Awantura z ustawą o IPN ujawniła nieukrywaną „schadenfreude” przeciwników obecnej władzy, przypomina to stary żydowski szmonces o dwóch Żydach płynących razem statkiem, jeden z nich krzyczy: -gewałt, okręt się topi!
A na to drugi: – panie Rapaport, co pan robisz taki gewałt, -pański okręt?
Najprawdopodobniej przeciwnicy obecnej władzy nie traktują jako wspólną własność tego okrętu, którym wszyscy płyniemy.
Rzeczywiście, zachowanie naszego praktycznie jedynego sojusznika mogłoby wskazywać na jego małą wiarygodność.
Wszystkie aspekty tego wydarzenia, a także doświadczenia historyczne nakazują dokładne przemyślenie naszej sytuacji i poszukiwanie drogi wyjścia z impasu.
Nasze doświadczenia z historii ubiegłego wieku powinny nas wiele nauczyć.
Zaczęło się bowiem bardzo pomyślnie, w przewidywaniu „powszechnej wojny narodów”, która miała przynieść Polsce niepodległość, rozpoczęto starania o pozyskanie możliwości wpisania polskiej sprawy w wojenne plany zaborców.
Najskuteczniejsze okazały się te zabiegi w zaborze austriackim, gdzie w 1913 roku powołano „konwent stronnictw niepodległościowych” i równocześnie skorzystano z prawa organizacji strzeleckich podejmowanych przez różne towarzystwa sportowo wychowawcze. Najważniejsze było powołanie przez Kazimierza Sosnkowskiego w 1913 roku „Związku Walki Czynnej” zmierzającego do stworzenia polskiego wojska.
Podobne próby czynione były w zaborze rosyjskim, głównie z inicjatywy endeckiej, bazując na „słowiańskiej solidarności” i wiążąc nadzieje z odniesieniem zwycięstwa przez koalicję nad państwami centralnymi.
Pewnym bodźcem dla tej opcji był manifest Mikołaja Mikołajewicza, naczelnego dowódcy armii rosyjskiej. Ten dokument do niczego Rosję formalnie niezobowiązujący był jednak traktowany jako objaw pozytywnych zmian w nastawieniu carskiego reżymu do sprawy polskiej.
Został też powołany „Legion Puławski”, jednostka złożona z Polaków, ale stanowiąca oddział armii rosyjskiej, jednakże zarówno niechętny stosunek do tej koncepcji ze strony rosyjskiego dowództwa jak i też brak zaufania ze strony Polaków spowodowały zaniechanie kontynuowania tej idei.
Ożyła ona dopiero po rewolucji lutowej w 1917 roku, ale już w postaci wyodrębnionej jednostki wojska polskiego.
Trzeba jednak zaznaczyć, że w przypadku zwycięstwa armii rosyjskiej wspieranej przez polskie jednostki w I wojnie światowej nie było najmniejszej gwarancji powstania niepodległego państwa polskiego, bowiem zgodnie z porozumieniem z Francją potwierdzonym w 1917 roku sprawa polska była traktowana jako wewnętrzny problem rosyjski.
Nie było zatem wielkiego wyboru, można było wprawdzie zrezygnować z udziału w wojnie po stronie wrogich Polsce państw centralnych, ale wówczas zostałaby sprawa polska oddana całkowicie w ręce rosyjskie –równie wrogie.
Paradoksalnie, lecz wybór Austrii okazał się bardzo skuteczny, a to dlatego, że można było przygotować kadry polskiego wojska, ewentualnie licząc na stworzenie przynajmniej „polskiego Piemontu” na wypadek zwycięstwa państw centralnych z Rosją.
Genialna była idea „marszu zwycięstwa z zachodu na wschód”, co w efekcie dało Polsce szansę na „wybicie się na niepodległość”.
Tą szansą okazała się w najwyższej mierze nadzieja państw walczących na polskiego żołnierza, groźba powołania po stronie niemieckiej milionowej polskiej armii walczącej z Rosją i zwolnienie żołnierza niemieckiego z frontu wschodniego na rzecz zachodniego, zmusiła Francję wbrew zobowiązaniom w stosunku do Rosji, zajęcie się sprawą Polską.
Jak zwykle w takich sprawach zasługi w tym przedmiocie przypisują sobie różni polscy politycy z endecja na czele. Tymczasem to Francuzi byli zainteresowani zorganizowaniem konkurencyjnej oferty w stosunku do Polski.
Przy odpowiednim rozegraniu tego problemu można było uzyskać znacznie więcej aniżeli tylko armia Hallera i uznanie Polski za sojusznika.
Czesi nie mieli nawet jednej dziesiątej tych atutów co Polacy, a uzyskali znacznie więcej.
Błędami w tej rozgrywce nie należy jedynie obciążać endeków, ale też i Piłsudskiego, który przy pierwszej rozmowie z Besselerem oświadczył, że podejmując się organizacji polskiego wojska zyska niemiecką przychylność, lecz straci zaufanie Polaków. Przemawiał przez niego typowy dlań egocentryczny charakter, chcąc uzyskać dla Polski maksimum powinien był przeciągać negocjacje wymuszając na Francji podbicie ceny przetargowej.
Najważniejsze było przyjęcie przez Francję zobowiązania w odniesieniu do zachodnich granic państwa polskiego / minimum stan przedrozbiorowy + przynajmniej Górny i Opolski Śląsk/, oczywiście bez żadnych plebiscytów.
Takie rozwiązanie leżało również w interesie Francji i nie kolidowało z ewentualnymi nadziejami na odzyskanie wpływów w Rosji.
W ten sposób nie wykorzystano wspaniałej okazji jaka powstała dzięki zaistnieniu Legionów Polskich.
Podobnie nie rozegrano sojuszu z Francją w czasie wojny bolszewickiej, Piłsudski namawiany do kontynuacji wojny odpowiedział z rozbrajającą szczerością: „a co ja będę robił po zdobyciu Moskwy”?
Zawodowy polityk odpowiedziałby pytaniem na pytanie, ale innym: – a co w zamian?
Nasz sojusz z Francją sprawdził się w pewnym stopniu w czasie wojny w 1920 roku, jeżeli jednak zestawi się pomoc okazaną Polsce z pomocą udzieloną „białej” Rosji w wojnie z bolszewikami, to wyraźnie widać jakie były francuskie preferencje.
Cała ta pomoc została zresztą zmarnotrawiona, ale ciągoty francuskie w stosunku do Rosji pozostały i złudzenia zostały przeniesione na bolszewię nie bacząc na dywersję jaką organizuje ona w samej Francji.
Szczytem było samowolne wyrażenie zgody w imieniu Polski na wejście wojsk sowieckich do Polski jeszcze przed wybuchem wojny, oznaczało to przynajmniej akceptację aneksji całej wschodniej Polski i o tym Francuzi doskonale wiedzieli.
Takiego oto mieliśmy „sojusznika”, który na dobitkę dokonał świadomego oszustwa w umowie wojskowej z Polską zobowiązując się do podjęcia ofensywy wszystkimi silami w piętnastym dniu wojny nie mając najmniejszego zamiaru realizowania tego zobowiązania już w chwili podpisywania umowy.
Chodziło tylko o to żeby Polska wzięła na siebie cały ciężar niemieckiego uderzenia.
W tym oszustwie wtórowała Francji Wlk. Brytania, a ich perfidna gra była widoczna jak na dłoni.
Zdumiewające, ale ze strony polskiej nie zrobiono w żadnym wypadku sprawdzenia wiarygodności sojuszników, a były takie możliwości zarówno w roku 1920, jak i jeszcze za czasów republiki weimarskiej a później po dojściu Hitlera do władzy.
Posługiwanie się wzniosłą argumentacją wspólnego dobra i solidarności, próby pryncypialnego stawiania sprawy zawiodły, gdyż partnerzy byli typowymi produktami targowiska zwanego „demokratycznym systemem wyborczym”, w którym wygrywa się za pomocą zwykłego oszustwa pozyskując glosy wyborcze za pomocą najpodlejszych chwytów. Wiedzieli oni, że ich elektorat nie zniesie jakiejkolwiek wzmianki o wojnie i trzeba było ten element uwzględnić w polskich propozycjach.
Z takimi ludźmi można się porozumieć na zasadzie wchodzenia w ich mentalność, lub zwykłym przekupstwem. Obowiązkiem polskiej dyplomacji było znalezienie sposobu na przekonanie tego typu ludzi i dla tego celu posłużenie się odpowiednimi metodami.
Zabrakło też alternatywy dla „egzotycznego”, jak mawiał „Cat” Mackiewicz, sojuszu z Francją, a później i Anglią, oczywiście nie mogła to być żadna „mała ententa”, było w niej bowiem tyle sprzeczności i wzajemnych animozji, że realnie nic z tego wyjść nie mogło, nie mówiąc już o braku odpowiedniego wymiaru siły.
Ostatnią okazją dla rozegrania sprawy niemieckiej było dojście Hitlera do władzy i podpisania wzajemnej deklaracji nieagresji z Polską.
Był to już argument, którym można było posłużyć się wobec francuskich sojuszników żądając – nie mobilizacji i wojny, co było dla francuskich polityków nie do przyjęcia, ale zwykłej akcji policyjnej przy udziale kilku dywizji francuskich i polskich z ewentualnym udziałem Czechów i Belgów. Okupacja pokojowa zdemilitaryzowanej Nadrenii, a także byłych terenów plebiscytowych z wkroczeniem do Gdańska w celu ochrony jego wolnego statusu przed niemiecką agresją, załatwiłaby nie tylko marzenia Hitlera o zbrojeniach, ale spowodowałaby upadek jego rządów bez cienia nadziei na powrót do władzy.
Przekonanie francuskich polityków musiało pociągnąć za sobą jakieś koszty, ale nie miało to żadnego znaczenia w zestawieniu z korzyściami i możliwością uniknięcia wojny.
W tym momencie Polska miała alternatywę w przypadku odmowy francuskiego współdziałania, było nią przejęcie idei antykominternowskiej i tworzenie odpowiedniej koalicji nie tylko z państw bezpośrednio zagrożonych bolszewicką agresją, ale też i wielu innych. Najważniejsze zaś było definitywne odcięcie Niemiec od możliwości porozumienia z Sowietami i, co bardzo ważne, pozostawiłoby Francję samotną w konfrontacji z Niemcami. Musiałaby podobnie jak w 1939 roku szukać porozumienia z Sowietami z ryzykiem włączenia się do wojny na wypadek zainicjowania jej przez kraje antykominternu.
Było to ryzyko nieporównanie większe od całkowicie bezpiecznej akcji policyjnej gwarantującej pokój na długie lata, bez potrzeby budowania linii Maginota. W 1934, a nawet w 35 roku Reichswehra liczyła jeszcze tylko 100 tys. żołnierzy bez ciężkiej broni, nie była zatem żadnym przeciwnikiem.
Wprawdzie Hitler, a raczej Roehm posiadał milionową masę SA, ale była to cywilbanda bez broni i jakiegokolwiek przygotowania wojskowego, zdolna jedynie do burd i bijatyk.
Dla Francuzów pozostawałoby jedynie przyłączenie do koalicji antykominternowskiej, co oczywiście wywołałoby wewnętrzną awanturę podniesioną przez front populaire.
Jedynym rozwiązaniem było pójście na polskie propozycje, ale na wymuszenie tego rozwiązania Polska musiała mieć w zanadrzu alternatywę. Niestety, ze strony polskiej nie zrobiono żadnego kroku w tym przedmiocie, a oświadczenie Becka wobec niemieckich propozycji, że Polska może mówić o tym dopiero po 1944 roku, czyli wygaśnięciu traktatu z Sowietami, świadczy jedynie o nieporozumieniu.
Komintern bowiem nie był państwem, lecz tylko organizacją według współczesnej nomenklatury – terrorystyczną, a przede wszystkim skierowaną przeciwko Polsce, nie uznawał polskiego „zaboru” Śląska, „zachodniej Ukrainy” i „zachodniej Białorusi” i oczywiście „aneksji” Wilna, a nawet Działdowa.
Mieliśmy zatem dość powodów do traktowania tej organizacji jako wrogiej i nie miało to nic wspólnego z traktatem z Sowietami jako państwem.
Była to natomiast jedyna szansa na zapobieżenie powstania antypolskiego, a także skierowanemu przeciwko całemu światu, spisku niemiecko sowieckiego.
Było to najważniejsze zadanie polskiej dyplomacji, któremu powinny służyć wszelkie działania.
Zostało to najwyraźniej zlekceważone, a na propozycję Goeringa wspólnej wyprawy przeciw bolszewikom Piłsudski odpowiedział, że Polska traktat o nieagresji z Sowietami traktuje poważnie. Tylko że Stalin nie traktował go poważnie, zresztą nie tylko na naszą szkodę, ale na swoją też.
Podobnie zareagował Beck na niemieckie oświadczenie, że jeżeli Polska nie pójdzie na układ z nimi przeciwko Sowietom, to oni zawsze mogą zawrzeć układ z Sowietami przeciwko Polsce. Odpowiedź Becka była wprawdzie prorocza: – że „wówczas sowieckie czołgi znajdą się w Berlinie”, ale w niczym to nie poprawiało położenia Polski.
Musi budzić zdumienie fakt tak zdawkowego potraktowania podstawowego problemu egzystencji Polski w myśl zdania „wieszcza” Konstantego Ildefonsa: „ …. I jeśli wszystko zacznie chwiać się w tej biednej Polsce, – ładny kwiat! – wtedy rozbiory, panie bracie i święta racja – Saisonstaat”.
Wszystko co było później to już tylko konsekwencje dokonanego wówczas wyboru, który ostatecznie został dokonany nie przez Becka, ale przez Rydza i to już w 1936 roku w czasie wizyty we Francji.
Pamiętam, że poważny francuski dziennik napisał o nim „Une personalitee digne de confiance”, co było oczywistą aluzją do braku zaufania do Becka.
Trzeba przyznać, że Rydz wszedł z butami w misterną sieć witą przez dyplomację Becka i dał się nabrać Francuzom na plewy, bowiem ani mizerna pożyczka wojskowa, ani zobowiązania francuskie na wypadek niemieckiej agresji na Polskę, ani nawet bieżąca współpraca w dziedzinie doskonalenia techniki i organizacji wojskowej nie odpowiadały minimalnemu zakresowi potrzeb.
A było to w sytuacji, kiedy Francuzom zależało na Polsce i przy odpowiednim rozegraniu można było uzyskać znacznie więcej.
Rydzowi wystarczyło, że potraktowano go jak osobę pierwszoplanową i czyniono wielkie honory znacznie powyżej jego formalnej pozycji generalnego inspektora sił zbrojnych. We Francji to stanowisko nie miało żadnego politycznego znaczenia.
W efekcie całkowitego oddania się sojuszowi z Francją, a później też i z Anglią ponieśliśmy największe ofiary nie odzyskując do dnia dzisiejszego statusu pełnej niepodległości.
Po upadku Sowietów nasze sojusze zostały podyktowane z zewnątrz, zarówno wejście do NATO jak i UE leżało w interesie Niemiec, które w ten sposób włączyły Polskę do swojego dominium.
Próby nawiązania bliższej współpracy z USA spaliły na panewce.
Pamiętam moją rozmowę z ambasadorem Reyem / podobno potomkiem Reja z Nagłowic/, który na moje pytanie jak się Stany Zjednoczone ustosunkują do nowego układu europejskiego wobec zbliżenia niemiecko rosyjskiego? – udzielił odpowiedzi, że wejście Polski do NATO zagwarantuje jej bezpieczeństwo, problem tylko leży w tym czy Polska będzie płacić za udział w NATO.
Dzisiaj wiemy, że ani przynależność, ani ponoszenie kosztów nie gwarantują nam bezpieczeństwa i wyjścia z trudnego położenia konszachtów niemiecko rosyjskich musimy szukać sami.
W związku ze sprawą w Salisbury jest dogodna sytuacja, żeby w czasie jutrzejszej wizyty wywrzeć odpowiedni nacisk na niemiecką kanclerkę w podstawowej sprawie stosunków z Rosją, przypominając jej o historycznych doświadczeniach w tej sprawie.
Bowiem współcześnie tak jak przed osiemdziesięciu laty losy nie tylko Polski, ale też i Niemiec i całej Europy zależą od układu stosunków niemiecko rosyjskich.
Różnica polega na tym, że tym razem to Niemcy trzymają w swych rękach klucz do całej sprawy, a Rosja będzie zmuszona postępować zgodnie z niemieckim dyktatem.
Niestety, dotychczasowe zachowanie pani kanclerki wskazuje na jej dziwne uzależnienia, czyżby sięgały one do czasów enerdowskich?
Dzisiaj u schyłku swojej kariery politycznej może śmiało pozbyć się tych uzależnień i postąpić tak, jak wymaga tego interes całej Europy z Niemcami włącznie, chyba nie chce po raz drugi „rosyjskich czołgów w Berlinie”.