Wojna o pokój i demokrację
29/12/2011
421 Wyświetlenia
0 Komentarze
15 minut czytania
Będąc przed trzema laty na lotnisku Kennedy`ego w Nowym Jorku, w hali przylotów terminalu w którym się odprawiałem, zauważyłem wielki na całą ścianę bilboard z zagadkowym napisem: „Nie wolno izolować demokratycznych narodów”.
Nie wiedziałem o co chodzi, ani kogo i do czego to hasło ma zachęcać, więc zapytałem jakiegoś funkcjonariusza, który wyjaśnił mi, że chodzi o to, by Tajwan przyjąć do Organizacji Narodów Zjednoczonych. Zrozumiałem wtedy, że ktoś w USA już kombinuje, co bardziej się opłaca; czy bardziej opłaca się wykupywanie rządowych obligacji amerykańskich od Chińskiej Republiki Ludowej, czy też sprowokowanie „małej zwycięskiej wojny” o Tajwan. Rzecz bowiem w tym, że zarówno Chiny kontynentalne, jak i Tajwan, czyli Republika Chińska, uważają się za „Chiny”. Zatem – mimo okazywanej sobie raz większej, a raz mniejszej wrogości – i jedni i drudzy stoją na nieubłaganym gruncie integralności chińskiego terytorium. W tej sytuacji przyjęcie Tajwanu do ONZ jako odrębnego państwa i kolejnego „zjednoczonego narodu” oznaczałoby, że Tajwan nie tylko sam nie uważa się już za „Chiny”, ale – że od „Chin” się oderwał. Taka decyzja zostałaby z pewnością uznana w Pekinie za „oderwanie części terytorium”, a więc – za casus belli. Okazuje się, że za bardzo słusznymi, a nawet mającymi pozór jedynie słusznych haseł – no bo któż chciałby „izolować” jakieś „narody”, a zwłaszcza – „demokratyczne”? – mogą kryć się intencje zupełnie inne.
Bo rzeczywiście – według stanu na 15 czerwca 2011 roku USA były zadłużone wobec Chin na co najmniej 1,16 bln dolarów. Jest to mniej więcej około 10 procent amerykańskiego długu publicznego, wynoszącego ok. 14 bilionów dolarów – mniej więcej tyle samo, ile wynosi amerykański produkt krajowy brutto. Dla porównania – chiński PKB wynosi zaledwie 10 procent PKB amerykańskiego – ale to USA są zadłużone w Chinach, a nie odwrotnie. Dlaczego? Pewne światło rzuca na to informacja, że w Chinach ponad połowa PKB pochodzi z produkcji przemysłowej, podczas gdy w USA – około 14 procent, a reszta – z usług i innych źródeł. Widać to zresztą gołym okiem; kiedy we wrześniu zwiedzałem słynną Dolinę Krzemową w Kalifornii, towarzyszący nam polski inżynier, do niedawna zresztą pracujący w jednej z tamtejszych firm poinformował nas, że w tej chwili są tam już tylko siedziby zarządów i laboratoria, podczas gdy cała produkcja przeniesiona została do Chin lub do Indii. Ale kiedy w porze lunchu pracownicy wyszli z budynków, okazało się, że przytłaczająca większość z nich, to Hindusi lub Chińczycy, a białych można policzyć dosłownie na palcach jednej ręki. Jak wyjaśnił nam nasz przewodnik, są to młodzi ludzie po studiach, sprowadzeni do Ameryki na pięcioletnie kontrakty, po których teoretycznie powinni wrócić, ale jakoś je sobie przedłużają. Dostają te same stawki, co Amerykanie, a interes, jaki robią firmy na ich zatrudnianiu polega na tym, że projekty przy których pracują Hindusi czy Chińczycy uważane są za „zagraniczne”, dzięki czemu firmy nie płacą amerykańskich podatków.
Nietrudno się domyślić, że rynek amerykański z roku na rok zarzucany jest coraz większą ilością wyprodukowanych w Chinach czy Indiach towarów, które kupowane są na kredyt. Do niedawna można było to jakoś klajstrować kreowaniem pieniądza przez System Rezerwy Federalnej, no ale użyteczność tej metody podtrzymywania iluzji, że wszystko jest w jak najlepszym porządku, właśnie się skończyła i tylko tu i ówdzie na światowych peryferiach, na przykład – w naszym nieszczęśliwym kraju – Umiłowani Przywódcy w rodzaju premiera Tuska jeszcze bajerują „młodych, wykształconych, z wielkich miast”, skutecznie wytresowanych w bezmyślności przez michnikowszczynę. Bo metoda klajstrowania przy pomocy kreowania pieniądza jest skuteczna tylko do pewnego momentu – podobnie jak podczas bankietu, gdzie wszyscy jedzą, piją, lulki palą i tak dalej – dopóki gdzieś koło północy nie pojawi się kelner z rachunkiem. Wteddy wesołość ustaje, gwar cichnie i wszyscy biesiadnicy z niepokojem patrzą jeden na drugiego. A właśnie ten moment zbliża się nieubłaganie i w związku z tym narasta świadomość, że tym razem coś trzeba zrobić naprawdę.
W podobnej sytuacji, to znaczy w roku 1919, późniejszy wybitny przywódca socjalistyczny Adolf Hitler, widząc, że Niemcy zostały obciażone gigantycznymi odszkodowaniami wojennymi (nawiasem mówiąc, rozliczenie odsetek od odszkodowań za I wojnę światową zakończyło się dopiero 3 października 2010 roku, kiedy Niemcy zapłaciły 70 mln euro Wlk. Brytanii i Francji), których spłata teoretycznie miała zakończyć się dopiero w roku 1955 – wykombinował sobie, że zamiast spłacać te gigantyczne długi, znacznie taniej będzie pozabijać wierzycieli Niemiec. I to był rdzeń, najtwardsze jądro programu NSDAP – bo cała reszta stanowiła odpowiedź na pytanie, JAK to zrobić. W tym celu nie tylko trzeba było zmilitaryzować gospodarkę, nie tylko podporządkować ją państwu – jak to w socjalizmie – nie tylko wprowadzić planowanie gospodarcze – ale również odpowiednio przygotować naród do zadań wyznaczonych mu przez Umiłowanych Przywódców – żeby nikomu nie drgnęła ręka. Z punktu widzenia logiki trudno temu pomysłowi cokolwiek zarzucić, chociaż z drugiej strony niepodobna nie zauważyć, że jest on obciążony ogromnym ryzykiem. W tym przypadku stopień ryzyka okazał się zbyt duży i Niemcy nie tylko zostały zdewastowane i na pewien czas nawet zlikwidowane, ale ponadto ich postępowanie zostało pozbawione nawet pozorów moralnego uzasadnienia. Takie właśnie m.in. są konsekwencje bezwarunkowej kapitulacji – bo komunizm, który swój upadek wynegocjował, nie został odsądzony od czci i wiary, chociaż jeśli chodzi o ilość ofiar, jest zdecydowanym rekordzistą.
Zatem, skoro dzisiaj sytuacja dojrzewa do tego, że coś trzeba zrobić naprawdę, wypada zadbać nie tylko o zminimalizowanie ryzyka, ale również, a właściwie przede wszystkim – o odpowiednie spreparowanie pozoru moralnego uzasadnienia. Znakomicie nadaje się do tego – po pierwsze – obrona pokoju, a po drugie – wyzwolenie narodów od tyranii ku demokracji. Jak wiadomo, pokój jest wartością bezcenną i w jego obronie można poświęcić wszystko, to znaczy – nie cofnąć się przed niczym. Podobnie jest z demokracją. Procedury demokratyczne w hierarchii wartości zajmują miejsce tak wysokie, że właściwie najwyższe. Tak właśnie myślał mój przyjaciel z młodości, który tylko dlatego zrobił prawo jazdy na motocykl, żeby skrupulatnie przestrzegać przepisów ruchu drogowego. Więc skoro już pozór moralnego uzasadnienia został nie tylko ustalony, ale i odpowiednio przedstawiony skołowanemu światu, można przystąpić do kolejnego etapu. Jak zauważył Napoleon, do obrony pokoju i rozprzestrzenienia demokracji potrzeba trzech rzeczy: pieniędzy, pieniędzy i jeszcze raz pieniędzy. Toteż Kongres USA właśnie uchwalił budżet wojskowy na poziomie 662 miliardów dolarów. Dla porównania; budżet wojskowy Rosji wynosi 1,769 mld rubli, czyli ok. 58 mld dolarów. Łączne wydatki wojskowe Francji, Niemiec, Wlk. Brytanii, Włoch i Hiszpanii wynoszą ok. 170 mld euro, czyli ok. 220 mld dolarów. Chiny wydadzą na armię 91,5 mld dolarów, a Indie – ok. 40 mld dolarów. Jak widać, wydatki wojskowe wszystkich cesarstw, to znaczy – europejskiego z Niemcami, jako kierownikiem politycznym, rosyjskiego, chińskiego i indyjskiego razem wzięte nie stanowią nawet 2/3 zatwierdzonych właśnie wydatków wojskowych Cesarstwa Amerykańskiego. Zatem – jeśli nie teraz – to kiedy? Jeśli nie my – to kto? – pytał retorycznie Michał Gorbaczow.
Toteż kiedy w odpowiedzi na izraelskie dywagacje o zniszczeniu irańskich instalacji atomowych oraz sankcjach, jakie trzeba by nałożyć na ten kraj, wladze Iranu oświadczyły, że w przypadku nałożenia sankcji zablokują dla żeglugi cieśninę Ormuz, przez którą przechodzi około 40 procent ropy transportowanej drogą morską, Stany Zjednoczone oświadczyły, że każdy, kto grozi przerwaniemżeglugi po miedzynarodowej cieśninie, stawia się poza wspólnota narodów i że żadne zakłócenia nie będą tolerowane. Znaczy – jest wrogiem pokoju i demokracji. Ale to jeszcze nic, bo właśnie bezcenny Izrael oświadczył, że jeśli zachód nie powstrzyma Iranu przed wejściem w posiadanie broni jądrowej, to Izrael zrobi to samodzielnie. To jest bardzo prawdopodobne, bo jak wiadomo, kamieniem węgielnym amerykańskiej doktryny wojennej jest bezwarunkowa obrona Izraela. A ponieważ pokojowe uderzenie Izraela na Iran może ściągnąć na ten bezcenny kraj ryzyko odwetowego uderzenia ze strony Iranu, to USA nie będą miały wyboru; w interesie pokoju światowego będą musiały uderzyć na Iran. Zresztą niechby tylko ośmieliły się nie uderzyć, to temu całemu prezydentowi Obamie AIPAC chyba powyrywałby nogi z korzeniami. Jeśli zaś, zanim amerykańskie uderzenie zmiecie ten nieszczęśliwy kraj z powierzchni ziemi, Iranowi udałoby się jednak zaminować cieśninę Ormuz, to do czasu jej rozminowania, Europa, a zwłaszcza Włochy, Grecja i Hiszpania, które kupują od Iranu 450 tys. baryłek ropy dziennie, podobnie jak inne kraje – musiałyby trochę pokombinować z innymi źródłami zaopatrzenia. Zatem już pod koniec mijającego roku widzimy, że nadchodzą ciekawe czasy. A to przecież dopiero początek, bo – jak powiedział jednemu z naszych Umiłowanych Przywódców Song Hongbing, chiński finansista i autor książek nawet przełożonych już na język polski – tak czy owak wojna musi wybuchnąć w ciagu najbliższych dziesięciu lat, bo inaczej nie da się rozwikłać gordyjskiego węzła zadłużenia. To jasne – któż inny potrafi sprawniej, lepiej i bezpieczniej od strażaka spalić kartoteki?
Stanisław Michalkiewicz