jak wyglądało ostatnie przesłuchanie?
– Śledczy nocą zawiózł mnie na wzgórze przy ul. Słowackiego i powiedział: „Widzisz swoje Wilno? Ty już go nigdy nie zobaczysz. Modlij się do swego Boga, bo ja ciebie tu zaraz jak psa ukatrupię. Mów, kto i co robił w organizacji”. Odbezpieczył broń i krzyknął: „Teraz modlij się!”, a ja spojrzałam na leżące w dole Wilno, w oknach świeciło się, i pomyślałam: „Boże, czy to możliwe, że więcej nie zobaczę ani mamy, ani taty? Pomóż, Boże, żeby mnie tylko nie bolało, jak będzie strzelał”. Strzelił w powietrze, a mnie cała krew z głowy spłynęła do pięt.
Po powrocie do więzienia do pokoju przesłuchań przyprowadzili mojego ojca. Rzuciłam się mu na szyję i zdążyłam szepnąć, że nikogo nie wydałam i do niczego się nie przyznałam. Natychmiast zostałam uderzona przez śledczego, a gdy leżałam na podłodze, usłyszałam, jak ojciec mówi, żeby mnie wypuścili, a tylko jego zamknęli. Tatę wyprowadzili na korytarz i zostawili samego, więc wyszedł na zewnątrz. Potem oczywiście się ukrywał.
Zaprowadzili mnie do celi w piwnicy, w której stłoczonych było czterdzieści kobiet i panował straszny zaduch, ale najgorsze były wszy. Już po pierwszej nocy całe ciało mnie piekło i swędziało. 3 stycznia „czornym woronem” wywieźli nas na Łukiszki, a tam w jednoosobowej celi, bez światła, ogrzewania, sienników było stłoczonych 11 więźniarek. Panował taki ścisk, że jak część z nas siedziała z podkurczonymi nogami, to inne musiały stać. I tak się zmieniałyśmy przez całą noc. O spaniu na leżąco nie było mowy. Jedna z więźniarek była w stanie błogosławionym, więc w ciągu dnia sadzałyśmy ją w kącie i zasłaniałyśmy, żeby mogła trochę pospać – co było też zakazane.
Nie uniknęła Pani losu setek tysięcy mieszkańców Kresów i tak jak oni doświadczyła, czym jest sowiecki „raj”.
– 10 marca, po wyroku sądu zaocznego, który skazał mnie na 10 lat łagru, wyprowadzili nas na zewnątrz więzienia i pod eskortą enkawudzistów z psami ustawili kolumnę. Byłam chora, miałam temperaturę i z powodu uszkodzonego kręgosłupa nie mogłam chodzić, więc podtrzymywały mnie koleżanki. W tej kolumnie szła prawie sama młodzież. Towarzyszył nam tłum wilnian. Naraz patrzę – są i moi rodzice! Dzień był mroźny, na ziemi leżało dużo śniegu, ale Sowieci kazali nam uklęknąć na rampie i na kolanach iść do wagonów. Bali się, że tłum nas zagarnie i nie upilnują więźniów.
Wiedzieliście, gdzie nastąpi kres trwającej trzy tygodnie podróży?
– Okazało się, że w łagrach na północy, gdzie nas zawieźli, nie było miejsca – tak były zapchane, więc zawrócili wagony do Moskwy i skierowali je do Saratowa. Obóz Jełszanka, położony w stepie, dopiero się tworzył. Kobiety ulokowano w barakach, a mężczyzn w namiotach, choć w nocy mróz dochodził do minus 40 stopni.
Trafiłam do baraku dla chorych, gdzie śmiertelność była ogromna, ponieważ nikt nas nie leczył, a na dodatek pojawił się tyfus plamisty. Byłam skrajnie wyczerpana i pewnego dnia przestałam widzieć. Koleżanki mówiły coś do mnie, a ja ruszałam ustami, ale nic nie mówiłam. Usłyszałam, jak pani doktor – wspaniały człowiek i oczywiście Polka, powiedziała: „Danka się już chyba kończy”. Ale ja jednak odzyskałam siły i pewnego dnia, gdy była już wiosna, pani doktor wyniosła mnie na rękach na zewnątrz baraku. Dała mi do jedzenia liście mleczu, żebym pokrzepiła tym wycieńczony organizm. To jednak nie było do końca możliwe, bo w obozie do jedzenia dostawaliśmy zupę na rybich łbach i wnętrznościach z obierkami z ziemniaków oraz pajdę czarnego chleba, a do picia raz na dwa dni pół litra czarnej kawy. Nie mieliśmy ani łyżki, ani miski, tylko brudne, nigdy niemyte puszki po amerykańskich tuszonkach. Zdarzało się, że niektórzy mężczyźni, którym szczególnie trudno było znieść głód, wybierali z kału nieprzetrawione resztki jedzenia, płukali je i jedli. Kto nie przeżył głodu, to tego nie zrozumie. Ja do dziś zawsze muszę mieć w domu chleb, bo się boję, że może go zabraknąć, i nigdy nie zmarnuję nawet kruszynki.
To cud, że udało się Pani przeżyć łagrową gehennę.
– We wrześniu 1945 r. dla najmłodszych i najsłabszych więźniów ogłoszono amnestię, która objęła także mnie. Ważyłam wówczas 29 kilogramów. Zebraną grupę więźniów gnali całą noc przez step. Padaliśmy z sił, ale strażnicy krzyczeli, że jak się nie podniesiemy, to zaczną do nas strzelać. W końcu jednak musieli zgodzić się na odpoczynek, bo nie mieliśmy już sił i się zbuntowaliśmy. Od rana znowu nas pędzili aż do wieczora, a na noc zagnali do jakiegoś baraku pełnego robactwa. Byliśmy jednak tak zmęczeni i wycieńczeni, że padliśmy na ziemię i posnęliśmy. Rano okazało się, że strażników nie ma. Zrozumieliśmy, że zostawili nas na stepie, bez jedzenia i picia, na śmierć głodową. Pan Bóg miał nas jednak w swojej opiece, bo nagle pojawił się jakiś stary człowiek, który powiedział, że niedaleko jest plantacja słoneczników. To nam uratowało życie.
Gdy po dwóch tygodniach wrócili strażnicy, bardzo byli zdziwieni, jak zobaczyli nas żywych. Myśleli, że wszyscy umrzemy i będą mieli nas z głowy. Dopiero wtedy dali nam „sprawki” z obozu i samochodami zawieźli do Saratowa na stację kolejową, gdzie trzy dni czekaliśmy na pociąg. Udało nam się dostać do niego tylko dlatego, że jako łapówkę oddaliśmy trzy koce i tuszonki, które dano nam w Saratowie na drogę.
To nie był jednak koniec udręki.
– Maszynista bał się nas zawieźć do samej Moskwy, więc gdy w jej pobliżu wysiedliśmy na chwilę, pociąg odjechał i do miasta musieliśmy się dostać pieszo. Szłam boso, bo wcześniej sprzedałam swoje buty, więc nogi miałam strasznie okrwawione. W Moskwie poszliśmy do pełnomocnika rządu w Warszawie i gdy weszłam do hotelu, w którym on rezydował, spojrzałam w lustro i pomyślałam, że już nigdy nie będę człowiekiem. Przedstawiciel rządu też był przerażony naszym widokiem.
Do Polski jechaliśmy pociągiem pełnym sowieckich oficerów i całą drogę siedzieliśmy na korytarzu. W pewnym momencie pociąg wjechał na stację Smoleńsk. Gdy powiedziałam do koleżanek: „Widzicie Smoleńsk”, wszedł Sowiet, złapał mnie za głowę, krzyknął: „A szto tobie Smoleńsk!”. Gdy pociąg przyjechał do Wilna, na stacji było pełno ludzi – wszystkich witają, tylko ja stoję sama. Nie wiedziałam, że moja kochana mama zmarła dwa miesiące wcześniej, a tata, który ukrywał się przed NKWD, zaciągnął się do wojska i poszedł z nim na Zachód. Podszedł do mnie ojciec mojej koleżanki Krysi i zapytał, czy wiem coś o jego córce. Odparłam, że żyje i na pewno wróci, a on zapytał: „A Danka Janiczakówna to chyba nie żyje, bo ona tak chorowała”. Uśmiechnęłam się i dopiero wtedy mnie poznał. Byłam pewna, że mama wyjechała do rodziny do Krakowa i tak bardzo się cieszyłam, że za kilka dni ją zobaczę, a ojciec Krysi, nie chcąc mnie martwić, nic o śmierci mamy nie wspomniał. Zabrał mnie do swojego domu, gdzie mama Krysi przygotowała mi kąpiel i kolację. Co to była za rozkosz wykąpać się i położyć do łóżka z pościelą!
Co pozwoliło Pani przetrwać te ciężkie doświadczenia, łagry, więzienia, poniewierkę i los „wyklętych”?
– Moje pokolenie miało to szczęście, że wyniosło z domu wielką miłość oraz głęboką wiarę. Pomagały nam w kształtowaniu naszych religijnych i patriotycznych postaw Kościół oraz szkoła. W więzieniu i w łagrach dodawała nam sił modlitwa, a całą nadzieję pokładałyśmy w Panu Bogu. Czasami z kolegą mówimy sobie, że nikt nam w to, co przeżyliśmy, nie uwierzy, bo nam trudno w to wszystko uwierzyć. Pytamy siebie nawzajem, czy my przypadkiem nie fantazjujemy, ale gdy otrzymałam dokumenty z IPN, okazało się, że pamięć mnie nie zawodzi.
Dziękuję za rozmowę.
Anna Kołakowska
Napisz do nas jeśli w Twoim otoczeniu dzieje się coś, co wymaga interwencji dziennikarskiej redakcja@3obieg.pl
Jeden komentarz