Malejacy, (ale ciągle dość wysoki) poziom polskich obligacji, to nie wszystko…
Minister Rostowski nie pierwszy już raz chwali się faktem malejącej rentowności polskich papierów wartościowych, które udaje mu się sprzedawać na finansowych rynkach i wszyscy chcą je kupować – jest duże zaufanie do Polski, jako dłużnika. Jakoś mnie to nie cieszy.
To dobrze, że spada rentowność polskich obligacji; te dane o rekordowo niskim jej poziomie dotyczą oczywiście rankingu krajowego, bo niektóre państwa mają ją na poziomie poniżej 2 % , a w Niemczech zdarzała rentowność nawet ujemna. Jest okazja do konsekwentnej zmiany struktury polskiego zadłużenia (jeżeli już nie można po prostu zmniejszać długu). Niezrozumiała jest tylko ogromna nerwowość min. Rostowskiego; po co ze sporym wyprzedzeniem gromadzi pieniądze (sprzedając obligacje) na pożyczkowe potrzeby w przyszłych okresach, to przeciez też kosztuje i to niemałe pieniądze. Skoro nasze obligacje idą jak swieże bułeczki, to można je na bieżąco sprzedawać, a może trochę wstrzymać sprzedaż i wynegocjować jeszcze lepsze warunki. Ponadto mamy również elastyczną linię kredytowa, która też niemało kosztuje.
Te dwa (kosztowne) czynniki jednoznacznie wskazują na brak potrzeby pozyskiwania pieniędzy z wyprzedzeniem. Bardzo drogo płacimy za tę nerwowość, czy nadmierne asekuranctwo. Chyba, że są jakieś inne powody, (o których minister dyskretnie milczy) np. pustka w państwowej kasie, brak pieniedzy na bieżące potrzeby budżetowe ze względu na znacznie niższe od zaplanowanych wpływy z podatków i akcyzy. To wydaje się być wielce prawdopodobne i nie jest to wesołe. Brzmiąca optymistycznie informacja o niskim poziomie polskich obligacji w istocie jest przykrywką złego stanu finansów państwa.