Bez kategorii
Like

WKS Keynes

07/04/2012
447 Wyświetlenia
0 Komentarze
25 minut czytania
no-cover

Dla potencjalnych „inwestorów” istotny jest fakt, że styk biznesu pozwala kreować i umacniać realne więzy interesu między pragnącymi zdobyć dostęp do systemu politycznego przedsiębiorcami a „oferującymi” swoje możliwości regulacyjne politykami.

0


 

 

Autor: Jan Lewiński
 

Gdy John Maynard Keynes pisał w swojej Ogólnej teorii zatrudnienia, procentu i pieniądza o tym, że całkiem produktywną działalnością byłyby rządowe programy zakopywania w ziemi pieniędzy, aby prywatni przedsiębiorcy mogli je odkopywać i wprowadzać do obrotu, chciał tylko skrytykować standard złota[1]. Keynes po prostu taki już był — trochę zwariowany, ekscentryczny, nieprzewidywalny. Jednak z pewnością nie był głupcem. Wielki ekonomista i — przyznajmy to wreszcie — wcale niezły (acz złośliwy) kawalarz musiał już wtedy zacierać ręce z uciechy na myśl o grach i zabawach, jakie będą urządzać przyszłe (i ówczesne) pokolenia, skwapliwie wcielając te absurdalne zalecenia w życie.

 

Wielka dziura w głowie

Wprawdzie nasz kochany Maynard nieco asekuracyjnie dodawał do swojego przykładu kopania rowów, że „rozumniej zapewne byłoby budować domy”[2], ale pamiętajmy, że budowa domów wymaga wiedzy, natomiast wykopywanie rowu jest łatwe i tanie. Zatem kierując się logiką biurokracji, musimy uznać, że kopanie dziur w ziemi jest bardziej efektywne ekonomicznie. I rzeczywiście, w kategoriach obowiązującego w Polsce prawa wykopanie rowu niemal zawsze wygra z budową domu[3]. Co zabawniejsze, niechybnie okaże się, że wprawdzie dziura powinna być tańsza, ale i tak państwo potrzebuje jej najkosztowniejszego modelu, a dzięki „najtańszemu” wykonawstwu chwilę po zakończeniu przetargu (albo jeszcze w trakcie) trzeba będzie dokonywać kosztownych napraw, za które ktoś zbierze dodatkową kupkę pieniędzy[4].

Może się to wydać ponurym żartem, ale właśnie budowa wielkiej dziury, przy finansowym wsparciu władz mojego rodzinnego Wrocławia — „w myśl doskonale wypróbowanych zasad laissez-faire’yzmu”[5], a jakże, czyli we współpracy z prywatnym biznesem — skłoniła mnie do napisania tego komentarza. Dziura owa miała być elementem większej „inwestycji”[6] — galerii handlowej przy nowo powstałym Stadionie Miejskim we Wrocławiu (Stadionie Śląska Wrocław) — realizowanej w ramach nadciągających jak huragan Katrina Mistrzostw Europy w Piłce Nożnej 2012. Galeria handlowa, nazywana Galerią Śląska, miała służyć za wehikuł finansujący ukochany klub piłkarski wrocławian, tj. WKS Śląsk. Zyski z działalności galerii miały w całości finansować potrzeby klubu. W „inwestycję” ochoczo weszły władze Wrocławia, które dały niespełna siedmiohektarową działkę pod budowę galerii, i właściciel klubu, Zygmunt Solorz. Mieszkańcy skakali pod niebo z radości na myśl o mającej wkrótce niewyobrażalnie wzrosnąć potędze ich ukochanego zespołu piłkarskiego. Gdy w 2009 roku Solorz kupił klub, peanom na jego cześć nie było końca. Rafał Dutkiewicz, prezydent miasta, mówił: „Ostatni raz miałem u siebie tylu dziennikarzy, gdy Polska wchodziła do Unii Europejskiej! Już to pokazuje, jakiej rangi jest to wydarzenie” (sic!). Członek rady nadzorczej Polsatu, mecenas[7] Józef Birka, dodawał zaś hurraoptymistycznie: „Centrum handlowe oraz stadion zapewnią nam dochody na wiele lat”.

Wkrótce okazało się, że perspektywa wieloletnich dochodów, tak jak w przypadku innych przedsięwzięć (współ)finansowanych przez państwo, jest cokolwiek iluzoryczna. Nie chcę tu dociekać (zdroworozsądkowe domysły to nie twarde dowody!), czy było to zamierzone zagranie „inwestora”, który w szczwany sposób podpuścił nieroztropnych przedstawicieli, za przeproszeniem, suwerena, czy tylko zwyczajna korekta wyceny „inwestycji” wynikająca z przyczyn zewnętrznych (kryzys itp.). Jakkolwiek wygląda rzeczywistość, prezes Polsatu w pewnym momencie stwierdził, że „inwestycja” nie może być kontynuowana przy pierwotnych założeniach finansowych. I budowa galerii ot tak, po prostu, nie ruszyła. Jeszcze z marca ubiegłego roku pochodzi wiadomość, w której dziennikarze pytają, co dalej z tą dziurą — i od razu odpowiadają, że prezydent Wrocławia pojechał porozmawiać z właścicielem i wrócił… milczący. W listopadzie 2011 roku, tj. ponad dwa lata po kupnie Śląska, już oficjalnie można było powiedzieć, że galerii nie będzie — minął bowiem termin cichej umowy, zgodnie z którą właśnie do listopada miały zapaść „jakieś” decyzje w sprawie dalszych losów dziury.

Przedstawiciel władz miasta stwierdził, że zgodnie z umową grunt zostanie Solorzowi odebrany i wystawiony na sprzedaż, aby ktoś inny mógł budowę (lub nie) zrealizować. Jednak według przedstawiciela Solorza w całym interesie, mecenasa Birki, „trwała procedura” polegająca na powołaniu rzeczoznawcy odpowiedzialnego za ustalenie kosztów wykonanych prac (wykopania dziury i jej ogrodzenia). Trwała… i trwała… i trwała. Wyszło na jaw, że umowa zawarta między magistratem a klubem po prostu nie przewidywała zwrotu owych nakładów. W praktyce doprowadziło to do sytuacji, w której „drobne formalności” związane z wyceną już wykonanych prac mogły trwać do momentu, gdy wreszcie skończy się kończyć kalendarz Majów, czyli mniej więcej do greckich Kalend. Grunt pod budowę galerii, czyli nasza dziura, stała się swego rodzaju zakładnikiem o wadze politycznej.

Jak dobrze wiemy, politycy i instytucje polityczne opierają się na systemie legitymizacji władzy. To oznacza, że wszelkie straty wizerunkowe — szczególnie w obliczu tak epokowego wydarzenia jak Euro 2012 — są bezpośrednim zagrożeniem dla ich „być albo nie być”. Z wielką wyjącą ku niebiosom dziurą w ziemi trzeba było jak najszybciej coś zrobić, aby uniknąć przeniesienia drwin mieszkańców wymierzonych we właściciela terenu („Solosz, kiedy zarybiasz?[8]) na władze, które nie były zdolne sobie ze sprawą poradzić. Wielomilionowe wydatki z pieniędzy podatników włodarze Wrocławia mogli przecież znieść — zmiany w sondażach już nie. Stąd pojawiły się pomysły co prawda kosztowne i mocno absurdalne — jak choćby ten z przetargiem na zasłonięcie dziury wielką reklamą (jej obejrzenie wymagałoby helikoptera, na co chyba tylko Ben Bernanke mógłby sobie pozwolić) — ale przecież uświęcone tradycją obrony legitymizacji władzy wizerunkiem.

Dopiero po pewnym czasie władze zrozumiały, że wypadki się zdarzają, i zaczęły myśleć rozsądnie. Zanim weszły w świetny biznes, który miał pokryć wszystkie potrzeby ważnego ośrodka zapewniania ludowi chleba i igrzysk, tj. klubu WKS Śląsk Wrocław, władze miasta w obliczu kryzysu chciały się wycofać z jego odwiecznego dotowania. Taki był plan, ale od 2009 roku gmina i właściciel Polsatu finansowały klub w równym stopniu. Ta sytuacja miała się zmienić w momencie znalezienia sponsorów dla Śląska przez jego większościowego[9] właściciela. Stworzyło to ciekawą sytuację, bo niejako warunkiem rezygnacji z dotowania klubu przez miasto stało się znalezienie innego źródła kapitału w samym środku światowego kryzysu finansowego. Miasto oczekiwało więc, że Solorz będzie wydatkował pieniądze i energię na poszukiwania niepewnego przyszłego „inwestora”, aby zastąpić tego już istniejącego, czyli pewnego. Taka struktura bodźców powinna w naturalny sposób skłonić każdego racjonalnego homo oeconomicus (tj. z pominięciem kwestii m.in. etycznych) do przedłużania takiej sytuacji ad infinitum. Co więcej, znalezienie kredytodawcy dla klubu piłkarskiego wcale nie jest prostym przedsięwzięciem, szczególnie w kryzysie. Wręcz przeciwnie — jest to zadanie wymagające wiele wysiłku i ciężkiej pracy, pomimo których może się zakończyć niepowodzeniem. I rzeczywiście, dwuletnie poszukiwania sponsorów dla Śląska okazały się nieskuteczne.

Jednak przedsięwzięcia, od których zależy los polityków, oferują biznesmenom wykazującym się determinacją w negocjacjach z publicznym partnerem specyficzną poduszkę bezpieczeństwa na trudne kryzysowe czasy.

 

Dostęp do pieniędzy podatników

Bo Solorz i władze miasta w końcu doszli do porozumienia — biznesmen zgodził się oddać teren w lutym 2012 roku. I choć w umowie między obiema stronami nie przewidziano żadnych rekompensat dla prywatnego inwestora, to jednak Solorz nie odszedł z pustymi rękami. Pamiętajmy, że zgodnie z planem miasto miało się wycofać z finansowania klubu WKS Śląsk. „Czarne chmury nad klubem się rozwiały” 8 marca — obaj właściciele klubu dofinansowali go kwotą 12 milionów złotych (wcześniej było to mniej więcej po 5 milionów rocznie). Kontrolę nad pieniędzmi jako większościowy właściciel sprawuje Solorz, który już od dawna planował umiejscowienie się w tej branży. Kwota ta jest więc swego rodzaju dotacją dla jego prywatnej inwestycji, na co złożą się podatnicy.

Dla tych, którzy potrafią czerpać satysfakcję z cudzego nieszczęścia, swoistą złośliwą uciechę niech przyniesie wieść, że wkrótce potem druga wielka inwestycja Wrocławia, czyli sam Stadion Śląska, został wyłączony z użytku, ponieważ — jak donoszą różne niepewne źródła — elektryka była niesprawna, albo trawa się jakoś tam popsuła. Warszawski dworzec nie jest tu zatem osamotniony, podobnie jak tunel metra, który zaraz po wykopaniu trzeba było zasypać.

Wątpliwym pocieszeniem jest to, że problemy ze sportem nie są polską specjalnością, a Zygmunt Solorz-Żak jedynie sprawnie kopiuje już przetarte na zachodzie Europy szlaki. Nasze lokalne kłopoty są bowiem niczym w porównaniu z tym, co wyrabia się w innych ligach. Na stronie Kryzys Blogu Instytutu Misesa jakiś czas temu pojawił się komentarz Mateusza Machaja, w którym mogliśmy przeczytać o tym, jak to Real Madryt, wskutek swoich perypetii finansowych, musiał zastawić kontrakty takich zawodników jak Cristiano Ronaldo i Kaká, za co uzyskał środki pochodzące z kreacji pieniądza przez EBC.

To nie jedyny taki przypadek i nie jest to nic nowego. Prawie wszystkie kluby Premier League są zadłużone po uszy (pomiędzy 2009 a 2010 rokiem 16 z 20 klubów odnotowało 484 milionów funtów straty), ponieważ w swojej praktyce biznesowej przestały się posługiwać kryteriami zysku, a zarobki piłkarskich gwiazd wymknęły się spod kontroli (cała Premier League wydała na ten cel 1,4 miliarda funtów, przy łącznym przychodzie 2,3 miliarda funtów; zyski ze sprzedaży biletów i z reklam wyniosły 2,1 miliardów). Sport zwykł rozbudzać olbrzymie emocje, do których jak do świetnej pożywki doczepiają się politycy. Dotują więc kluby zagrożone bankructwem, dzięki czemu są odbierani przez swoich lokalnych wyborców jako wybawcy. Nikomu nie przeszkadza, że te, by tak rzec, bailouty, rodzą pokusę nadużycia, zachęcając kluby piłkarskie do popadania w jeszcze większe długi. Dzięki temu mogą one pozwolić sobie na wydawanie jeszcze większych pieniędzy na transfery piłkarzy, jak nałogowy hazardzista obiecując, że tym razem na pewno wygrane piłkarskie pozwolą im odbić się od dna. Co oczywiście nigdy się nie dzieje.

Co jednak istotniejsze dla potencjalnych „inwestorów” niż te iluzoryczne zyski, to fakt, że styk biznesu pozwala kreować i umacniać realne więzy interesu między pragnącymi zdobyć dostęp do systemu politycznego przedsiębiorcami a „oferującymi” swoje możliwości regulacyjne (już w sferze biznesu, nie sportu) politykami. Bernd Frick z Uniwersytetu Paderborn w Niemczech stawia sprawę jasno[10]:

 

Pomimo wierzytelności, które nagromadziły się przez lata w europejskich klubach, te nie są wystawione na ryzyko bankructwa choćby zbliżone do tego, jakie dotyczy zwykłych firm.

Kluby zawsze łatwo pozyskają pomoc polityków — od tych pochodzących z małych, lokalnych społeczności, przez wszystkie szczeble administracji, aż do polityków najwyższego, krajowego szczebla.

Nikt by się nie przejął upadłością innych przedsiębiorstw o zbliżonej wielkości. Nie dotyczy to jednak klubów piłkarskich. Przeciętny klub Bundesligi ma przychody na poziomie 100 milionów euro — to mniej niż mój uniwersytet. (…) Zainteresowanie mediów działa w przypadku klubów jak stała polisa na życie.

 

Podsumowanie

Niewiele w tej chwili wskazuje na to, że Euro 2012 wypali. Minister sportu, którego trudno posądzić w tej sprawie o pełny obiektywizm, szacuje wzrost wpływów z turystyki na początku imprezy na zaledwie ok. 800 milionów złotych, przy już poczynionych wydatkach na same tylko stadiony w wysokości ok. 5 miliardów złotych (co nie uwzględnia innych wydatków państwa, np. na infrastrukturę drogową potrzebną do obsługi kibiców, dochodzących do 80 miliardów złotych). Wprawdzie minister szacuje też, że do 2020 roku wpływy podatkowe, które Euro 2012 rzekomo wygeneruje, wyniosą właśnie owe 5 miliardów złotych, to jednak pojawią się niechybnie dodatkowe koszty, jak choćby wynikające z konieczności utrzymywania przez samorządy zbyt pospiesznie i niedbale budowanych stadionów.

Niezależnie od tego, czy Euro 2012 okaże się „sukcesem” państwowego konsumpcjonizmu, to możemy być pewni, że politycy nie odkleją się już od piłki nożnej, a wkrótce i nasze kluby zapadną na zadłużeniową europejską chorobę. Tak czy inaczej, niewiele to zmieni — sport, tak jak dotychczas, będzie stanowić łakomy kąsek dla co sprawniejszych politycznych graczy[11]. Ucierpi na tym przejrzystość tego biznesu, którego klientami są wszyscy kibice. Ich emocje nadal będą nakręcać brudną grę polityczną. O czystym sporcie będziemy mogli zapomnieć. I chyba jedyny ratunek dla sportu stanowi świadomość tej gry i odstąpienie od uczestnictwa w niej — dostrzeżenie, że kiedy polityk przedstawia się jako miłośnik sportu, to zapewne jest jego największym wrogiem.

 

 


[1] Podobnym argumentem, opartym na ignorowaniu tego, że trudność wydobycia złota jest właśnie jego zaletą jako bazy pieniężnej, posłużył się niedawno szef Rezerwy Federalnej, Ben Bernanke (patrz: wykład tutaj). Są też i inne uzasadnienia: zamki w drzwiach są zbyt kosztowne, bo złodzieje nie mogą w łatwy sposób dorobić kluczy, szyfrowanie PGP marnuje środki obliczeniowe komputerów (po co w ogóle zabezpieczać transakcje bankowe online?), a poławiacze pereł zamiast nurkować, powinni lepić perły z ptasiego mleczka.

[2] J.M. Keynes, Ogólna teoria zatrudnienia, procentu i pieniądza, Wydawnictwo Naukowe PWN, Warszawa 2003, s. 115.

[3] W ramach Prawa zamówień publicznych (Dz. U. z 2010 r. Nr 113, poz. 759 z późn. zm.) dopuszcza się takie tryby, jak choćby dialog konkurencyjny (art. 60b ustawy), które nie uznają ceny za najważniejsze kryterium korzystności oferty. Jednak zbieg pewnych okoliczności — których pełne omówienie wymagałoby osobnego artykułu — sprawia, że zastosowanie w praktyce innych kryteriów jest zazwyczaj trudniejsze i mniej korzystne dla systemu biurokratycznego.

[4] Wprawdzie naprawy, formalnie rzecz biorąc, muszą być dokonywane przez wykonawcę na jego koszt, to jednak przedsiębiorcy uczestniczący w przetargach z konieczności specjalizują się w ich unikaniu, a na urzędnika nie działa żaden bodziec ekonomiczny, który nakazywałby mu specjalnie dbać o interesy finansującego jego zabawy podatnika. Przepisy mające w zamyśle polityków tworzyć taki bodziec dzięki wprowadzeniu odpowiedzialności urzędniczej są kompletnie nieskuteczne (w filmiku dostępnym pod podanym tu linkiem padają przekonywające argumenty na ten temat), co dla teoretyków szkoły austriackiej nie jest niczym dziwnym.

Znajdując się w obszarze własności publicznej, czyli prywatnej własności systemu biurokratycznego, decyzje urzędników z konieczności zawsze są arbitralne. Inni urzędnicy, których zadaniem jest kontrolowanie tych pierwszych, w swoich ocenach kierują się sądami równie arbitralnymi, w oparciu o dobrane przez ich własny system biurokratyczny kryteria. Wszelkie mechanizmy rzekomo obiektywizujące te kryteria są wobec woli urzędników wtórne (tak jak kontrola demokratyczna jest wtórna wobec urzędników raczących na nią zezwolić dla uzyskania silniejszej legitymizacji władzy).

[5] J.M. Keynes, op.cit., s. 115, pisownia oryginalna.

[6] Proszę mi wybaczyć, ale przy opisie tzw. inwestycji publicznych, półpublicznych czy parapublicznych będę konsekwentnie stosował cudzysłów. Nie wynika to z mojej złośliwości, a jedynie ze szczerego zwątpienia w efektywność ekonomiczną przedsięwzięć podejmowanych przez instytucje, których modus faciendi nie jest działanie obierające za cel osiąganie zysku dzięki zapewnianiu konkretnych usług swoim klientom, lecz jakiś arbitralnie dobrany rodzaj konsumpcji kapitału dla mgliście określonego dobra niezbyt jasno określonych beneficjentów — mas, klas itd.

[7] Co ciekawe, w tekstach pozytywnie nastawionych do właścicieli Śląska pan Birka był przedstawiany jako przewodniczący lub członek rady nadzorczej i reprezentant Zygmunta Solorza, a w tekstach krytycznych już jako mecenas Birka — należy rozumieć, że gdy przychodził z pieniędzmi, był miłym panem przedsiębiorcą, a potem nagle przeistoczył się w jakiegoś mefistofelicznego kuglarza kruczkami prawnymi, zajmującego się głównie falandyzacją prawa.

[8] Pisownia oryginalna. Pomysł na zarybienie dziury pojawił się, gdy zaczęła się w niej gromadzić woda.

[9] Solorz ma w Śląsku 51% udziałów, a miasto 49%.

[10] Tłumaczenie moje.

[11] Grzegorz Schetyna, do niedawna najbardziej zaufany człowiek Donalda Tuska, który sam wywodzi się ze środowisk kibicowskich, karierę zrobił m.in. właśnie dzięki swojej działalności we wrocławskim klubie koszykarskim Śląsk Wrocław.

0

Instytut Misesa

106 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758