Wspomnienia z drogi ze Smoleńska
03/04/2011
552 Wyświetlenia
0 Komentarze
36 minut czytania
Spisuje to, co zostało w pamięci tnąc trochę szczegółów. Od miesiąca nie mogę dopisać relacji z kolejnych godzin, jakie spędziłem w Moskwie oraz z czasu powrotu. Wspomnienia są jednak zbyt trudne, a w głowie zaczyna panować filmowy chaos.
To może dziwnie zabrzmi, ale dla mnie wydarzenia związane z 70 rocznica mordu Katyńskiego zaczęły się o 4 dni wcześniej i niestety nie były to wydarzenia przyjemne. Kolejny bolesny zakręt zdrowotny, kolejna wizyta w szpitalu i kolejne plany rozsypały się w pył. W piątek na dzień przed katastrofą nie pojechałem do Kalisza by uczestniczyć w uroczystościach nadania jednej z tamtejszych szkół imienia generała Mieczysława Smorawińskiego, tracąc bezpowrotnie możliwość spotkania się z rodziną, na co dzień porozrzucaną po kraju. Kiedy rano 10 kwietnia usłyszałem o katastrofie w Smoleńsku, a na listach ofiar opublikowanych w internecie odnalazłem wnuczkę generała Mieczysława Smorawińskiego, zdałem sobie sprawę, że była to również ostatnia szansa na spotkanie z kuzynką. Wówczas jeszcze nie wiedziałem, że pokrętny los w najbliższych dniach zwiąże mnie z nią i jej najbliższą rodziną o wiele mocniej niż dotychczas.
12 kwietnia rano przeklęty ból nerki nie pozwolił spać zbyt długo. Trzeba było go uśmierzyć i rozchodzić. Po porannym rytuale wszyscy domownicy udali się do swoich codziennych zajęć i zostałem w domu sam. Postanowiłem wykorzystać czas na zrobienie ciasta drożdżowego, o które prosiła żona. Zaraz po 8 rano będąc w środku przygotowania ciasta jak zwykle w najmniej oczekiwanym momencie zadzwonił telefon. Podniosłem słuchawkę i usłyszałem głos mojej siostry, która lekko zdenerwowana oznajmiła – przed chwilą telefonicznie rozmawiałam z wujkiem Staśkiem wiesz, że nikt nie pojedzie po Ewę. Dla mnie było to nie zrozumiałe – jak to nikt nie pojedzie? – jeszcze wczoraj deklarował gotowość wyjazdu. Był w Kaliszu i widział Ewę dzień wcześniej i nie pojedzie!!! Co się stało? Czemu wczoraj nie powiadomił nikogo, że rezygnuje, że nie czuje się na siłach, że żona mu odradziła? Co na to Kraków wiedzą o tym? I tak od słowa do słowa, aż wyszło, że jestem jedynym człowiekiem, który w tej sytuacji może pojechać. Poprosiłem o chwilę na zastanowienie, przecież nie mam ważnego paszportu, jestem nieubrany, niespakowany, nerka w rękach, zakrzepica w lekko opuchniętej nodze daje znać o sobie, pieniądze w banku, ciasto z garnka wyłazi, a jeszcze psy. Odkładając słuchawkę w mojej głowie decyzja już była podjęta, przecież to nie możliwe żeby Ewa została tam sama, ale czy zdążę się przygotować. Trzeba jeszcze zastrzyk sobie zrobić, wskoczyć do wanny wygrzać nogę żeby ból rozgonić, zebrać niezbędne leki, poszperać w domowych archiwach za zdjęciami Ewy. Kur…. gdzie to wszystko leży, jasny gwint, kto znowu dzwoni. To siostra – czy się już zastanowiłem i czy pojadę? Szybko skwitowałem, że nie ma, co pytać przecież to oczywiste, że tak. Podała numer telefonu kontaktowego do ministerstwa i zakończyliśmy rozmowę. Zadzwoniłem pod otrzymany numer do MSWiA żeby dowiedzieć się czy jest jeszcze jakaś szansa zdążyć na ostatni samolot do Moskwy i czy z paszportem się da coś zrobić. Okazało się, że wszystko jest możliwe tylko czasu mało, wręcz bardzo mało. Całe szczęście, że syn był na piątkowym spotkaniu w Kaliszu i nie odjechał na praktyki. Wrócił do domu. To naprawdę jakieś niesamowite szczęście – miał ważny paszport i zgodził się bez chwili namysłu pojechać ze mną. Zadzwoniłem do żony i poprosiłem ją żeby, jeśli to możliwe, zwolniła się z pracy i wróciła szybko do domu. Nie była zachwycona moją decyzją wiedziała, że w podróży mogę mieć kolejny atak i będzie problem, a jeszcze zwolnić się z pracy, kiedy dopiero, co do niej przyszła. Asekurując się zadzwoniłem do mamy czy mogłaby przyjechać szybko i pomóc mi w takiej sytuacji. Usłyszałem, że nie ma sprawy, zaraz wyjedzie do mnie – ulżyło mi. Czas oczywiście jak na złość przyspieszył miast przystosować się do potrzeb chwili. Już spokojnie zacząłem się przygotowywać do wyjazdu znowu telefon. Tym razem uprzejmy Pan z ministerstwa z dobrą i szczerą radą żebym zrezygnował, bo nie zdążę, bo nie o 14, a równo o 13 odlatuje samolot, jeszcze trzeba zrobić zdjęcia i paszport, że przecież ciało będzie przywiezione itd. Na jego sugestię powiedziałem stanowczo, że zrobię wszystko żeby pojechać i rozłączyliśmy się. Znowu czas skrócił się o połowę, więc wszystkie rzeczy bezładnie poleciały do walizki, zastrzyk z heparyny w brzuch i potem już tylko pod prysznic wskoczyłem. Szybkie golenie i z mokra głową byłem już gotowy do ubierania się i znowu telefon – tym razem Pani z ministerstwa z zapytaniem czy dojadę do dziesiątej, na co stwierdziłem, że przecież już jest prawie dziesiąta i że muszę mieć jakieś 20 – 30 minut na sam dojazd samochodem. W dalszej rozmowie ustaliliśmy szczegóły związane z rezerwacją miejsc oraz gdzie konkretnie i o której mam dojechać w sprawie paszportu. Kiedy kończyłem rozmowę w drzwiach pojawiły się niemal jednocześnie żona z moją mamą. Uff – udało się wszystko jakoś zapiąć. Krótka instrukcja w sprawie ciasta, połknąć leki przeciw bólowe, koszula, spodnie, kolejny but na nogę, kurtka z szafy i do wyjścia. Dobrze, że w międzyczasie żona zdążyła poukładać w walizce i dorzucić parę drobiazgów. Dalej poszło z górki. Pracownicy MSWiA już czekali na nas służbowym samochodem. W Centralnym Laboratorium Kryminalistycznymzrobili zdjęcia, potem do biura wyrobić paszport i jazda bezpośrednio na lotnisko, gdzie dotarliśmy z 10 minutowym poślizgiem. Sam lot do Moskwy był przyjemnością po takiej gonitwie z przeszkodami.
Lądowanie na lotnisku Domodiedwo odbyło się gładko i bez niespodzianek. Bezproblemowa odprawa paszportowa mimo braku wiz i wędrówka do autobusu przez całe lotnisko, gdzie stał szpaler milicjantów trzymających białe kartki z napisem „RODZINY Z POLSKA” i służb ministerstwa spraw nadzwyczajnych (MЧC) kierujących nas do odpowiedniego wyjścia. Zapakowaliśmy się do autobusu gdzie nastąpiło sprawdzanie czy aby ktoś się nie zagubił. Kiedy już ustalono, że nikogo nie brakuje, a dodatkowi pasażerowie to rosyjskie służby MЧC, medyczne, oraz wysłannicy Konsulatu RP, ruszyliśmy w konwoju milicyjnym do hotelu. Przejazd unaocznił mi jak zróżnicowany jest rozwój przedmieść i samego miasta oraz jak wielkie odległości trzeba pokonać po dziurawych drogach by dojechać z lotniska Domodiedwo w pobliże centrum. Blisko dwie godziny przepychania się przez zatłoczone ulice miasta.
Zakwaterowano nas w Hotelu Renaissance należącego do grupy Marriott. Wysiadając z autobusu zauważyłem kolejnych milicjantów zabezpieczających nasz przyjazd oraz dwie zaparkowane karetki pogotowia. W odniesieniu do naszych rodzimych realiów karetki wyglądały trochę złowieszczo. W hotelowym holu czekała na nas grupa polskiego wsparcia konsularno – psychologicznego i rzecz najważniejsza wydzielona tablica informacyjna, która służyła za rodzaj centrum komunikacyjno – operacyjnego dla rodzin. Kiedy podszedłem do recepcji załatwić formalności kwaterunkowe okazało się, że po niespełna 30 latach milczenia niemal odruchowo udało mi się porozumieć z recepcjonistką w jej ojczystym języku. Zanim odeszliśmy do swoich pokoi poinformowano nas o możliwości skorzystania z zasobów kulinarnych hotelu oraz o terminie zebrania organizacyjnego, które miało nas przygotować do działań w dniu następnym. Godzina, wydawała się trochę późna jak na moje standardy jednak, czego by się nie zrobiło w tej sytuacji. 22:00 czasu miejscowego przesunięta potem na 23:00 wydawała się tak odległa, że człowiek kompletnie zapomniał o problemie czasu. Liczyła się tylko sprawa, no i konieczność wytrzymania kolejnej fali bólu, który znowu się nasilał. Trzeba było go jak najszybciej znieczulić, i odpocząć przed zbliżającą się nocną naradą. W pokoju zaaplikowałem sobie kolejna dawkę heparyny, łyknąłem tabletki przeciw bólowe i odkryłem, że w ramach podręcznego wyposażenia aptecznego mama zdążyła dołożyć żelazne racje żywnościowe, co pozwoliło uniezależnić się od kuchni hotelowej i spożyć substytut obiadu w pokoju. Potem przyszedł krótki sen pełen obaw, co do dnia następnego.
W czasie oczekiwania w hotelowym holu na wyznaczone spotkanie nieoczekiwanie natknąłem się na znajomego fotografa prasowego, z czasów, kiedy współpracowałem z działem foto w redakcji Rzeczpospolitej.
Tuż przed 23:00 wraz z synem zjawiłem się w miejscu wyznaczonego spotkania część sali była już wypełniona i wydawało mi się, że zamykam pochód zainteresowanych. W trakcie oczekiwania na przybycie koordynatorów wyprawy Moskiewskiej okazało się, że czas rozpoczęcia był mocno umowny. Tłumaczono to przedłużającym się spotkaniem Pani minister Kopacz z grupą rodzin, które w poniedziałek miały już za sobą pierwsze trudy poszukiwania swoich bliskich.. Taki stan trwał blisko półtorej godziny. W między czasie sprawdzono listę przybyłych rodzin, na której pokazały się braki. Mimo, iż byliśmy na listach sporządzonych przez MSWiA na potrzeby przelotu, nie było nas i kilku innych rodzin na listach używanych przez prowadzących zebranie, pracowników konsularnych – gdzieś po drodze między lotniskiem, a hotelem zgubiono nas. Taki mały zgrzyt w przekazywaniu informacji na dzień dobry. Po uzupełnieniu list podzielono przybyłe, w dniu dzisiejszym, rodziny na dwie grupy. W dalszej części ustalono zasady działania i godziny wyjazdu dla poszczególnych grup, do Moskiewskiego Instytutu Ekspertyz Medyczno Sądowych, gdzie prowadzono identyfikacje. Do krótkiego spotkania z minister Kopacz doszło około godziny pierwszej w nocy. Po spotkaniu zostało jakieś 6 godzin snu.
Dzień drugi – długi dzień utraconych nadziei
Początek dnia nadszedł szybciej niż zakładałem. Nie dane mi było wyspać się dłużej. Znowu codzienny rytuał walki ze swoim rozklekotanym organizmem wyrwał mnie przed świtem. Trzeba było zacząć od dawki leków przeciw bólowych i kąpieli rozgrzewających żeby stanąć na dwóch nogach. Potem tylko zastrzyk z heparyny i prawie dało się wytrzymać. Kiedy wyśliznąłem się na śniadanie syn jeszcze spał. Przechodząc obok tablicy zauważyłem, że już pojawiły się listy z przydziałem do poszczególnych grup wyjazdowych i znowu musiałem na nich dopisywać siebie i syna. Jako, że byliśmy na końcowych miejscach listy zostaliśmy z automatu przydzieleni do drugiej grupy, która miała wyjechać do Instytutu Ekspertyz Medyczno Sądowych o godzinie dziesiątej. Zatem czasu na przemyślenia i przygotowanie się do działania było jeszcze sporo. Bez pośpiechu zjadłem śniadanie i wróciłem do pokoju, gdzie poszperałem w TV za bieżącymi wiadomościami bacznie wsłuchując się w to, co mówią kolejne stacje o katastrofie.
Tuż przed wyznaczoną godziną w holu pod tablicą zaczęła zbierać się nasza grupa, by za chwilę, niemal jak za czasów szkolnych wycieczek, zaczęto sprawdzać czy wszyscy się stawili. Kiedy wsiedliśmy do autobusu znowu sprawdzano, czy nikt się nie zagubił, a na końcu listę obecności przekazano rosyjskim mundurowym. Kiedy ruszyliśmy z pod hotelu dołączyła do nas eskorta milicyjna, dzięki której nasz przejazd przez zakorkowane miasto odbył dość sprawnie.
W słońcu śnieżno biała fasada budynku Instytutu mocno odstawała od okolicznych szarych budowli. Wchodząc tam nie miałem pojęcia, że to, co przeżyje tam będzie mnie straszyło do dnia dzisiejszego.
Prosto z autobusu zaprowadzono nas od sali konferencyjnej mieszczącej się na pierwszym, a może drugim piętrze nowego budynku. Tam Pani minister Kopacz z grupą konsularną oraz rosyjscy przedstawiciele poinformowali nas wstępnie o sposobie „prowadzenia” czynności. Przydzielono nam prokuratora, tłumacza i medyka. W takim „zespole” udaliśmy się do drugiego budynku, w którym jak się okazało, były prowadzone wszystkie czynności identyfikacyjne.
Czynności te zaczęły się od rutynowych przesłuchań. Z dzisiejszej perspektywy mogę powiedzieć, że razem z synem mieliśmy szczęście, gdyż pani prokurator okazała się być człowiekiem przyjaźnie nastawionym do naszego nieszczęścia i nie zadawała nam niezrozumiałych pytań jak było to w przypadku innych rodzin. Po ustaleniu, że to ja z racji bliższego pokrewieństwa oraz wieku będę wpisany do protokołu, jako składający zeznania, a syn będzie jedynie moją pomocą spisaliśmy nasze personalia oraz personalia i stopień pokrewieństwa osoby poszukiwanej, a następnie skupiliśmy się na opisie wyglądu zewnętrznego – wzrostu, ubrania, butów, koloru włosów, uczesania. Kiedy doszliśmy do pytania o kolor oczu i znaki szczególne zaczęły się problemy. Wiedziałem, że były znaki szczególne, jednak nie mogłem precyzyjnie ich umiejscowić i opisać, a kolor oczu to była całkowita zagadka i jak się potem okazało nie tylko dla mnie. I teraz przez głowę zaczęły przelatywać pytania o kolor oczu swojej żony? Chyba zielone, ale czy na pewno?. Wtedy zdałem sobie też sprawę, jak mało człowiek pamięta o osobie, z którą żyje przez 20 lat i wciąż kocha oraz jak zaczyna mu brakować słów by opisać, co widzi każdego dnia i jak się wydaje zna doskonale. Pomyślałem sobie nawet, że chyba po powrocie do domu zacznę wszystkich dokładnie fotografować i tworzyć sobie w głowie szczegółowy album znaków szczególnych swoich najbliższych. Przecież gdyby teraz przyszło mi szukać swoje dziecko, żonę, siostrę, mamę czy potrafiłbym w takiej sytuacji z detalami opisać każdy najmniejszy szczegół ich wyglądu? Teraz okazało się, że warto mieć pod ręką własny telefon z wyjściem na rozmowy międzynarodowe. Siedząc przed prokuratorem zacząłem wydzwaniać do rodziny by wydobyć opis jak najbardziej subtelnych szczegółów. Niestety łączność telefoniczna z Krakowem była zerowa. Zadzwoniłem, więc do swojej siostry by z Warszawy spróbowała złapać kontakt z Krakowem lub poprosiła wujka Staśka o pomoc w zdobyciu informacji na temat wyglądu Ewy. Kiedy się rozłączyłem przeszliśmy do spisywania, tego, co już powiedzieliśmy. Przy tej okazji wyszło, że młoda tłumaczka miała spore problemy ze szczegółową translacją naszych wypowiedzi na swój język ojczysty i musieliśmy podpierać się rysunkami. Dwie godziny opisywania szczegółów i ciągle staliśmy w miejscu. Po jakiś 30 minutach zadzwoniła moja siostra. Jak można się było spodziewać wujek również nie był w stanie opisać potrzebnych szczegółów fizjonomii, a z Krakowem dalej nikt nie miał łączności. Jedyne, co wujkowi udało się załatwić to dostęp do zdjęć z kaliskich uroczystość, jakie odbyły się na dzień przed katastrofą. Spisałem telefon do wujka żeby mieć z nim bezpośredni kontakt. Chcąc wiedzieć, kiedy wyśle zdjęcia natychmiast zadzwoniłem do niego. Okazało się, że zdjęcia są w Kaliszu i miały być wysłane, na moja pocztę elektroniczną. Dostałem też numer telefonu do dyrektorki szkoły, która była w posiadaniu tych zdjęć oraz kontakt do mamy Ewy, którym dysponowałem od dnia katastrofy oraz numer na komórkę jej męża. Kiedy rozłączyłem się wyjaśniłem Pani prokurator, że mogę mieć materiał zdjęciowy. I tu pojawił się problem następny. Jak je odebrać i pokazać skoro pokój, w którym przesłuchiwano nas wyposażony był jedynie w jeden stół oraz kilka krzeseł? Niebyło w nim żadnego komputera o Internecie już nawet nie wspomnę. Wówczas prokurator przerwała nasze wspólne zmagania i wyszła po raz pierwszy. Jak oznajmiła, miała zamiar na podstawie dotychczasowego opisu poszukać ciała kuzynki. W tym czasie, za którymś z kolei razem, gdzieś koło 14, dodzwoniłem się do mamy Ewy. Nie była jednak w stanie określić, jaki kolor oczu miała jej córka. Zresztą w tej rozmowie więcej było rozpaczy niż potrzebnych informacji, co i mnie zaczynało się powoli udzielać, więc się rozłączyliśmy. Kiedy po kilkunastu, a może kilkudziesięciu minutach prokurator wróciła nie miała dla nas pocieszających wiadomości. Wciąż staliśmy w punkcie wyjścia, a czas nieubłaganie uciekał. Jednak nie poddawała się. Wyszła jeszcze dwa razy i za drugim razem, ku naszemu zadowoleniu przyniosła swój prywatny Laptop z dostępem do sieci, co pozwoliło mi sprawdzić pocztę i wyskubać ze swojej skrzynki kilka nadesłanych zdjęć, które w trakcie, gdy rozmawiałem z mamą Ewy wyszły z Kalisza. Wówczas wydawało mi się, że mając taki materiał znacząco zbliżyliśmy się do rozpoznania Ewy. Przecież było widać krój oraz kolor ubrania, buty, sposób uczesania, kolor włosów, wygląd twarzy dłoni niestety oczy były wciąż tajemnicą. Znaki szczególne również. Przystąpiliśmy zatem do opisywania biżuterii. W tej sprawie, jak się wówczas zdawało, bardziej kompetentny był mój syn, który widział kuzynkę w przeddzień katastrofy. Z trudem opisane przez niego precjoza (bariera językowa mimo tłumacza dawała znać o sobie coraz bardziej boleśnie) nie przybliżyły nas ani na milimetr do wstępnego wytypowania ciała. Jak się okazało nadesłane zdjęcia zostały zmniejszone w rozdzielczości i rozmiarze, co nie pozwoliło nam unaocznić detali biżuterii, jaką mogła mieć na sobie kuzynka. Również wzór na materiale, z jakiego była uszyta spódnica, a o którą nie wiedzieć, czemu coraz częściej dopytywała się śledcza nie był czytelny. I tak minęła kolejna godzina. Postanowiłem, więc nawiązać kontakt telefoniczny z dyrekcją szkoły w Kaliszu, by, jeśli mogą nadesłali lepszej, jakości zdjęcia. Zapytałem też Panią dyrektor czy może pamięta, z jakiego materiału była uszyta spódnica? Czy był całkiem gładki,? Czy miała jakiś wzór? Byłem w lekkim szoku, kiedy dyrektorka szkoły opisała dokładnie jak wyglądała spódnica i materiał, z którego była uszyta. Miał on białą nitkę wplecioną w ciemno granatową strukturę materiału układającą się w delikatnie widoczną kratę. Ucieszony tą informacją przekazałem ją dalej, ale to wprowadziło zamieszanie, gdyż ani ja ani tłumacz nie potrafiliśmy opisać tego po rosyjsku tak by zrozumiała to śledcza. Po kolejnych minutach udało się uzyskać lepsze zdjęcia i wtedy pokazałem, o co chodzi z tym wzorem na materiale. Możliwe stało się też zaprezentowanie biżuterii noszonej przez Ewę. Nic jednak to nie pomogło. W tabelarycznym opisie gdzie znajdowały się rosyjskojęzyczne opisy znalezionych ciał, ubrań i rzeczy osobistych ciągle nie można było odnaleźć czegokolwiek, co pasowałoby do naszych relacji. Zwątpienie zaczęło ogarniać mnie coraz bardziej. Zupełnie nie rozumiałem, czemu przy tak szczegółowych opisach i zdjęciach zrobionych niemal tuż przed wylotem nie można Jej odnaleźć. Czasami przychodziły mi do głowy myśli najczarniejsze, jednak prokurator uspokajała, że jeszcze są ciała, które dojechały wczoraj i nie są jeszcze przebadane. Że może coś sobie jeszcze przypomnę. W chwili bezradności, kiedy kolejny raz prowadząca przesłuchanie sama zeszła do kostnicy w poszukiwaniu Ewy, ponownie wykręciłem numer do jej męża. Tym razem udało się z nim rozmawiać. Z trudem zakreśliłem jak najdelikatniej sytuację i poprosiłem by przypomniał sobie jej kolor oczu no i może pamięta jakieś znaki szczególne, jakie posiadała kuzynka. W sprawie oczu wahał się i nie był do końca pewny podał jednak, że Ewa przechodziła kiedyś operację i miała bliznę po niej. Przypomniał sobie tez, że była kilka miesięcy temu u dentysty robić sobie protetykę. Tylko nie wie czy robiła sobie ją w tym samym gabinecie, co zawsze. Poprosiłem go by się postarał o jak najszybsze dotarcie do gabinetu i ewentualnie otrzymał kopie dokumentacji, a jeśli będą problemy to niech się zwróci o pomoc do Policji. Dodałem jeszcze, że takie dokumenty są ważne i bardzo przydatne przy identyfikacji. Kiedy zapytałem, czy może córki wiedzą coś więcej zapadła cisza, a potem zdawkowa relacja. Wynikało z niej, że w domu doszło do sytuacji wymagającej interwencji medycznej. Po tej rozmowie mimo mojego przygnębienia po tym, co usłyszałem w głowie znowu zaświtał promyk nadziei. Teraz, gdy wiem gdzie znajduje się sporych rozmiarów blizna pooperacyjna mamy wreszcie coś, co z całą pewnością pozwoli zidentyfikować ciało, Z czasem, po ponad sześciu godzinach składania zeznań, wydawało się, nawet, że mamy już wszystko czego nam brakowało, że wreszcie ją odnajdę i jutro wrócę z nią do domu. Wówczas poproszono mnie bym zszedł na parter i zaprowadzono do pomieszczenia, gdzie pod ścianami na podłodze leżało mnóstwo nieco ubrudzonych czarnych foliowych worków wypełnionych, jak wynikało z rozmów ubraniami i rzeczami osobistymi znalezionymi przy ofiarach. Tu na stołach rozkładano je i okazywano rodzinom. Nie wiem czemu, ale kiedy wszedłem tam wydawało mi się, że brakuje tam światła, choć za dużym oknem panował jeszcze dzień. Taki obraz został mi w pamięci do dnia dzisiejszego. Na polecenie Prokurator odszukano jeden z worków i wyjęto z niego to, co w nim się znajdowało Po chwili na stole rozłożono wełnianą biało-czarną a może raczej jasno szaro-czarną mocno wygniecioną i nieco zabrudzoną spódnicę z podszewką i wzorem przypominającym szachownicę oraz żakiet i jakieś porwane ciemne rajstopy………. nieeee kurcze, nie będę dalej opisywał…. Nawet dziś nie mogę zapomnieć tego widoku, tego pomieszczenia, tych ludzi oraz panującego tam bałaganu. To był jakiś obłęd, a kiedy jeszcze spytano czy to może być ubranie kuzynki świat mi się zawalił. Zdołałem jedynie stanowczo zaprzeczyć i wyszedłem stamtąd. Powiedziałem jeszcze o bliźnie, ale według słów przesłuchującej mnie Pani Prokurator na dziś nie było szansy znalezienia ciała kuzynki. Po tym wszystkim po blisko 8 godzinach kręcenia się za własnym ogonem i stania w martwym punkcie moje ciało zaczęło dawać znać o swoich potrzebach. Domagało się leków, których zaczynało brakować, jakiegoś jedzenia i picia. Z tego dnia pamiętam jeszcze jak widziałem kobietę i chyba towarzyszącego jej mężczyznę, która miała w swoich rękach zdjęcie ciała starszej Pani. Wyglądało to tak jakby przed chwila zasnęła. Miała lekko otarte okolice skroni i niewielki siniak ciągnący się od oka w stronę policzka i niezbyt staranną fryzurę. Nawet kolorystykę całą pamiętam. Pamiętam też… a zresztą czy kogokolwiek to obchodzi, co ja pamiętam, co widziałem, po co ja to piszę uspokojenia mi to nie daje…..
Drodzy czytelnicy nie wiem czy kiedykolwiek zdołam dokończyć pisanie wspomnień z tamtych dni. Zbliżam się, do momentów dla mnie bardzo trudnych, choć różne rzeczy w życiu przeszedłem. Zbierałem ludzi rozjechanych na ulicy i nic – trochę nerwów i po sprawie. W szpitalu ratowałem nie jedno życie stojące na krawędzi. Nawet własnego syna przejechanego na moich oczach i wleczonego pod samochodem przez pijanego kierowcę ponad 100 m, zdołałem wyrwać z objęć śmierci zachowując przy tym zimną krew niczym cyborg, i jakoś po kilku miesiącach wróciłem do w miarę normalnego życia i świata. A przecież sprawa w sądach, po tym zdarzeniu, toczyła się trzy lata. Jednak takiego czegoś, co jest zupełnie dla mnie nie zrozumiałe po roku nie mogę zapomnieć i nie mogę normalnie komentować. Wszystko to jak film staje przed moimi oczyma i nawet w nocy człowiek nie śpi tylko myśli czy wszystko zrobił dobrze. Może wówczas trzeba było zmusić się do większego wysiłku i wytrzymać jeszcze więcej. Uspokoić nerwy i działać bardziej profesjonalnie. Nie wiem naprawdę nie wiem. Mam ciągle sobie tyle do zarzucenia w tej sprawie. Czasem myślę, że zwariowałem, że powinienem jednak trafić na jakąś terapię, albo wreszcie powiedzieć całą prawdę rodzinie, której oszczędziłem dodatkowych cierpień i zatrzymałem wszystko w mojej głowie.
P. S. Przepraszam za nieuczesany styl.