Od wielu lat przy różnych okazjach zwracam uwagę na niedostatki rozwoju gospodarczego UE, a w tym szczególnie krajów włączonych do niej w XXI wieku z Polską na czele. W ulubionym przez GUS wskaźniku PKB wg danych Banku Światowego w roku 2015 USA osiągnęły 17,9 bln USD, UE -16,3 bln USD, Chiny 10,5 bln USD. Na tym tle polskie niecałe 0,5 bln USD wygląda bardzo mizernie nawet w przeliczeniu na mieszkańca. (Powołałem się na źródła bankowe, gdyż są najbardziej wiarygodne, ale nawet te najłaskawsze dla UE niewiele poprawiają jej sytuację.)
Problem leży w tym, że Europa, a szczególnie najbardziej rozwinięty jej obszar skupiony w UE odstaje zbyt daleko od USA.
Nie ma żadnego racjonalnego usprawiedliwienia dla europejskiego nienadążania za światowym rozwojem prezentowanym zarówno przez USA jak i Chiny.
Zniszczenia wojenne w Europie zostały zlikwidowane od strony materialnej już w latach pięćdziesiątych ubiegłego wieku, mamy zatem ponad kopę lat porównywalnych warunków rozwoju.
Powstanie wspólnoty węgla i stali dało asumpt do skokowego postępu w czołowej szóstce europejskich krajów, jednakże w miarę przekształcania wspólnego rynku w UE tempo tego rozwoju znacznie spadło i w rezultacie mamy podany wyżej obrazek zasadniczych różnic w potencjale wytwórczym.
Władze UE zamiast zająć się tą sprawą poświęcają czas głównie na piętrzenie trudności i zalewanie Europy „imigrantami”.
Przyśpieszenie tempa rozwoju jest warunkiem przetrwania Europy, ale wymaga to organizacji własnej wytwórczości, a nie jak to się czyni obecnie – lokowania produkcji w krajach taniej robocizny z Chinami na czele.
Ten proces musi objąć jak najszerszy wachlarz produkcji począwszy od przemysłu ciężkiego z budownictwem okrętowym, maszyn i urządzeń produkcyjnych, transportowych i budowlanych, przemysł chemiczny aż po niemal zlikwidowany w UE przemysł lekki.
W związku z tym powinny ulec zmianie stosunki handlowe Europy z krajami dalekiego wschodu, a szczególnie zbliżenie do wyrównania bilansu obrotów.
Muszą też być zastosowane wyższe rygory jakości produkcji i wymagań bezpieczeństwa.
Specjalnością Europy powinny stać się nowe technologie wymagające wkładu prac naukowo badawczych, zasoby europejskie w tym względzie są bardzo duże, ale niestety są zbyt rozproszone i niechętnie wykorzystywane przez przeważnie zbyt małe zakłady przemysłowe.
Barierą rozwojową europejskiej gospodarki jest zbyt niska produkcja energii.
I tak wg dostępnych danych:
Produkcja energii w jednostkach Mtoe /olejowych/ rocznie:
USA 1.785 na jednego mieszkańca 6
UE 809 „ „ 1,5
Chiny 2.443 „ „ 1,9
Wprawdzie wg najnowszych danych /rok 2015/ UE osiągnęła już poziom 1.001 jednostek, czyli 2,1 na mieszkańca. Dla Polski są to 62 jednostki, co daje 1,6 na mieszkańca.
Mimo pewnego postępu jest to stanowczo za nisko i bez radykalnej zmiany nie da się dokonać rozwoju gospodarki.
Winą, a nawet ciężkim grzechem Europy jest to, że w XXI wieku w dziedzinie pozyskania energii znajdujemy się ciągle na poziomie początków XX wieku, lub końca XIX.
Nadzieje pokładane w energii odnawialnej i jądrowej najwyraźniej zawiodły, a poszukiwania innych źródeł bardzo opóźnione. Nie wykluczone, że palce w tym maczają mafie paliwowe.
Na dzień dzisiejszy należy przede wszystkim spojrzeć realnie na istniejącą sytuację i podjąć praktyczne kroki dla wzmożenia produkcji energii.
Szczególnie wymagane jest udzielenie lekcji wszechmocnej pani kanclerce, że za pomocą promowanego przez nią podnoszenia wskaźnika udziału energii odnawialnej tego problemu nie rozwiąże się.
Ponadto ceny energii w Europie muszą ulec zniżce i zbliżyć się do cen amerykańskich, promowanie CETA czy innych układów bez wyrównania poziomów cen jest przedsięwzięciem samobójczym i czy w tym skretyniałym towarzystwie jakim jest KE ktoś w ogóle pomyślał o takich sprawach.
Jak dotąd UE bazuje na energii importowanej, co wynika zestawienia zużycia:
USA 1.504 na mieszkańca -5
UE 1.150 „ „ -2,3
Chiny 1.643 „ „ -1,3
Jak widać z tego USA mają nadwyżki produkcyjne, a UE własną produkcją pokrywa zaledwie 70% zużycia.
Na tym tle wprawdzie Polska nie wygląda najgorzej bazując na własnych zasobach węgla, ale żądania UE zmniejszenia spalania węgla utrudnia realizację tego rozwiązania.
W nacisku na Polskę posługuje się nawet dość ordynarną manipulacją przeliczając zużycie węgla na mieszkańca a nie na powierzchnię kraju.
I tak np. Niemcy zużywają 110 mln t węgla brunatnego, co w przeliczeniu na mieszkańca daje 1,25 t, Polska zużywa 55 mln t, czyli 1,45 t rocznie na mieszkańca. Jest to oczywiste nadużycie zanieczyszczenia opadają na powierzchnię kraju i tak powinny być liczone, a wtedy w Niemczech masa spalana jest to 30,56 t /km2, a w Polsce 17,63 t/km2. Mamy zatem w Niemczech zanieczyszczenie o 73,3 % wyższe.
Obawiam się, że dotąd nikt pani kanclerce takich i temu podobnych faktów nie wygarnął w oczy żeby przynajmniej przestała się czepiać.
Oczywiście że trzeba uintensywnić prace nad nowymi źródłami energii, ale póki co nie da się uniknąć zastosowania paliw z węglem włącznie. Należy oczywiście zadbać o redukcję emisji spalin do atmosfery.
Polska znajduje się w szczególnie niekorzystnej sytuacji ze względu na utrudnienia w wykorzystaniu zasobów węgla i braku ropy i gazu.
Jeżeli chcemy stworzyć warunki dla lokowania przemysłu w Polsce to w pierwszej kolejności musimy zwiększyć produkcje energii elektrycznej. Poziom obecnej produkcji w granicach 150 TWh to stanowczo za mało. Powinniśmy w możliwie najszybszym czasie osiągnąć -200, a nawet 250 TWh.
Należy też zadbać o uzyskanie jak najniższego poziomu cen wewnętrznych, czemu niestety nie sprzyja rozproszenie operatorów.
Nasze zużycie ropy i gazu jest ciągle bardzo niskie, zużywamy dziesięć razy mniej ropy i kilkanaście razy mniej gazu niż Niemcy.
Mamy jednak sporą szansę na uzyskanie awantażu przez elektryfikację transportu w tym szczególnie komunikacji zbiorowej.
Pomyślne wyprodukowanie efektywnego i niedrogiego samochodu osobowego o napędzie elektrycznym ustawiłoby Polskę w zupełnie innej pozycji w stosunku do światowego rynku samochodowego, a także przyczyniło się do poprawy naszej sytuacji w emisji gazów.
Tak zwane „otwarcie UE” na współpracę z innymi kontynentami jest pociągnięciem samobójczym jeżeli nie jest związane z gwarantowanym wzrostem wytwórczości i takim parytetem wymiany, który zapewnia zrównoważony bilans obrotów.
Stany Zjednoczone utrzymują, ale też bez gwarancji na przyszłość, deficyt handlu zagranicznym, mogą bowiem płacić stosowną emisją światowej waluty.
Euro nie jest i zapewne jeszcze długo nie będzie nią, dlatego jej europejscy emitenci muszą przestrzegać dyscypliny w bilansie płatniczym.
Sprzedawanie zamków za petrodolary już się skończyło, trzeba na każdy uzyskany z zewnątrz grosz zarobić realnym towarem wytworzonym u siebie w domu.
Ponadto prędzej czy później Europa musi stanąć w obliczu wspólnego rozwiązywania problemów współegzystencji i dlatego już dziś trzeba pracować nad koncepcją programu rozwoju całego kontynentu. Kultywowane obecnie układy sprowadzają się do pokątnych interesów nie tylko sprzecznych z interesem ogólnym, ale stanowiącym dla niego zagrożenie.
Jeżeli chcemy przetrwać jako całość to w rachunku ekonomicznym trzeba uwzględnić całą Europę, a nie tylko UE, a wtedy nasze szanse wyglądają zupełnie inaczej.