Robert D. Putnam w przypadku Amerykanów opisał to piękną choć brutalną metaforą „Samotna gra w kręgle”. Ci co grają wiedzą, że w tej grze przydaję się gra zespołowa. „Samotny szeryf” bez wsparcia mieszkańców łatwo polegnie w normalnym życiu.
Niedawno rozmawiałem z wyznawcą politycznego mitu, że w Drugiej Rzeczpospolitej było zdecydowanie lepiej z kapitałem społecznym (wzajemną pomocą) wśród Polaków. Jego zdaniem lepiej troszczyliśmy się o kraj, "o wspólne pastwisko".
Ja uważam, że to co WTEDY i to co DZIŚ to mity nieporównywalne. Ciekawym opisem tego co bylo przed wojną światową w Warszawie jest opowiadanie, felieton Marii Kuncewiczowej
Fot. Tadeusz Rolke – 1968!
pod tytułem "Zebrania" z książki "Dyliżans warszawski".
images03.olx.pl/ui/13/76/91/f_205137591-55205971.jpeg
Blogerzy młodsi raczej go nie znają więc przytoczę je chętnie i przepiszę "jako skryba":
"[…] Każdy niemal dojrzały warszawianin, w ostatnich zaś latach również każde dziecko szkolne należy do stowarzyszeń, organizacji, klubów albo związków. Od spraw społecznych aż gęsto i aż czarno w atmosferze rodzin. Niezliczone biura, niezmierne rzesze zawodowców i wolontariuszy segregują, roztrząsają, nadają bieg sprawom społecznym. okażdej porze dnia i późnego wieczoru toczą się obrdy, trwają setki zebrtań.
I może sie to komuś wydać słuszne, że zgromadzeniom pod gwiazdą ogólnego dobra najczęściej przewodniczą ludzie uciszeni wewnętrznie, syci intymnych wzruszeń i osobistych zadośćuczynień, którym sprawa społeczna nastręcza się przez swoją abstrakcyjność, bezpłciowość, przez swój anonimowy charakter. Albo znowu ludzie zupełnie i od początku życia sobą nie zajęci, urodzone półswiątki, półsteryle, osobniki z góry ofiarowane na ołtarz rezygnacji. Tak może się wydawać komuś, co okiem przechodnia patrzy na sale obrad. Na chłodną zieleń stołów okrytych suknami, na goliznę czy muzealność ścian, na szpitalne kafelki, na mundury woźnych, na cierpliwe, uduchowione twarze związkowców. Że w tej szczytnej aurze kolektywu sprawa osobista nie powinna być niczym innym, jak tylko upiorem z nizinnego świata.
A przecież, jeżeli dłuzej i częściej na konferencyjnych salach popasać, zaczyna się raczej to pochwalić, gdy sprawa spoleczna traci jednolity, sztandarowy kolor i nabiera odcieni prywatnych.
Bo wszak nie bez kozery, o ile ważkie przedsięwzięcie socjalne nie możę ruszyć z miejsca, sposród obszernego ciała zarządowego wyłaniana bywa szczupła komisja albo nawet dwu- czy jednoosobowa delegacja, dobrze znana z imienia i z nazwiska, i dopiero kiedy te imiona i nazwiska zaczną działać na własną rękę jak najbardziej osobistymi metodami – wtenczas zamiar ogóny obleka się w realność
Zamiar ogólny – jaka nieuchronna rzecz! Jak on się rodzi? Jak powstaje? czy bywa tak kiedykolwiek ghdzies poza wieczernikiem ewangielicznym, żeby Duch Święty zastępował od razu na całe gremium i żeby świadomość zapalała się równym płomieniem nad wszystkimi głowami? Żeby nagle ten sam język zaczynał służyć wtajemniczonym?
Zbierają się ludzie zorganizowani, zżyci, dotknęło ich – jako grupę – jakieś zjawisko, chcą zaprotestować albo chcą wyrazić zachwyt, pragną opublikować swoje wzrószenie… Zgoda między nimi wydaje się kompletna – odezwa będzie jak gdyby organiczną emanacją ich wspólnej myśli, jak gdyby zapachem, wyzionietym przez grzędę jednogatunkowych kwiatów. Ciepło pobratymstwa duchowego ogarnia gromadkę, prezes czuje istną rozedmę serca z nadmiaru przyjaznych fluidów, które grawitują ku jego9 reprezentacyjnej osobie, solidarność pietrzy się coraz wyższą falą, każdy ma w gardle pełno słów zestrojonych ze słowami sąsiada. Lada chwila zarząd dźwięknie chóralną pieśnią… ale odezwy ciągle nie ma. Więc paru panów wstaje z wyrozumieniem i z ofiarnością – nikną w drugim pokoju. Chodzi o końcową formalność: o to, żeby ktoś podjął się roli anteny, która scałkuje pieśń, rozpyloną w atmosferze. Niebawem panowie wracają z zapisanym karteluszem. Od niechcenia, brzeżkiem warg jeden z nich odczytuje treść wreszcie zmaterializowaną – po cóż tu wyraźna dyrekcja i emfaza, gdy rzecz dawno jest wszystkim wiadoma. Tymczasem odzywają się głosy: Wyraźniej prosimy… Przepraszam, jak pan powiedział? Co takiego? Ja tego nie rozumiem! Ależ na miłość boską, tak nie można. W związkowym wieczerniku nagle szatański przeciag… Twarze czerwienieją lub bledną, zależnie od kompleksji, rysy dopiero powleczone collodium anielstwa – rozprzęgają się w skurcu giewu, niesmaku, zdumienia. Sam prezes wygląda na ikara, który obudził się z ekstazy – połmanymi skrzydłmi. Antena zawidla! Syntetyczna pieśń nie odp[owiada melodiom, brzmiącym w stowarzyszonych piersiach. Redaktor tekstu wrze urazą. Czegóż od niego chcą? Nic nowego nie wymyślił, nic nie narzucił, niczego nie ujął: nadał tylko konkretny wyraz mławicy ogólnego oglądu. A jednak słusznie zebrani nie uznają odezwy za wydźwięk stowarzyszenia: redaktor obdarzył jej bezosobowy tenor barwą prywatnego głosu, przezroczystą plazmę opinii zafarbował swoimi słowami na kolor własnej indywidualności. I teraz albo ten jego kolor zattriumfuje, będzie podniesiony do godności sztandaru, albo – po długich mozołach – odszukane zostaną wyrazy tak beztreściowe, zwroty tak wieloznaczne, tak wypełzłe z pierwotnego sensu, że je każdy podpisze. Dopiero taki ekstrakt nicości zadowoli tęsknotę do gromadzkiej wypowiedzi i jednocześnie uwolni związek od konsekwencji odezwy.".
c.d.n.
-"Niesforne Dziecię Gutenberga".