Tama się przerwała. Polityczne elity pokazały jak można a obywatele z ochotą podchwycili wezwanie. Ilość (nie)wypowiedzianych przekleństw, wyzwisk i inwektyw wzrasta w postępie geometrycznym. Ministrowie mogą to i my potrafimy – wydaje się być myślą przewodnią blogerów i zwykłych zjadaczy chleba. (Wielo)kropki nie wystarczają to dorzucimy trochę rasizmu podlanego sosem zwykłej nienawiści bo przecież wiadomo iż inny kolor skóry Pan Bóg dał nie bez powodu. Zaprawimy jeszcze „niesłusznymi” poglądami politycznymi i konglomerat gotowy na prawdziwego patriotę co to nie wierzy w kłamstwa „The Economist” o sukcesie Polaków we współczesnej Europie.
Sygnał dali politycy ale przecież nie jest to uprzywilejowana kasta i nie tylko jej przedstawiciele mogą przeklinać. Reprezentant elity dziennikarskiej, pan Krzysztof Kłopotowski już następnego dnia po wysłuchaniu taśm woła do nas gromkim głosem: „Fuck you!” sugerując nieśmiało że jest człowiekiem bywałym i znającym angielski, i dzieli Polaków wedle własnych wyobrażeń: „A ty, drogi Czytelniku, w jakiej jesteś kategorii: agenta wpływu, konformisty, byłego TW lub KO SB, przyjaciela władcy, czy głupca do wydymu?”
No i polało się. Ilość (wielo)kropek w blogerskich tekstach wystrzeliła jak rakieta na księżyc. Każdy potrafi pokazać iż dorównuje i ministrom, i politykom i dziennikarzom. Pisać nie trzeba no bo jakaś cenzura jeszcze działa ale przecież każdy czytelnik może w skupieniu wyszeptać słówka za używanie których, w starych dobrych czasach targano w szkole za uszy a w towarzystwie mówiło się o języku spod budki z piwem. Teraz jednak wiele wolno, demokracja przecież, wolność słowa, przekraczanie barier obyczajowych, no i musimy się dostosować do standardów jakie nam taśmy prezentują. Aby być nowoczesnym, na czasie i nie odbiegać od reszty musimy równać krok.
Dawne normy obyczajowe głosiły, że przekleństwa są brakiem szacunku, kultury osobistej i obrażają Pana Boga. Że naruszają pewne normy etyczno-moralne, naruszają tzw. dobre wartości i są wyrazem umysłowej degrengolady. Charakteryzowały pijaczka, żula, złodziejaszka czy robociarza z czasów PRL’u posługujących się rynsztokowymi wyrażeniami do zaprezentowania swojego męskiego macho. Były wyrazem agresji, braku szacunku dla norm społecznych oraz wyrazem pewnego ograniczenia w wyrażenia swoich uczuć czy poglądów. Przekleństwa dyskwalifikowały i stanowiły wyraźną egzemplifikację przynależności do „niskiej” warstwy społecznej. Dla wierzących były również obrazą chrześcijańskich wartości i zaliczane do listy grzechów.
Społeczeństwo się laicyzuje, „demokracja” dotarła pod strzechy a rzucanie mięsem stało się aktem pokazującym jak bardzo się jest nowoczesnym. Już nie tylko elity polityczne czy artystyczne, już nie żule spod ciemnej gwiazdy ale każdy bloger, uczeń czy wyemancypowana pani domu potrafi bez zastanowienia walnąć słowem na odlew. Upowszechnienie tego językowego raka przybrało rozmiary tsunami. Prawie każdy chce i potrafi przecież używać wyrazów wywołujących kiedyś rumieniec zażenowania. To nic złego a właściwie nobilituje. To przyrównanie do elity, chociaż szkoda że tylko na tym poziomie.
Z językową pauperyzacją idzie w parze brak szacunku dla drugiego. Czy to obywatela, czy blogera lub kolegi, czy do polityka z innej partii. Odbywa się to niezauważalnie i proces ten chociaż widoczny od wielu lat tylko się potęguje. Widać to wyraźnie w dziennikarstwie posługującym się coraz bardziej brukowymi metodami w próbach zdobycia czytelnika, widać w kontaktach na społecznościowych forach, widać bardzo wyraźnie w polityce posługującej się coraz bardziej „wyrazistymi” i prymitywnymi symbolami w celu poniżenia przeciwnika. Przekleństwa stały się prymitywną formą wyrazu próbującą podkreślić „wagę” wyrażanych opinii czy wygłaszanych ocen. Wrosły w, uważane dotąd za normalne, formy językowej ekspresji usiłując zastąpić je czynnikiem wzmacniającym.
Językowa pauperyzacja postępuje. Próbuje dogonić tą obyczajową, seksualną czy moralną. Równają kroku i ciągną nas w dół kulturowej degrengolady.
Jeden komentarz