I znów Vincent Rostowski trafił do najbliższego otoczenia premiera. Tym razem już nie jako minister (afera taśmowa jednak nieco zaszkodziła), ale jako szef zespołu doradców Ewy Kopacz (z domu Lis). Czy powołanie wieloletniego współpracownika „króla spekulantów finansowych” Sorosa należy wiązać z kryzysem frankowym?
1.
„Jacek” Vincent Rostowski towarzyszył naszej „transmutacji” ustrojowej od początku. Już w latach 1989-91, kiedy był wdrażany tzw. Plan Balcerowicza, stanowiący tak naprawdę wdrożenie planu terapii szokowej Sorosa i Sachsa był doradcą ekonomicznym wicepremiera Balcerowicza. Możemy jedynie domyślać się, jak ważną rolę wtedy pełnił.
Późniejsze lata to ministrowanie w rządzie Tuska obu kadencji.
Wypowiedzi o „zielonej wyspie”, które dzisiaj są uważane za cyniczne naigrywanie się ze społeczeństwa polskiego nie powinny przesłonić tego, że gdy tylko nadrzędny dla niego interes ponadnarodowej finansjery był choćby leciutko zagrożony, pokazywał, na co go stać.
Używając typowo anglosaskiego wynalazku, jaką jest weasel words świadomie i na zimno grzmiał przeciw projektowi ustanowienia podatku bankowego:
– Jestem głęboko zaszokowany, że PiS działa na rzecz lobbystów inwestorów zagranicznych i nie broni interesu narodu polskiego. Wstyd mi za was! Wstyd! – grzmiał w piątek w Sejmie minister finansów Jacek Rostowski. Zdenerwowała go wypowiedzi posła PiS Pawła Szałamachy, który przed głosowaniem nad projektem PiS ustawy wprowadzającej podatek bankowy stwierdził, że koalicja zapowiadała głosowanie za odrzuceniem projektu, ale jednocześnie forsuje podatek od wydobycia miedzi i kopalin.
Ostatecznie projekt podatku bankowego w Sejmie upadł. Za odrzuceniem projektu w pierwszym czytaniu opowiedziało się 263 posłów, a 176 było przeciw, nikt się nie wstrzymał.
Szałamacha jeszcze przed głosowaniem mówił w kierunku rządu: – To pokazuje na pewien model gospodarczy. Z jednej strony bardzo wysokie, najwyższe na świecie obciążenia dla gospodarki realnej, dla przemysłu, a z drugiej strony uprzywilejowane, lekkie traktowanie sektora finansowego (…) oraz wyższy wiek emerytalny dla całości społeczeństwa i wysokie premie dla zaufanych sobie osób.
(17.02 2012)
http://www.tvn24.pl/wiadomosci-z-kraju,3/rostowski-do-pis-wstyd-mi-za-was-wstyd-jestem-zszokowany,200892.html
Rostowski swoją demagogią spowodował, że pomysł wprowadzenia podatku bankowego, który nieco zmniejszyłby ogromne zyski działających w Polsce banków, upadł. Bo przecież nad Wisłą nie będzie Budapesztu.
Nad Wisłą liczą się bowiem przede wszystkim banki…
2.
Tymczasem styczeń 2015 roku przyniósł załamanie się kursu złotówki wobec franka szwajcarskiego, co spowodowało gwałtowną zwyżkę blisko 700.000 kredytów nominowanych właśnie w tej walucie.
Jako pierwszy głos zabrał profesor Witold Modzelewski:
Wiemy, że istotą owych „kredytów”, które były oferowane, udzielane i spłacane w złotówkach, było uzależnienie wielkości długu z tytułu ich spłaty od zdarzenia przyszłego a niepewnego, czyli kursu złotego w stosunku do franka szwajcarskiego lub innych walut. Oczywiście każdy student prawa bankowego wie (w odróżnieniu od niektórych ekonomicznych celebrytów występujących w mediach), że istotą umowy kredytu jest to, że kredytobiorca ma zwrócić tylko tyle, ile mu pożyczono oraz zapłacić za to odsetki i ewentualną prowizję. Odsetki mogą być elementem zmiennym w czasie, dług nie.
Tzw. kredyty frankowe nie były więc żadnym „kredytem”, lecz rodzajem zakładu bukmacherskiego albo – mówiąc obecną nowomową – „toksycznym instrumentem inwestycyjnym”, który – wprowadzając w błąd klientów – sprzedawano jako kredyt. Każdy, kto nie jest propagandystą interesów tych, którzy byli ich oferentami (ci ostatni notabene mają już dość mokre plecy, bo przecież zasięgnęli już w tej sprawie opinii rzetelnych prawników) potrafi ocenić, z czym mamy tu do czynienia.
Potwierdziła to w pełni KNF, którą trudno uznać za organ nieprzyjazny bankom, sugerując „przewalutowanie” tych kredytów na złote, czyli postawienie sprawy na nogach, a nie na głowie: skoro pożyczamy złotówki, zwracamy tylko to, co pożyczyliśmy, a nie dług, który wynikał z zakładu bukmacherskiego.
Skąd ten postulat KNF, który – tak na marginesie – głoszę od pięciu lat? Bo to lepsze dla banków niż trwanie w uporze, że wszystko było tu w porządku, gdyż jest to droga do ich katastrofy. Dlaczego? Bo ktoś sprawdzi, czy tu były jakieś franki, czy inne waluty obce, a z tego, co wiemy, to ani banki nie pożyczały tych walut kredytobiorcy oraz same też ich nie pożyczały jako źródło finansowania udzielanych nam kredytów.
(…)
22.01 2015
3.
Z kolei radca prawny Barbara Garlacz z kancelarii Harvest Legal House uważa, że kredyty „frankowe” są obciążone wadą prawną:
Podstawowym argumentem dla „frankowiczów” jest wadliwa konstrukcja umowy kredytowej w świetle przepisów prawa polskiego oraz wspólnotowego.
Po pierwsze – banki jedynie w niewielkim zakresie posiadały otwarte dla nich linie kredytowe w CHF lub papiery wartościowe denominowane w CHF, co wynika z ich prospektów.
Po drugie udostępniały kredytobiorcom kwotę w PLN, a zgodnie z prawem bankowym kredyt to właśnie udostępniona do dyspozycji kredytobiorcy określona kwota środków pieniężnych, a nie zarejestrowana na wirtualnym koncie kredytobiorcy kwota w walucie CHF, do którego kredytobiorca ma jedynie podgląd.
Po trzecie, sądy potwierdziły, że klauzule indeksacyjne są bezskuteczne. Oznacza to, że z prawnego punktu widzenia do spłaty pozostaje kwota udostępniona w PLN, oprocentowana wg stawki przewidzianej w tej pozostałej części umowy, czyli LIBOR plus marża.
Po czwarte, Trybunał Sprawiedliwości UE odpowie niebawem na pytanie sądu węgierskiego, czy klauzula indeksacyjna stanowi instrument finansowy w rozumieniu dyrektywy MIFID i w końcu istnieją poważne argumenty za tym, aby klauzulę indeksacyjną uznać za nieważną, a to mogłoby nawet prowadzić do nieważności całej umowy. Oznaczałoby to, że klient przez lata korzystał za darmo z udostępnionego kapitału. Choć może to być mentalnie trudne do zaakceptowania, prawnie jest jak najbardziej realne.
Dlatego to w interesie banków leży, by przyjąć rozwiązania proponowane przez KNF, bo w sądach stracą znacznie więcej.
http://www.forbes.pl/frankowicze-moga-wygrac-banki-sie-myla,artykuly,189166,1,2.html
4.
Innego zdania, jak się wydaje, jest Maciej Samcik, dziennikarz ekonomiczny z GW:
Przypominam, że jest też na stole propozycja największej partii opozycyjnej PiS, która chciałaby anulować ostatni wzrost kursu franka.
Plan zacny, acz oznacza, że banki muszą pokryć cały koszt ryzyka walutowego, które dotąd przerzucały na klientów. Musiałyby przyjąć od klientów 27 mld franków (tyle wynosi saldo naszego zadłużenia) po średnim kursie np. 2,8 zł (w zależności od tego kiedy dany klient podpisywał umowę), a następnie „zamknąć pozycję” frankową po kursie np. 4,3 zł (czyli zwrócić finansowanie, które pozwoliło bankom udzielić kredytów). Dziura, według różnych szacunków, może wynieść od 34 mld zł do nawet 100 mld zł. Pojawiają się trzy pytania.
1. Jak zmusić banki, by wyskoczyły z takiej kasy?
2. Czy to nie przyniosłoby zbyt ciężkich skutków ubocznych dla całej reszty Polaków, w postaci np. ograniczenia kredytów (to oznaczałoby m.in. wzrost bezrobocia) lub upadłości banków (lub konieczności ich ratowania z funduszy publicznych)? Golenie banków na Węgrzech przez rząd Orbana (największego frankowego szczęściarza ever ;-)) wpędziło ten kraj w recesję (poprzez kurczenie się akcji kredytowej.
3. Czy to byłoby sprawiedliwe społecznie: mamy w Polsce 2,2 mln osób mających zaległości płatnicze (z tego zapewne kilkaset tysięcy będących w pętli zadłużenia), którym banki jakoś nie pomagają.
(…)
Banki mają dużo za uszami – zwłaszcza w sytuacji, w której oferowały kredyt we frankach osobom, które nie miały zdolności kredytowej dla pożyczki w złotych – ale przerzucanie 100% odpowiedzialności na nie też nie byłoby uczciwe. Także wobec klientów-kredytobiorców złotowych, którzy nie dali się skusić ratą niższą o 30-40%, kupili mniejsze mieszkanie w gorszej lokalizacji na kredyt w złotych i przez lata musieli płacić wyższe raty.
Skoro wszyscy – mówię o frankowych kredytobiorcach – obudziliśmy się dziś z ręką w nocniku, to wszyscy powinniśmy solidarnie połknąć tę żabę. Część kosztów i ryzyka ewentualnego przyszłego szalonego wzrostu wartości waluty powinien zostawić u siebie klient (bo za własne decyzje trzeba ponosić odpowiedzialność), część powinien wziąć bank (bo zaoferował potencjalnie toksyczny produkt), a państwo powinno temu układowi patronować (bo w porę, za pośrednictwem swoich urzędników, nie zatrzymało mody na franka) i wypracować instrumenty umożliwiające pomoc klientom „uwięzionym” w nieruchomościach, gdyby znaleźli się w trudnej sytuacji życiowej. Bo 30 lat „aresztu domowego” na 40 metrach z czwórką dzieci na głowie… no, nawet za morderstwo się tak długo nie „siedzi”.
http://samcik.blox.pl/2015/01/Oto-piec-patentow-na-uniewaznienie-kredytu-we.html
5.
Czy faktycznie sprawa kredytów frankowych jest tylko kwestią niedoszacowania ponoszonego ryzyka, jak sugeruje to red. Samcik, przez obie strony?
A może jest obciążona wadą prawną, jak twierdzi Barbara Garlacz?
Czy też jest to mistyfikacja, obliczona na uzyskanie nienależnych korzyści finansowych kosztem osób, nazywanych jedynie kredytobiorcami, jak utrzymuje prof. Modzelewski?
Powołanie na szefa doradców premier Kopacz (z domu Lis) licencjusza Rostowskiego wskazuje całkiem wyraźnie, że priorytetem tego rządu nawet w roku przedwyborczym jest interes światowej finansjery.
Rostowski strażnikiem polskiej gospodarki, czy raczej jej drenażu?
Trzeba również pamiętać, że od 1 maja przyszłego roku obcokrajowcy będą mogli kupować nieruchomości w Polsce, bez potrzeby uzyskiwania specjalnych zezwoleń.
W licytacjach komorniczych nieruchomości bez przeszkód będą uczestniczyć mieszkańcy krajów położonych na zachód od Odry.
Ich siła nabywcza jest przecież kilkukrotnie większa.
Utrzymanie się w perspektywie kilku najbliższych miesięcy wysokiego kursu franka może więc doprowadzić do tego, że liczba licytowanych nieruchomości po 1 maja 2016 r. znacząco wzrośnie.
Wzrośnie więc liczba Polaków, którzy mimo lat wyrzeczeń, zostaną pozbawieni mienia, które np. w Wielkiej Brytanii nie podlega egzekucji.
Ale u nas przecież można mieszkać w noclegowni im. Brata Alberta.
Mieszkanie to luksus, niczym jacht pełnomorski dla Anglika.
5.02 2015
Jeden komentarz