Podstawa instytucji własności jest nie tylko pradawna, instynktowna i naturalna – ale też: irracjonalna. Jak wszystkie nasze paleolityczne instynkty, które nie nam i naszemu zadowoleniu z życia – a przekazaniu dalej samolubnego genu służą, ani się troszcząc o los jego chwilowego tylko nosiciela…
Kiedyśmy wiele lat temu przygarnęli Sylwestrę kot, już po przejściu wszystkich zabiegów weterynaryjnych i higienicznych dzięki którym z dzikiego kota podwórzowego stała się kotem domowym, okazał się niemożliwym do zniesienia współmieszkańcem 20-metrowej kawalerki na ulicy Bagno w Warszawie, którą podówczas wynajmowaliśmy. Dnie spędzała ukryta pod brodzikiem (nie nazwę tego sprzętu szumnym określeniem „wanny“…) lub pod łóżkiem, a za to całymi nocami wciąż od nowa, z prawej na lewą i z lewej na prawą – zwiedzała swoją tak nagle ograniczoną przestrzeń życiową rozgłośnie zawodząc. Próbowaliśmy różnych metod: ponieważ uspokajanie kota, włącznie z próbami przekupstwa żarciem, nic nie dawało, sprawiliśmy sobie zatyczki do uszu, w ten sposób próbując odciąć się od nieustannego miaukotu. I to jednak – niewiele dawało! Pewnego dnia przynieśliśmy z jakichś zakupów karton. Taki, jakiego używa się do pakowania drobnych produktów żywnościowych typu serki, masełka, itp. Nie za wysoki, nie za duży. Kot, który pilnie obserwował tę scenę spod łóżka, stanowczym krokiem objawił się w jasnym świetle dnia, czego nie zwykł był robić do tej pory – po czym nie mieszkając zawłaszczył kartonik, zajmując go w całości własnym jestestwem. Nocne miaukoty (za wyjątkiem jednej – na ogół, chyba, że się coś wyjątkowego wydarzy – przerwy na śródnocny posiłek – ale do tego, to się już przyzwyczaiłem…) ustały jak ręką odjął – kot pilnował swojego kartonika, który stał mu się bezpieczną przystanią na tym pełnym wrogów łez padole… Minęły lata – w tej chwili, jak sądzę, dla Sylwestry „kartonikiem“ to my jesteśmy: nie wykazuje bowiem szczególnego przywiązania do żadnego konkretnego sprzętu w naszej chatce, kartoników (zużywały się po jakimś czasie…) od dawna jej już nie dajemy, ale za to – wpada w histerię, gdy jednego z nas nie ma dłużej w domu. Jak Państwo zapewne zauważyliście, stałą metodą rozumowania jakiej używam jest znajdowanie dla zachowań ludzkich analogii ze światem zwierzącym – i szukanie, w ten sposób, zwierzęcej przeszłości człowieka. Czy z tego wynika, że jestem zaprzedanym ewolucjonistą i P.T. Czytelnicy o kreacjonistycznych przekonaniach powinni moje teksty omijać jak zapowietrzone..? Mili moi: jestem zaprzedanym czytelnikiem Mistrza Lema który faktycznie – fanatycznym ewolucjonistą był. Ze wszystkim, obcując na co dzień ze zwierzętami – nie znajduję żadnej nieprzebytej przepaści między „człowieczeństwem“, a „zwierzęcością“. Niczego, co by w oczywisty sposób dowodziło, że przejście między pierwszym a drugim ma charakter nieciągły, dyskretny – a nie jest li i jedynie różnicą stopnia, różnicą przy tym – skalowalną w ramach pewnego kontinuum. Jeśli zatem Pan Bóg tchnął w jedno ze zwierząt nieśmiertelną duszę – to fakt ten, pozostaje bez najmniejszych obserwowalnych konsekwencji jak chodzi o takie mierzalne czynniki jak inteligencja, empatia, zdolność odczuwania emocji i nawiązywania więzi społecznych. Wszystkie te cechy człowiek posiada w stopniu najwyższym spośród znanych zwierząt – ale inne też je posiadają! Nawet mowa nie jest wcale zjawiskiem tylko człowiekowi właściwym – zapewniam Was, że trudno o gadatliwsze stworzonko od naszej Sylwestry i sądzę, że niejedną kobietę by przegadała! Skądinąd Pan Bóg nie zwykł pozostawiać widomych śladów swoich interwencji – nieprawdaż..? Bo cóż by zostało z wolnej woli, gdyby dało się prostą obserwacją, bez żadnych aktów strzelistych i doświadczeń mistycznych stwierdzić: tak, zostaliśmy stworzeni..? Czytam sobie właśnie, po kilkuletniej przerwie Adama Krzyżanowskiego „Raj doczesny komunistów“. Jeśli kogoś z Państwa odstrasza ogromniasta cegła „Głównych nurtów marksizmu“ Kołakowskiego, to zarys najważniejszych gałęzi ewolucyjnych tej religii (przecież nie nauki…) i u Krzyżanowskiego znajdzie – włącznie z kanoniczną, moim zdaniem, analizą osobowości i przekonań kolejnych capo di tutti capi, względnie padrone zawodowych uszczęśliwiaczy ludzkości. Tutaj chciałbym się zająć jednym tylko z aspektów tego złożonego zagadnienia – własnością. Jak dla mnie nie ulega najmniejszej wątpliwości, że własność jest wspólną „instytucją“ wszystkich zwierząt terytorialnych. Tak samo jak Sylwestra (koty są terytorialne…) zawłaszczyła kartonik i z tej swojej „własności“ czerpała poczucie bezpieczeństwa, tak samo jak stada koników polskich podzieliły między siebie terytorium rezerwatu w Popielnie i jedno stado raczej nie wkracza na terytorium drugiego – tak też i ludzie ZAWSZE posiadali własność. Zawsze. Nie było żadnego „pierwotnego komunizmu“, żadnej tam „wspólnoty pierwotnej“, czy innych dyrdymałów wymyślonych przez chodzących z głowami w chmurach filozofów z czasów najgłębszego upadku filozofii, czyli z „wieku oświecenia“. Własność, poczucie własności – to jest element zwierzęcej natury człowieka (dla ewolucjonisty: element natury ludzkiej jako takiej…). Bez własności – ludzkość istnieć nie może. Zresztą, o tym już pisałem (por. http://tiny.pl/hph56) – przedstawiając na wynikach konkretnych badań antropologicznych, jak absurdalnym pomysłem jest mit „wspólnoty pierwotnej“. Wie to chyba zresztą każdy czytelnik Karola Maya – nieprawdaż..? No bo co się działo, kiedy członkowie plemienia Komanczów postanowili zapolować na bizony na terytorium uważanym za własne przez plemię Apaczów. No co..? Ano, moi drodzy – wybuchała wojna… Tak samo jak wojna wybucha, gdy ogier Nacios zapędzi się w poszukiwaniu słodkiej trawy na terytorium uważane za własne przez ogiera Osowca (przykład abstrakcyjny, bo nie pamiętam już, czy te dwa żyły w tym samym czasie w Popielnie, czy nie…), względnie – postanowi zapłodnić jedną z „jego“ klaczy… XVIII-wieczne lekkoduchy opisując jak to „dzicy“ traktują ziemię jako „wspólną własność wszystkich dzieci Boga“, z której każdy może czerpać dowoli – mylą brak hipoteki i aktów notarialnych z brakiem własności. Samo stwierdzenie, że „wspólnota pierwotna“ to mit i że żadnego komunizmu nigdy nie było, nie ma i nigdzie nie będzie – bo jest to po prostu gwałt na naturze ludzkiej i zwierzęcej – to jest jeszcze względnie trywialna konkluzja. Bardziej mnie dzisiaj interesują dalsze konsekwencje tego stanu rzeczy. Jak widzimy na przykładzie Sylwestry – tudzież na przykładzie Komanczów i Apaczów, a także ogiera Nacios i ogiera Osowiec – istnieje silna korelacja pomiędzy „poczuciem własności“, a „poczuciem bezpieczeństwa“. To naturalne. Po to zwierzętom terytorialnym terytorium – żeby mieć pewność przetrwania. Terytorium to bowiem określone zasoby, których można używać w celu podtrzymania życia, schronienia i przedłużenia gatunku. Oczywiście ani Sylwestra, ani Komancze i Apacze, a już na pewno nie ogiery walczące ze sobą w rezerwacie w Popielnie (ogiery są w ogóle dość tępe…) nie rozumują w ten sposób. Połączenie własności z bezpieczeństwem działa na poziomie odruchowym, świadomości bynajmniej nie angażującym. Stąd – przywiązanie do rzeczy – do miejsc – nawet: do instytucji. Każdy może mieć – i zwykle ma – coś „własnego“ nawet, jeśli nie ma na to założonej hipoteki i aktu notarialnego. Koniec końców nawet mieszkając w wynajętej kawalerce – można się przecież przywiązać do miejsca, traktując je jako „własne“ – nieprawdaż? Jest to ten sam sentyment, to samo uczucie, ta sama potrzeba! Będąc najemnym pracownikiem wielkiej firmy, fanem klubu piłkarskiego w którym bynajmniej nie mamy udziałów – nie tylko zaspokajamy naturalną dla zwierząt społecznych potrzebę przynależności do grupy, ale i – naturalną dla zwierząt terytorialnych potrzebę posiadania „obsikanego“, „zaznaczonego“ terytorium: wszak wielka firma ma swoje hale fabryczne czy biura, a klub – ukochany przez fanów stadion… Brak takich widomych, materialnych „punktów ciążenia“ wokół których organizuje się indywidualne i społeczne życie człowieka, czyni z człowieka inwalidę. Wielu „zawodowych rewolucjonistów“ (choć bynajmniej nie wszyscy…) to właśnie tacy inwalidzi – a brak przywiązania do miejsca jakoś tam przyczynia się do ogólnego pokręcenia psychicznego takich indwiduów. Ostatecznie – nawet koczownicy zazwyczaj koczują przemieszczając się mniej lub bardziej regulanie po mniej – więcej stałej trasie, gdzie mają swoje święte góry, kurhany przodków, rzeki, pastwiska, względnie (gdy mówimy o koczownikach współczesnych): śmietniki, punkty skupu, jadłodajnie i węzły sieci cieplnej! Podstawa instytucji własności jest więc nie tylko pradawna, instynktowna i naturalna – ale też: irracjonalna. Jak wszystkie nasze paleolityczne instynkty, które nie nam i naszemu zadowoleniu z życia – a przekazaniu dalej samolubnego genu służą, ani się troszcząc o los jego chwilowego tylko nosiciela… Stąd uprawnionym jest, rzecz jasna, zadawanie przez owego „chwilowego nosiciela“, którego indywidualne zadowolenie z życia nie ma najmniejszego znaczenia dla przyszłości gatunku – pytań. Z tym, że na ogół nie ma na takie pytania odpowiedzi. W każdym razie – innych niż takie, które jednak wymagają aktów strzelistych i doświadczeń mistycznych… Owa zwierzęca geneza instytucji własności czyni jej ściśle racjonalną i rozumową analizę bezprzedmiotową. Ściśle racjonalnie i rozumowo podchodzi do własności tylko kupiec, który traktuje własność jak towar – dobro, które nabył i zamierza jak najszybciej i z jak największym zyskiem zbyć. W każdym innym przypadku – pojawiają się emocje. To dlatego tak dobrze się żyje (na ogół…) deweloperom: ludzie kupujący mieszkania w większości (oczywiście nie wszyscy…) – nie kupują towaru, tylko swoje wymarzone „gniazdo rodzinne“, „bezpieczną przystań“, miejsce gdzie spłodzą i wychowają dzieci. To jest pewna niewymierna, „wartość dodatkowa“, za którą miliony gotowe są płacić dożywotnią niewolą w służbie bankierów. Jest to zapewne nieracjonalne – ale nic na to się nie da poradzić. Dożywotnia niewola w służbie bankiera to najbardziej niszczący – współcześnie – aspekt własności. Jednak owa irracjonalna własność ma też aspekt twórczy. O swoje – dba się. Często – ponad racjonalną i rozsądną miarę. Czego sam jestem najlepszym przykładem: odebrałem po niemal trzech miesiącach (prawie) naprawionego Patrola. Pozbycie się dziur i rdzy z karoserii, wymiana przedniego mostu, naprawa hamulców i trochę innych mniej istotnych napraw – wszystko to kosztowało nas… ocho i jeszcze trochę! Dobrze, że Lepsza Połowa miała trochę odłożone, na „czarną godzinę“, bo byśmy inaczej nie dali rady… Prawdopodobnie racjonalniej byłoby sprzedać maszynę na części – i kupić inny samochód, dokładając pewnie połowę tego, cośmy na remont wydali. Cóż z tego – kiedy my po prostu lubimy naszego Patrola..? Już o hektolitrach potu i dziesiątkach tysięcy włożonych w naszą posiadłość nie chcę pisać – bo to przecież oczywiste… Pogarda dla pieniędzy, dla zysku handlowego, dla dorobkiewiczostwa – o której niedawno pisał kolega Racjonalnie Oszczędzający (por. http://tiny.pl/hph9c) – była dość ważnym motywem narodzin komunizmu. Tego rodzaju pogardę często przejawiali potomkowie „starych rodzin“, dla których nieustanna troska o zysk arywistów była dziwnym i zubażającym człowieka zjawiskiem – stąd wielu wśród założycieli ruchu komunistycznego ziemian czy choćby: potomków szlacheckich rodzin. Z drugiej jednak strony: przywiązanie do ziemi i dworu przodków było motywem, w imię którego znacznie więcej przedstawicieli tej samej warstwy społecznej – położyło głowy na przykład w rosyjskiej wojnie domowej… Ogólnie: komunizm tak samo jak zapoznaje prawdziwą, zwierzęcą genezę własności – przez co roi sobie bezpodstawnie o możliwości jej zniesienia – tak też całkowicie zapoznaje ten „twórczy“, choć dalej – irracjonalny – aspekt własności. Ten właśnie, że właściciel dla swojej własności zrobi WIĘCEJ niż ta własność jest warta – oczywiście: dla innych, bo dla niego jest właśnie warta tyle, ile dla niej robi. Dzięki temu kraje w których dominuje własność prywatna są w oczywisty sposób bardziej zadbane od krajów z dominacją „rzeczy niczyich“, o które nikt nie dba – prywatne konie są tłustsze i mają bardziej błyszczącą sierść od „komunalnych“ – a prywatne trawniki są o wiele lepiej przystrzyżone od miejskich…