jakby to ująć właściwie
Słońce dziś wyszło w połowie drogi między „ołówkiem i kredką”* a pasażem Grunwaldzkim.
W tym zmrożonym powietrzu wymieszanym dymem z pieców wygląda jak przepalona klisza wojny światów. Gdyby nie to, że ulica tuż obok żyje swoim rytmem, to widok ulokowanego słońca w tym przedziale miejsca i czasu wraz z całą zamarłą perspektywą mógłby przypominać starą widokówkę.
Ale nic nie trwa wiecznie. Słońce wolno, prawie pionowo, wspina się w poranne zmrożone niebo. Im wyżej się wdrapuje tym bardziej staje się przymglone. (Trzeba było się uczyć meteorologii, to dziś bez problemu potrafiłbym poruszać się warstwie atmosfery i używać fachowego określenia zjawiska atmosferycznego inwersji w troposferze.)
Wczoraj o tej porze nie było słońca. Zachmurzenie całkowite – jak określają to spece od pogody.
W tym wczorajszym, pochmurnym poranku moją uwagę przykuł inny widok – nalot wron, gawronów i kruków. Takiej czerni na niebie i odgłosu przelatujących szwadronów nie widziałem nigdy dotąd.
Z perspektywy mojego okna wyglądało to jak widok z kabiny projekcyjnej znanego filmu o ptakach niejakiego mistrza Alfreda, z tą jednak różnicą, że widok za oknem był znacznie doskonalszy i prawdziwy, podobnie jak ludzie mimowolnie chowający głowy w kołnierzach swoich ciepłych zimowych płaszczy i kurtek.
Wystarczy uczepić się myśli i podążać jej tropem.
*ołówek i kredka – potoczna nazwa akademików.