Obserwując pogłębiający się kryzys gospodarczy w Polsce, wielu rodaków zadaje sobie pytania: jak doszło do takiej sytuacji?
Co jest przyczyną tego, że miliony kredytobiorców tracą z dnia na dzień zdolność do regulowania należności, tysiące pracowników traci pracę i zasila szeregi bezrobotnych, a wiele przedsiębiorstw wstrzymuje produkcję lub bankrutuje? Dlaczego finanse publiczne są w opłakanym stanie, a rząd dokonuje nieprzemyślanych cięć budżetowych? Dlaczego wciąż rosną ceny paliwa, gazu, energii elektrycznej i żywności? Dlaczego nasza waluta jest w stanie zapaści? Wreszcie, jaki jest powód tego, że ubożejemy i w tak szybkim tempie powiększa się dystans cywilizacyjny dzielący nas od krajów zachodniej Europy?
Nie ma tak naprawdę prostych i jednoznacznych odpowiedzi na te i wiele innych pytań dotyczących naszej mizernej kondycji ekonomicznej, ale można przynajmniej pokusić się o próbę zarysowania, choćby w przybliżeniu, prawdziwych powodów nękającego nas kryzysu. Zrozumienie tej kwestii będzie możliwe, gdy przyjrzymy się dokładniej pewnym fundamentalnym zagadnieniom, które mają ogromny wpływ na nasze życie społeczne. W mojej opinii, zasadniczych przyczyn złej sytuacji gospodarczej należy się doszukiwać przede wszystkim w fałszywej doktrynie ekonomicznej realizowanej od początku istnienia III Rzeczypospolitej, której towarzyszyły szkodliwe eksperymenty i rabunkowa prywatyzacja oraz nieracjonalne zarządzanie krajowym potencjałem gospodarczym. Wymienione czynniki, w połączeniu z utratą suwerenności i nieograniczoną ekspansją zagranicznego kapitału, w konsekwencji doprowadziły do głębokiego uzależnienia naszego państwa od obcych wpływów. Przyczyniły się także do zwiększenia długu publicznego i deficytu w handlu zagranicznym oraz wzrostu bezrobocia i emigracji zarobkowej Polaków.
Bezkrytyczna wiara w to, że rynek jest w stanie samodzielnie regulować procesy zachodzące w gospodarce, a także fałszywa doktryna ekonomiczna, której od początku tzw. transformacji ustrojowej hołdują kolejne rządy opanowane przez liberalnych polityków, wywarły ogromny wpływ na powstanie wielu szkodliwych patologii, które w niemałym stopniu przyczyniły się do obecnego kryzysu. Doprowadzono między innymi do ograniczenia roli państwa w gospodarce, po to tylko, aby poza jakąkolwiek kontrolą dobrać się do majątku publicznego, a najwymowniejszym tego przykładem było masowe uwłaszczenie się komunistycznej nomenklatury. Prowadzona w ten sposób od ponad dwudziestu lat rabunkowa prywatyzacja firm państwowych doprowadziła w końcu do rozbicia struktury gospodarczej naszego kraju. Zrujnowano przy tym ogromną liczbę zakładów produkcyjnych, zamiast zmodernizować je i czerpać z ich działalności dywidendy, które mogłyby stanowić podstawę do zrównoważenia budżetu. Spółki skarbu państwa od wielu lat są traktowane, jak lukratywne synekury i rozdzielane partyjnym prominentom za ich wierność dla władzy.
W wyniku takiego procederu wielkie sumy pieniędzy znikają w przepastnych kieszeniach aferzystów, zamiast służyć rozwiązywaniu problemów społecznych. Schładzanie gospodarki, „popiwki”, oscylatory i inne pomysły zaczerpnięte z podręcznika „małego kombinatora”, które w okresie dominacji „doktryny” Balcerowicza były testowane na krajowym „poligonie” gospodarczym, miały również zgubny wpływ na naszą kondycję ekonomiczną.
Ludziom z establishmentu, odpowiedzialnym za ruinę gospodarczą Polski, łatwo jest dzisiaj mówić o tym, że nie należy doszukiwać się przyczyn kryzysu w naszej przeszłości. Ich stanowisko jest absolutnie zrozumiałe, ponieważ analizując procesy przemian ustrojowych można odnaleźć wiele przykładów działań noszących znamię przestępstwa dokonanego na szkodę państwa. W dodatku, gdyby prokuratura zechciała „poszperać” w tym historycznym lamusie, to zapewne można by przygotować niejeden akt oskarżenia przeciwko rodzimym krezusom, którzy bogacąc się kosztem społeczeństwa wylansowali na początku lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku popularne powiedzenie, że aby się w Polsce dorobić, to „pierwszy milion trzeba ukraść”. Niestety niewiele z afer, które niegdyś bulwersowały polskie społeczeństwo, znalazło swój finał w sądzie, o co zadbał rządzący w danym czasie układ polityczny, „ukręcając łeb”większości tego typu spraw.
Polska jest dużym, prawie czterdziestomilionowym rynkiem konsumenckim, posiada tym samym znaczny potencjał nabywczy. Dlatego przedstawia sobą bardzo atrakcyjny dla zagranicznych koncernów teren penetracji ekonomicznej, przejawiającej się w ich konsekwentnym dążeniu do opanowania polskiego sektora finansowego i kluczowych gałęzi przemysłu oraz zmonopolizowania handlu, szczególnie na terenie dużych aglomeracji miejskich. Na nasze nieszczęście rządzący doprowadzili do całkowitego otwarcia krajowego rynku na nieograniczoną ekspansję obcego kapitału, który od wielu lat drenuje naszą gospodarkę i wyprowadza z Polski ogromne zyski, niszcząc przy okazji rodzime firmy i powiększając zadłużenie państwa wobec zagranicznych banków.
Charakterystycznym przejawem tej ekspansywnej polityki jest prawie zupełny brak większych inwestycji zagranicznych w działalność wytwórczą, generującą najwięcej nowych miejsc pracy, co przy stale utrzymującej się w kraju wysokiej stopie bezrobocia miałoby niebagatelne znaczenie dla poprawy warunków bytowych polskiego społeczeństwa.
Dotychczas nie powstały żadne godne uwagi inwestycje, a nieliczne zakłady budowane przez obcy kapitał mają najczęściej charakter montowni, gdzie dokonuje się ostatecznego montażu produktów z importowanych podzespołów. Zakłady te zazwyczaj nie płacą podatków, pensje pracowników utrzymywane są na niskim poziomie, coraz częstsze są też przypadki sprowadzania zagranicznych robotników, a po tym, jak okres ulg podatkowych dobiegnie końca, właściciele najczęściej przenoszą produkcję do innego „raju podatkowego”.
Zagraniczne koncerny zamiast budować nowe zakłady przemysłowe przejmują najczęściej istniejące już polskie firmy. Wymuszają przy tej okazji na rządzie lub lokalnych samorządach tak korzystne dla siebie warunki, że uwalniają się od wszelkich danin publicznych i swobodnie transferują zyski za granicę. Zdarza się też często, że po pewnym czasie doprowadzają do likwidacji przejętej firmy zarabiając na wyprzedaży jej majątku. Ponadto wypada nadmienić, że w obce ręce oddawane są tylko najlepsze przedsiębiorstwa i to zazwyczaj znacznie poniżej ich rzeczywistej wartości, ponieważ nikogo nie interesują upadające zakłady. Nierzadkie są też przypadki, że nabywca nie wywiązuje się z zobowiązań zaciągniętych w umowach sprzedaży, co wobec braku reakcji ze strony właściwych instytucji państwowych uchodzi tym hochsztaplerom bezkarnie. W ten sposób, przy minimalnym wkładzie własnym, wyciągają oni wielkie zyski oraz eliminują krajową konkurencję, a w miejsce towarów produkowanych dotychczas przez rodzime firmy pojawiają się produkty pochodzące z zagranicy.
Najbardziej widocznym przejawem polityki „neokolonialnej” prowadzonej na terenie Polski jest zmasowana ekspansja globalnych sieci handlowych, które dążą do całkowitego zmonopolizowania handlu wielkopowierzchniowego. Zewnętrznym symbolem tej ekspansji są powstające w naszym kraju – jak grzyby po deszczu – hipermarkety. W dodatku koncerny coraz częściej wykazują zainteresowanie mniejszymi miejscowościami budując tam swoje obiekty handlowe. Skanalizowanie przeważającej części handlu w ramach działalności prowadzonej przez wielkie zagraniczne sieci doprowadziło do powstania wielu groźnych patologii w naszym życiu społeczno-gospodarczym i wyeliminowało z rynku tysiące polskich sklepów. Powiększyło też rozmiary bezrobocia, utrwaliło tendencję do utrzymywania płac pracowników na niskim poziomie oraz uszczupliło wpływy podatkowe do budżetu państwa i samorządów.
Pamiętam dobrze jak obiecywano, że wraz z pojawieniem się w naszym kraju obcych kapitalistów zaczną również obowiązywać zachodnie standardy pracy i płacy, ale jak widać na pustych obietnicach się skończyło, bowiem zagraniczne koncerny kierujące się nieograniczoną żądzą zysków, zamiast lepszego życia zafundowały nam wyzysk ekonomiczny. Z punktu widzenia interesu państwa polskiego, taka aktywność obcego kapitału na naszym rynku pozbawiona jest jakiegokolwiek sensu. Pozostawia po sobie wyłącznie ruinę gospodarczą oraz znaczne problemy budżetowe związane z kosztami zabezpieczenia socjalnego dla ludzi pozbawionych pracy.
Do kryzysu ekonomicznego przyczyniła się także polityka Narodowego Banku Polskiego i Rady Polityki Pieniężnej opanowanych przez partyjną nomenklaturę i postępujących tak, jakby nie były instytucjami powołanymi do służenia naszemu państwu. Instytucje te dbają jedynie o interesy zagranicznych rynków kapitałowych i nie troszczą się wcale o wspieranie polskiej gospodarki, a przy tym trwonią znaczne kwoty na swoje utrzymanie. Przykładem mogą tu być utrzymywane na zbyt wysokim poziomie stopy procentowe, które powodują, że przy inflacji wynoszącej w ubiegłym roku ok. 4,8% kredyty oprocentowane są po kilkanaście procent. Zbyt wysoki koszt kredytu jest, więc znaczącym hamulcem w rozwoju naszej gospodarki i zapewnieniu jej konkurencyjności.
Do Polski napływa w większości kapitał spekulacyjny, który zamiast inwestować i tworzyć nowe miejsca pracy przejmuje kontrolę nad naszym sektorem bankowym i zarabia ogromne sumy na obrocie obligacjami emitowanymi przez skarb państwa, a także na spekulacjach polską walutą. Zagraniczni bankierzy preferują przy tym udzielanie kredytów konsumpcyjnych dla ludności, które służą finansowaniu sprzedaży nadwyżek produkcyjnych pochodzących z innych państw Unii, zamiast bardzo pożądanego kredytowania działalności gospodarczej prowadzonej przez krajowe firmy. W konsekwencji doprowadza to do wyhamowania wzrostu gospodarczego i pogłębienia się zapaści ekonomicznej w Polsce, co jest tym groźniejsze, że zagraniczny kapitał posiada większość udziałów (ok. 70%) w naszym rynku finansowym.
Rezerwy walutowe państwa wynoszące na koniec grudnia ok. 75,7 mld euro, zamiast służyć rozwojowi gospodarczemu, ulokowane są na zagranicznych kontach bankowych. W dodatku, w ostatnim czasie, na żądanie Niemiec i Francji, premier Tusk postanowił przekazać z naszych rezerw walutowych 6,27 mld euro do MFW, w ramach „pożyczki” przeznaczonej na ratowanie zadłużonych krajów eurolandu. Polski rząd zobowiązał się także do podpisania tzw. paktu fiskalnego, który zakłada, że „złota reguła” dotycząca nieprzekraczalnego deficytu 3% PKB i długu 60% PKB będzie wpisana do naszej konstytucji, a za jej złamanie będziemy ponosili sankcje finansowe.
Polska ma partycypować w kosztach związanych z ratowaniem eurowaluty, pomimo tego, że zgodnie z postanowieniami brukselskiego szczytu z 30 stycznia bieżącego roku, kraje „wspólnoty” pozostające poza strefą euro nie będą miały nic do powiedzenia w sprawie jej funkcjonowania. Widać więc, że dzięki „szczodrobliwości” premiera Tuska za rozrzutność i życie ponad stan mieszkańców zachodniej Europy, zapłaci uboższy od nich polski podatnik. Postępowanie takie będzie miało negatywne konsekwencje dla gospodarki, a przede wszystkim zmniejszy skuteczność ewentualnych interwencji NBP na rzecz wzmocnienia kursu złotówki, co może zachwiać stabilnością naszej własnej waluty.
W tej sprawie najbardziej zdumiewająca jest hipokryzja rządzących, którzy na zgłaszane wcześniej postulaty wykorzystania części naszych rezerw walutowych dla zainicjowania „ożywienia” gospodarczego w kraju, odpowiadali zdecydowanym – nie. Podnosząc jednocześnie straszliwy lament i głosząc nieuzasadnione tezy o „zamachu” na niezależność NBP, co miałoby według nich katastrofalne skutki dla naszej ekonomii. Dzisiaj jednak pod dyktatem platformianego rządu i Komisji Europejskiej rzekomo „niezależny” polski bank centralny przeznacza miliardy euro na ratowanie z opresji pazernych bankierów z Zachodu i nikt jakoś nad tym nie rozpacza, a nawet można usłuszeć wyrazy uznania dla „mądrej” i „odważnej” decyzji. W takich okolicznościach rodzi się pytanie o to: czy NBP jest rzeczywiście niezależnym i pozostającym pod polską kontrolą bankiem centralnym oraz czy faktycznie sprawujemy pieczę nad naszymi rezerwami walutowymi?
Kolejnym czynnikiem dławiącym polską gospodarkę jest ogromne zadłużenie sektora finansów publicznych, które według Ministerstwa Finansów na koniec września 2011 r. wyniosło (po konsolidacji) 798,8 mld zł. Dominujący udział w państwowym długu publicznym ma zadłużenie Skarbu Państwa (92,4% według stanu na koniec września 2011 r.), które wyniosło 762 mld zł.
W porównaniu z końcem grudnia 2010 r. zadłużenie państwa wzrosło o 60,2 mld zł, tj. o 8,6%. Państwowy dług zagraniczny we wrześniu 2011 r. wynosił 235 mld 598 mln zł, gdy dla porównania na koniec 2010 r. był jeszcze na poziomie 194 mld 839 mln zł. Warto nadmienić, że rząd koalicji PO-PSL w latach 2007-2011 zadłużył nasze państwo na sumę ponad 260 mld zł, a minister Rostowski zapowiada zaciągnięcie w tym roku kolejnych wielomiliardowych pożyczek. Po analizie tych danych można się domyśleć, z jakiego źródła, oczywiście poza podwyżką podatków, premier Tusk finansuje „wzrost” gospodarczy w Polsce.
Na tak wysokie zadłużenie ma wpływ między innymi ogromny i wieloletni deficyt w handlu zagranicznym powodujący konieczność zaciągania nowych pożyczek wewnętrznych i zagranicznych. Deficyt handlowy za okres styczeń-listopad 2011 r. wyniósł 12 mld 926 mln euro. Wzrosła w tym czasie wartość eksportu, ale jednocześnie zwiększył się niepokojąco import, który był wyższy w stosunku do 2010 r. o 12,8%. Dla porównania bilans handlowy Niemiec, w tym samym czasie był na plusie o 146,4 mld euro, a niemiecki eksport wzrósł o 12,1%.
Do wzrostu zadłużenia przyczynił się także realizowany od ponad dwudziestu lat proces likwidacji przedsiębiorstw państwowych i wzrost udziału własności zagranicznej w polskiej gospodarce. Zmniejszeniu długów nie służą również zbyt duże wydatki publiczne, na które oprócz niegospodarności i rozrzutności, składają się ogromne koszty funkcjonowania przerośniętej administracji, a także rosnące wydatki związane z udziałem polskich kontyngentów wojskowych w egzotycznych wojnach. Z faktu wielkiego zadłużenia naszego kraju mogą być zadowoleni jedynie międzynarodowi lichwiarze, którzy już dawno przejęli kontrolę nad polskimi finansami publicznymi.
Stan zapaści naszej waluty powoduje nie tylko wzrost kosztów obsługi długów zagranicznych państwa oraz podwyższenie cen importowanych towarów i surowców, ale także wpędza w ogromne kłopoty finansowe kredytobiorców zadłużonych w obcych walutach. Na Węgrzech, gdzie duża część społeczeństwa znalazła się w podobnej sytuacji, tamtejsze władze znalazły sposób na udzielenie pomocy rządowej dla węgierskich rodzin, które nie mogły wyjść z pułapki kredytowej zachodnich banków. Jednak w naszym przypadku premier Tusk całkowicie ignoruje ten problem i dba jedynie o interesy międzynarodowych rynków finansowych, skazując tym samym setki tysięcy polskich rodzin na wyzysk ekonomiczny ze strony pazernych bankierów. Jest to zresztą dla obecnego rządu charakterystyczny przejaw lekceważenia potrzeb społeczeństwa i w szerszym zakresie interesów państwa.
Dobitnym tego przykładem może być uporczywe dążenie do wprowadzenia eurowaluty w Polsce, pomimo oczywistych faktów świadczących o postępującym rozkładzie tzw. eurolandu. Ludzie pokroju Tuska, Sikorskiego czy Rostowskiego nie są w stanie (a raczej nie chcą) zrozumieć, że podstawą suwerenności politycznej i gospodarczej jest przecież „bicie” własnego pieniądza, a nie pogoń za niebezpiecznymi mrzonkami, takimi jak „dostatnie” życie w „krainie wiecznej szczęśliwości”, jaką według tych polityków jest upragniona przez nich strefa euro.
Do pogorszenia stanu polskiej gospodarki przyczyniła się również polityka ciągłych ustępstw wobec Unii Europejskiej realizowana przez wszystkie dotychczasowe rządy. Wcielenie Polski do „wspólnoty” zaostrzyło bowiem negatywne procesy w naszej gospodarce, a koncentrowanie się prawie wyłącznie na współpracy z krajami strefy euro i niezbyt energiczne poszukiwanie nowych rynków zbytu doprowadziło do wzrostu naszej zależności od największych europejskich „graczy”.
Straciliśmy większość wpływów z ceł, a składki, które musimy wpłacać do unijnej kasy, ponad miarę obciążają krajowy budżet i wymuszają na rządzie drastyczne oszczędności kosztem szerokich rzesz Polaków. Za cenę ogromnego haraczu na rzecz UE otrzymujemy dotacje, które są formą redystrybucji środków wpłacanych przez nas do Brukseli.
Obecnie występuje pewna nadwyżka w otrzymywanych środkach z Unii, jednak jest ona w znacznej mierze niwelowana kosztami funkcjonowania przerośniętego aparatu administracyjnego, co w konsekwencji prowadzi do zmniejszenia kwot dostępnych w ramach unijnych programów. Poza tym, aby cokolwiek uzyskać z unijnej kasy, trzeba spełnić mnóstwo biurokratycznych wymogów i wyłożyć ogromne sumy na współfinansowanie inwestycji.
Należy również dodać, że Unia finansuje tylko te przedsięwzięcia, które są korzystne z punktu widzenia jej interesu, co niekoniecznie musi być zbieżne z naszymi potrzebami. Dotacje te są sukcesywnie ograniczane na rzecz nowych państw przyjmowanych do Unii, nie rekompensują też w pełni strat w gospodarce związanych z koniecznością udostępnienia wewnętrznego rynku dla swobodnej i nieograniczonej ekspansji zagranicznych koncernów.
Nie można też naiwnie wierzyć politykom PO, którzy w ostatniej kampanii wyborczej zaręczali, że w nowej perspektywie budżetowej na lata 2014-2020 Polska otrzyma z UE 300 mld zł. Jak na to bowiem wskazują dotychczasowe doświadczenia obietnice składane przez przedstawicieli obecnych władz nie są warte nawet „funta kłaków”, a dotychczasową politykę rządu można uznać za szkodliwą i krótkowzroczną, ponieważ zamiast poszukiwać nowych dróg rozwoju dla narodowej gospodarki koncentruje się on jedynie na dzieleniu unijnych dotacji i oczekiwaniu na „mannę z Brukseli”. Taka polityka skazuje nas na wieczną zależność od kaprysów unijnych biurokratów i można sobie łatwo wyobrazić, co się stanie, gdy Unia zdecyduje o ograniczeniu środków przekazywanych Polsce.
Artykuł ukazał się w tygodniku „Myśl Polska” z 25 marca-1 kwietnia 2012, s. 14-15.