Nie rozumiem tego „pospolitego ruszenia” części dziennikarzy w obronie Cezarego Gmyza. Gmyz przegrywał proces za procesem i dał się poznać ze skrajnej nierzetelności.
Marzec 2008. "Rzeczpospolita", piórem Cezarego Gmyza, informuje, że Krzysztof Bondaryk – wówczas nowo powołany szef ABW – gdy w PTC zajmował się bezpieczeństwem danych, nakazał sprawdzenie służbowym sprzętem do wykrywania podsłuchów pomieszczeń użytkowanych przez Brochwicza, swego znajomego (obaj byli wiceszefami MSWiA w rządzie Jerzego Buzka). "Rz" pisała też, że Bondaryk nie będzie miał postawionych zarzutów w sprawie wycieku tajnych informacji z PTC. Brochwicz skierował sprawę do sądu. Ta zakończyła się ugodą. Na jej mocy, na łamach "Rz" pojawiło się oświadczenie redakcji, w którym napisano: Wyrażamy głębokie ubolewanie, jeżeli Pana Wojciecha Brochwicza dotknęły niezasłużone, negatywne skutki zamieszczenia artykułu ma łamach naszej gazety.
W czerwcu 2011 roku Sąd Apelacyjny w Warszawie nakazał "Rzeczpospolitej" przeprosić szefa ABW Krzysztofa Bondaryka za "krzywdzące sugestie", jakoby miał on związek z przemytem złota i z odwołaniem szefa Prokuratury Apelacyjnej w Białymstoku Sławomira Luksa. Cezary Gmyz (autor artykułu) napisał w tekście, że Bondaryk, który kierował delegaturą UOP w Białymstoku w czasie, gdy jego brat był podejrzany o przemyt złota, miał stać za zwolnieniem prokuratora, który nadzorował śledztwo w tej sprawie.
W październiku 2009 sąd nakazał Gmyzowi publicznie przeprosić. Tym razem byłego szefa MSW Janusza Kaczmarka. Gmyz napisał, że Kaczmarek złożył nieprawdziwe oświadczenie majątkowe. Sąd zwrócił uwagę, że Gmyz nie skontaktował się z Kaczmarkiem, aby uzyskać jego stanowisko w sprawie.
Dlaczego o tym wszystkim piszę? Bo parę tygodni temu Sąd Okręgowy w Warszawie zarejestrował mój pozew przeciwko Cezaremu Gmyzowi, Tomaszowi Wróblewskiemu i Presspublice. Chodzi o artykuł na temat mojej osoby i mojej książki, opublikowany przez "Rz" w kwietniu tego roku, który mogę nazwać jednym słowem "Paszkwil". Na łamach dziennika, autorem artykułu był tajemniczy "ceg", w wesji internetowej już "Cezary Gmyz". Gmyz był także bohaterem pozytywnym swojego tekstu. Ergo "obiektywny dziennikarz" Cezary Gmyz napisał artykuł, którego bohaterem był… Cezary Gmyz, czytaj: pisał sam o sobie w trzeciej osobie. Lista kłamstw w tym artykule naruszających moje dobra osobiste zawiera kilkanaście punktów. A dlaczego w artykule nie ma mojego stanowiska? Po prostu Gmyz nie raczył do mnie zadzwonić, wysłać maila, ani w jakikolwiek sposób skontaktować się ze mną. Zaś jego późniejsze maile dotyczące sprawy określić można najdelikatniej jako niegrzeczne.
W wyniku tego nieszczęsnego artykułu, wydawnictwo, z którym kilka miesięcy wcześniej zawarłem umowę na wydanie książki, przysłało mi wypowiedzenie. Straciłem co najmniej kilkadziesiąt tysięcy złotych. Liczę, że Sąd zobowiąże Gmyza, by z własnych środków zwrócił mi tą kwotę. Gdyby nie ta strata, z artykułu Gmyza można byłoby się śmiać – był tak skrajnym przykładem indolencji, nierzetelności, głupoty i złej woli. Przykład pierwszy z brzegu: Gmyz opisał mojego kolegę Janka Pińskiego, który miał go szantażować, nie chcąc dopuścić do opublikowania negatywnych informacji na temat książki. W artykule określił go jako "wydawca". Tyle, że wydawcą był kto inny., nie Piński. Wystarczyło przeczytać choćby wewnętrzną stronę okładki, by zweryfikować informację kto jest wydawcą. Czy to naprawdę tak dużo, dziennikarzu śledczy Gmyz? A mojego stanowiska brakło pewnie dlatego, że jednym zdaniem obaliłbym całą treść jego artykułu. Chamski paszkwil Cezarego Gmyza tłumaczyłem sobie tym, że pracował nad książką na ten sam temat, a ja go wyprzedziłem (jego książka po dziś dzień się nie ukazała).
Dziś zadaję sobie pytanie: czy za kilka, kilkanaście miesięcy, gdy proces się skończy, dołączę do grona osób przepraszanych przez "Rz" za łgarstwa Cezarego Gmyza?