Najtrudniej jest zaufać po raz pierwszy. Nie znasz człowieka. Nie wiesz, czy mówi prawdę, nie wiesz, czy robi to dla pieniędzy czy idei. A najgorsze, że nie wiesz, czy Cię nie zdradzi, porwie, zażąda okupu i zabije.
Śmierć bywa tu bardziej okrutna niż w każdym innym miejscu. Obcinają głowę kozikiem. Dlatego kiedy wyjeżdżasz w nocy i mijasz przy zapadającym zmierzchu rogatki Kabulu, to ciekawość tego co będzie walczy z pragnieniem, by była to już droga powrotna. Zwłaszcza wtedy gdy wiesz, że czeka Cię spotkanie z tymi, którzy nie mają nazwisk, twarzy i adresów i od prawie 30 lat skutecznie opierają się największym potęgom militarnym: najpierw Rosji, potem USA a w końcu całemu światu.
Cz.III
DZIENNIKARZE POLSCY W AFGANISTANIE
Żart? Śmiech. ..Kto? Gdzie? 99% to były "wycieczki" z kimś z rządu – najlepiej gdy leciało się „tutką” (Tupolewem 154M o numerach bocznych 101 i 102) bo najszybciej i najwygodniej. Dwa dni w Kabulu, i pół dnia w bazie – w Ghazni. A pozostali? Większość pracuje z akredytacją MON na warunkach ustalonych przez MON. Równie dobrze MON mogłoby po prostu wysyłać tam swojego rzecznika. Ale co tam. Najważniejsze są pozory. Niech pofotografują sobie startujące amerykańskie Black Hawk-i nasze Rosomaki by potem w barze opowiadać panienkom, że byli na wojnie. W Afganistanie nie było i nie ma stałego korespondenta z Polski – ani z PAP, ani z radia, ani telewizji, ani prasy. Nie było i nie ma nikogo, kto by siedział w tym kraju, poznawał realia, ludzi, nadawał stamtąd rzetelne informacje. Bo i po co. Lepiej byśmy nie wychodzili poza przestrzeń sejmowych plotek, partyjnych intryg. Lepiej byśmy nie rozumieli tego co dzieje się na świecie. Nie zadawali pytań, nie porównywali…
Jest 2004 rok i wydaje się, że w pierwszej odsłonie wojny w Afganistanie jest 1:0 dla USA. Biją się już tylko gdzieś daleko, w górach a w Kabulu spokój. Bilet w ręce. Czeskie linie. Przez Pragę do Baku w Azerbejdżanie. Stamtąd było jeszcze niedawno najlepsze połączenie do Kabulu. Linie Azal i Tupolew 154M. Wszystko takie proste…
A przecież nic nie było proste. Przecież zdany byłem tylko na siebie. Wysiądę z samolotu i co dalej? Moje kontakty na Afganistan? Nie miałem nic. To co najlepsze straciłem kilka miesięcy wcześniej w Doha w Katarze. Straciłem przyjaciela i człowieka, którego autorytet miał strzec mnie w Afganistanie niczym Anioł Stróż. Były prezydent Czeczenii, Zelimhan Jandarbijew zabrał moje najlepsze kontakty ze sobą najdalej jak to było możliwe – do samego Raju. Zginął w drodze na modlitwę. Jechał do meczetu niedaleko swojej rezydencji w Doha gdy pod jego samochodem wybuchła bomba. Zabili go rosyjscy agenci.
JANDARBIJEW. UPOKORZNIE, STRACH I ZEMSTA ROSJI
Był solą w oku Rosjan. To on założył jeszcze w 1989 r. pierwszą czeczeńską organizację polityczną „Bart” (od 1990 r. Wajnachska Partia Narodowa), która jako pierwsza postawiła sobie za cel powstanie niepodległego państwa czeczeńskiego. To dzięki jego staraniom 16 stycznia 2000 r. Islamski Emirat Afganistanu (państwo Talibów) jako pierwszy i jedyny kraj na świecie uznał niepodległość Czeczenii. Zaraz potem Jandarbijew otworzył w Kabulu i Kandaharze pierwsze na świecie czeczeńskie placówki dyplomatyczne: ambasadę i konsulat. Jandarbijew marzył, by z Afganistanu uderzyć na Rosję. Poznał dobrze Mułłę Omara zwanego Amirem al Muminin –Przywódcą Wiernych. Omar sam przybrał taki tytuł tradycyjnie nadawany kalifom sprawującym władzę religijną po Proroku Mahomecie. Przywódca Talibów zgodził się przeznaczyć kilka baz wojennych dla Czeczeńców by mogli się tam odpowiednio wyszkolić przed dżihadem w Rosji. Jandarbijew liczył, że dzięki arabskim koneksjom zdobędzie finanse zarówno na utrzymanie baz jak i na zakup kilku tysięcy dżipów. Na czele kolumny pick –upów chciał przedrzeć się przez Turkmenistan i uderzyć na położony nad Morzem Kaspijskim Astrachań. A potem jeszcze jakieś 300-400 km na południe… Byle bliżej na Kaukaz… Rosjanie bali się go, bali się pieniędzy, które przechodziły przez jego ręce i trafiały do bojowników czeczeńskich opierających się wytrwale agresji Rosji w maleńkiej Czeczenii. Rosjanie nie mogli mu jednak darować czegoś znacznie poważniejszego: UPOKORZENIA. Czegoś podobnego Rosja nie doświadczyła chyba od czasu, gdy w Warszawie wzięty do niewoli car Wasyl Szujski zginał kolana przed polskim królem Zygmuntem III Wazą. Właśnie mija 400 lat od tego wydarzenia.
Na samym początku negocjacji pokojowych w 1996 r. kończących I wojnę czeczeńską (1994-1996) dumny Czeczen nie pozwolił, aby Jelcyn potraktował go jak niższego sobie rangą, a całą delegację jak petentów błagających o łaskę cara. Zmusił prezydenta Rosji, by ten potraktował go jak głowę państwa, tak jak reguluje to protokół dyplomatyczny obowiązujący na całym świecie. Jelcyn się ugiął. Musiał wstać, zmienić miejsce i usiąść naprzeciwko czeczeńskiej delegacji. Cała Rosja to widziała. Warto zobaczyć to jeszcze raz, by uświadomić sobie, że Rosja liczy się jedynie z twardym przeciwnikiem.
Ostatni raz widziałem Jandarbijewa na lotnisku w Doha na początku lutego 2004. 10 dni później już nie żył. W październiku 2001, ledwie ponad 2 lata wcześniej, z jego błogosławieństwem pojechałem do Pakistanu. Właśnie rozpoczęły się amerykańskie naloty na Afganistan. Sojusz Północny uderzył z północy na Talibów a Mułła Omar koncentrował swoje siły na południu kraju. W Islamabadzie czekał na nas kuzyn jednego z jego przyjaciół… Pamiętał Zelimchana, gdy ten prosto od Mułły Omara z Kandaharau przyjechał na konsultacje z Jamaat e Islami i innymi partiami islamskimi w Pakistanie. Zagrzewał Pakistańczyków do pomocy dla swoich ziomków walczących kilka tysięcy kilometrów dalej na zachód pod sztandarem Allaha. Odwiedził wtedy Lahore, Karachi i oczywiście Peszawar – położoną na północy pusztuńską metropolię.
TALIBOWIE W SKLEPIE Z LODÓWKAMI
Pojechaliśmy do Peszawaru. Pamiętam, że nigdy wcześniej ani potem nie jechałem tak szybko autobusem. To ciekawe, jak narody – aż tak nie zgwałcone przez komercję i konsumpcję – traktują zdobycze techniki białego człowieka. Bo np. taki samochód… Samochód jest WYŁACZNIE do tego, by jeździł, a w dodatku szybko. Wygląd, komfort jazdy, przegląd, najlepiej w autoryzowanym serwisie, przebieg, rocznik, marka, a więc i prestiż, nieomal nie mają znaczenia. Zajeżdżają więc samochody dużo szybciej niż my i nie przejmują się rysami na karoserii. Bo też w krajach, gdzie bliżej do Pana Boga niż do supermarketu, a w domach więcej świętych obrazków niż sprzętu AGD, gdzie zamiast emerytury, III filaru itd., jak największa liczba dzieci jest najlepszą polisą na godną starość – liczy się tylko TERAZ. „Teraz” na Ziemi oczywiście, bo w Niebie jest tylko PRZYSZŁOŚĆ. Dlatego nigdzie indziej – tylko w trzecim świecie – miewam aż tak intensywne lęki, że zginę w wypadku samochodowym. O AGD wspominam także dlatego, że w niezwykle tłumnym, pełnym zgiełku, handlarzy i smogu kilkumilionowym Peszawarze właśnie w sklepie z AGD spotkałem pakistańskich Talibów. Pojawili się nagle i w ciszy. Właściciel sklepu zaprowadził nas na półpiętro sklepu, gdzie czekała herbata i kurczak z ryżem. Potem przyszli oni. Przyjaciel Zelimhana „robił” za tłumacza. Wyjaśniliśmy, że naszym celem jest przedostanie się do Afganistanu. Że wiemy, iż właśnie tutaj, blisko granicy, na terytoriach plemiennych rozegra się decydująca bitwa o Afganistan (trwa do dzisiaj). Odpowiedzieli, że rozumieją, a na północ od miasta zbierają się tysiące ochotników z pakistańskich medres, by bić się z niewiernymi i że oni się tam wybierają. Miałem przyjść do sklepu następnego dnia a potem – albo dalej – nie było już nic wiadome.
ŚMIERĆ PUKAJĄCA DO DRZWI W GREENS HOTEL
Obudziłem się w nocy. W głowie mi huczało. A potem biegunka, wymioty i dreszcze. I tak przez kolejne dni. W pokoju właściwie bez okien, bez wentylacji. Jedyne okno wychodziło na zamknięte, mocno przykurzonym świetlikiem, podwórko. Moją przestrzeń poruszał jedynie – właściwie ją mielił – wiatrak przytwierdzony do sufitu. Identyczny jak w filmowym klasyku. Cztery dni majaków, dreszczy, potów, męki. I oczywiście brak niezbędnych lekarstw. Samotność, w chorobie najgorsza i lęk, że to już koniec. Leżałem w słynnym, choć już podupadłym ( a czy kiedykolwiek był inny?) Greens Hotel w Peszawarze. To tam trafiali 2-3 dekady wcześniej spragnieni Boga mudżahedini przed podróżą na afgański dżihad. Greens hotel szczególnie upatrzyli sobie jednak dziennikarze i różnej maści awanturnicy. W nim leczył rany, konspirował, odpoczywał, kochał się Lech Zondek polski mudżahedin. Być może właśnie w pokoju, w którym teraz patrzę w sufit, albo dwa piętra niżej w patio pod zakurzonym świetlikiem widocznym z okien mojego pokoju – równo 26 lat temu pisał do przyjaciela, Jacka Wojciechowicza, mieszkającego wówczas w Australii:
„Teraz idę na spotkanie z Węgrem z Tasmanii, który montuje tu potrzebne dla mnie rzeczy. Dam mu kontakt na Ciebie, bo on będzie za dwa miesiące w Australii. Wykłada zoologię, ale pasjonuje się takimi rzeczami jak podgryzać ruskim grdyki. 03.11.84
No więc spotkanie miałem dobre – pełny sukces, montujemy międzynarodówkę. Będę miał pomoc w sprzęcie i ludziach. Trochę to potrwa. Poza tym wczoraj w hotelu, w którym mieszkam, wzięły pokój dwie pielęgniarki, Francuzki, z tych, co to chodzą do Afganistanu i zakładają polowe szpitale. Jedna ma nazwisko Smolikowski, jej prapradziad był oficerem w 1830 i uciekł w Wielką Emigrację. Od razu jako pielęgniarka, afghanistka i polska krew zaopiekowała się rannym polskim żołnierzem i zrobiła mu bardzo dobry masarz z fizjoterapią. Na nieszczęście nie mogła się zająć łapą, bo ciągle w gipsie.”
Ech. Jak cudowne bywają chwile na dżihadzie, zwłaszcza gdy nie jest się muzułmaninem a spotkanie z kobietą nie jest „haram” (zakazane)
Ale w 2001 nic o tym nie wiedziałem i – jak mi się przynajmniej zdawało – walczyłem o życie w hotelowej norze. Nie znałem też legendy o awanturnikach z Greens Hotelu w Peszawarze. Nie czytałem nigdzie nie publikowanych dotąd listów Zondka do przyjaciela. Po latach, może to właśnie ich lektura sprawiła, że pojechałem do Afganistanu by odnaleźć miejsce, gdzie polski mudżahedin zginął i został pochowany. Przypadek? „Przypadki są tylko w gramatyce” powiedział mi niedawno ksiądz z parafii w Koluszkach koło Łodzi. Ale to zupełnie inna historia…
Hotel w Peshawarze wybrałem nie ja, tylko Akbar Ali, który miał mi pomóc w przedarciu się na drugą stronę – do Talibów walczących z amerykańską inwazją. On pewnie wiedział…
Po trzech dniach ostrej jazdy, zacząłem się już zastanawiać, czy z tego stanu bez lekarza i lekarstw w ogóle wyjdę. Zadzwoniłem do Ojca, który wtedy ciężko chorował, by zapytać o zdrowie i usłyszeć jego głos. Bałem się, że już go nie usłyszę.
„BIAŁY CZŁOWIEK” W PAKISTANIE
Czwartego dnia wszystko minęło i narodziłem się na nowo. Talibowie ze sklepu też „minęli” a raczej przeminęli. Zniknęli, pojechali na spotkanie swego przeznaczenia. Wyruszyłem za nimi zwykłą taksówką – bez planu, mapy i adresu. Pojechałem na północny wschód od miasta – w stronę Chitral, w rejon, gdzie koncentrowali swe siły pakistańscy ochotnicy. Jeszcze wtedy nie było mowy o porwaniach, organizacjach takich jak Tehrik e Taliban, zamachach i wojnie. Mimo to nie dojechałem daleko. Władza pakistańska nie chciała, aby jakikolwiek przybysz z Zachodniej Europy – a tym bardziej tak ciekawski jak dziennikarz – widział, do jakiego stopnia rząd, armia i służby wspierają, albo przynajmniej przymykają oczy na to wszystko, co działo się na granicy z Afganistanem. A działo się wiele, bo po jednej i drugiej stronie granicy mieszkały od tysięcy lat te same rodziny, krewni, rody i plemiona. Dla wolnych pusztuńskich plemion z których wywodzą się Talibowie granice nie istnieją. W 1893 Brytyjczycy arbitralnie ustalili granicę między swoimi posiadłościami w Indiach a Afganistanem. Tzw. linia Duranda ustalona ponad 100 lat temu to dzisiaj współczesna granica oddzielająca sztucznie Pakistan od Afganistanu. W ten sposób politycy i wojskowi Imperium Brytyjskiego podzielili na zawsze ziemie wolnych pusztuńskich plemion. „Pasztunistan” sięga Kabulu i Heratu na północy. Na południu zaś opiera się o dolinę Indusu w Pakistanie. Stąd już niedaleko do Islamabadu – stolicy liczącego ok.150 mln ludzi Pakistanu. Dodajmy – jedynego muzułmańskiego atomowego mocarstwa.
Do 11 września Pakistan nie krył swojego zaangażowania w sprawy afgańskie i niemal otwarcie wspierał rządy Talibów. Ale teraz – po zamachach z 11 września – sytuacja się zmieniła. USA – największy sojusznik Pakistanu – walczył z Talibami. Władze musiały ukryć swoje zaangażowanie i kontakty z Talibami, a nawet oficjalnie opowiedzieć się przeciwko swoim dawnym sojusznikom. Dlatego wprowadzono specjalne zezwolenia na wjazd na terytorium plemienne, wyłącznie po to, by nie wydawać ich nikomu. By nikt niczego nie widział, niczego nie odkrył.
Ujechaliśmy może 50-60 km za miasto Zatrzymali nas tuż przed posterunkiem za którym wyraźnie zaczynały się góry… Strome, porośnięte z rzadka drzewami. Kazali zawracać. Nasz przewodnik twierdził. że ktoś musiał dać „cynk” żołnierzom, że to ISI (pakistański wszechwładny wywiad), bo bez ich zainteresowania i opieki nikt by nas nie zatrzymał. Nie miałem możliwości tego sprawdzić. Zawróciliśmy. Daliśmy za wygraną. W tamtym czasie nikt z dziennikarzy nie przedostał się na ziemie Talibów z Pakistanu. Tabun dziennikarzy ruszył łatwiejszą drogą – za nacierającym od północy Sojuszem Północnym wspieranym początkowo jedynie przez amerykańskie lotnictwo, rakiety i „specialsów” (oddziały specjalne). W październiku 2001 roku to była jedyny sposób by dostać się do Afganistanu. Dawne szlaki którymi przedzierali się na dżihad mudżahedini z całego świata, także Polacy: Lech Zondek, i Jacek Winkler zamknęli sami Pakistańczycy. Źli na pakistańskie władze poszliśmy na demonstracje antyrządowe. To duży błąd. W niemal każdej polisie ubezpieczeniowej na życie wyraźnie w jednym z punktów ubezpieczyciel przestrzegał przed angażowaniem, udziałem m.in. w demonstracjach. Mogło to skutkować brakiem wypłacenia ubezpieczenia w razie śmierci czy kalectwa nabytego w czasie podobnych wydarzeń.
W odległym o kilkaset kilometrów od Peshawaru Lahore, postkolonialnej metropolii z widocznymi śladami brytyjskiej architektury znaleźliśmy się w tłumie żądnym odwetu za naloty na Afganistan i na satanistyczny rząd prezydenta Perveza Musharaffa, który z nimi kolaborował. Policja była daleko. Najlepiej widoczni byli snajperzy na dachach. A tłum szalał. Palilono kukły Busha, deptano amerykańskie flagi, skandowano: Śmierć Ameryce! Śmierć Musharaffowi!, Allah Akbar!, Osama…!!! I nagle zobaczyli nas – niewiernych, – białych ludzi. Nie było to trudne. Ubrani byliśmy po europejsku. Jeszcze wtedy sądziliśmy, że inaczej nie można, że jak nas złapią przebranych to nie zapytają nawet o paszport… Biali ludzie przebrani za miejscowych to muszą być szpiedzy – sądziliśmy. A gdy zdemaskują szpiega, to nie będą mieć litości. Dlatego wydawało nam się, że z dwojga złego lepiej nie udawać kim się jest i z otwartą przyłbicą iść na spotkanie przeznaczenia. No to teraz – w tłumie identycznie ubranych (zwykle na biało) Pakistańczyków – byliśmy jak na patelni. Na własną prośbę…
Otoczyli nas, zaczęli krzyczeć, grozić, szarpać za ubranie. Nie rozumieliśmy ani słowa. Policja była daleko. Na szczęście odnalazł się nasz przyjaciel – kuzyn Akbara Alego – Sardar. Długo tłumaczył, gestykulował, w końcu krzyczał w języku, z którego nie rozumiałem ani słowa. Ale w końcu tłum ustąpił i swoją złość znów skoncentrował na portretach prezydenta Musharaffa i George’a Busha. Sardar powiedział, że nie było innego wyjścia i że musiał powiedzieć, że jesteśmy muzułmanami z Polski. „Inaczej by was stąd nie wypuścili” – dodał. Było mi głupio. Czułem się tak, jakbym się wyparł wiary przodków.
JAK INDIANA JONES
W końcu pojechałem do Afganistanu. Bałem się tego. Nie miałem żadnego kontaktu, telefonu, przyjaciela. Nic. Po śmierci Zelimhana zamilkł nawet peszawarski telefon Akbar Alego. I pewnie do dzisiaj milczy. Te i inne kontakty Zelimhan zabrał do Raju.
TALIBOWIE. WSZYSCY I NIKT.
W pierwszą podróż zabrałem człowieka, który widział kiedyś Mułłe Omara. Takich BYŁO niewielu. Większość trafiła do Raju. Nieliczni nie przyznawali się do tego nikomu.
Niby to niedorzeczne, bo przecież nie mając adresu, trudno rozpoznać wśród kilkunastu milionów Pasztunów właśnie tego jednego – najbardziej poszukiwanego przez NATO przywódcy Talibów. Ale z drugiej strony może właśnie w tym szaleństwie jest metoda. Jeszcze Jandarbijew mówił, że to co go najbardziej ujęło wśród Talibów, czym zaimponował mu sam ich przywódca, to właśnie skromność i to, że elity kraju nie różniły się w zasadzie od zwykłych ludzi. Nosili brody, turbany i tradycyjne stroje afgańskie – kamis. Na nogach zwykle – plastikowe sandały made in China. Jeśli jednak coś zdecydowanie ich charakteryzowało, to częste kalectwo, ułomność. Większość walczyła z bronią w ręku z sowietami, potem z Gulbudinem Hekmatiarem, Ahmadem Massudem, w wojnie domowej – wreszcie z Amerykanami. To był z pewnością najbardziej pokaleczony rząd na świecie, najbardziej kaleka – w dosłownym tego słowa znaczeniu – elita. Sam Mułła Omar nie miał oka. Teraz sytuacja się zmieniła. Wielu Talibów, by działać na terenach miejskich opanowanych często przez Amerykanów i wojska rządowe, ubiera się i wygląda wręcz po europejsku. „Ich wygląd odbiega od stereotypu. Są czyści, schludni, golą brody, nie noszą czarnych turbanów. Wyglądają jak zwykli cywile. Pewnie niektórych potrafiłbym rozpoznać ale nie wszystkich. Dobrze się maskują, wtapiają w tłum. Na przykład w Kandaharze prawie wszyscy wyglądają jak Talibowe; mają te same rysy twarzy” – mówił mi mój przyjaciel Azimullah, z którym kupowałem na bazarze afgańskie ciuchy. Już po kilku chwilach, gdy spojrzałem na ulicę, wiedziałem, że jeśli chcę tu się czuć dobrze i nie czuć spojrzeń na sobie całej ulicy – to muszę ubierać się tak jak oni. Żadne tam t-shirty, czy koszule i zwykłe spodnie. Turban na głowę, długa luźna koszula, szarawary, chusty zasłaniające twarz przed kurzem i sandały. W górach, albo zimą przydają się też wyjątkowo ciepłe, wełniane afgańskie koce noszone tutaj jak swetry.
NO FUTURE FOR AFGHANISTAN
Azimullah, dojrzały mężczyzna, siwa broda, lekarz. To jeden z najbardziej skolonizowanych przez kulturę zachodnią Afgańczyków jakich kiedykolwiek poznałem. Może tak myślałem, bo znał angielski, a może dlatego, że mieszkał w blokach. Tak, w blokach. Sowieci zdążyli oszpecić blokami nawet Kabul. Dość niedaleko lotniska, od północnej strony, stoi kilkanaście dwu-trzy piętrowych odrapanych prostokątnych budynków. Wokół piach, śmieci i roje brudnych, często bosych dzieci. Sowieci wybudowali bloki dla wojska i ich rodzin. Mieli tu przecież pozostać na zawsze. Małe klitki, w których latem jest zbyt gorąco, a zimą za zimno. Im dłuższa była moja znajomość z Azimullahem, tym bardziej przekonywałem się, że jest takim samym Afgańczykiem jak wszyscy pozostali. Doktor, wykształcony, uczony a jednak, choć odwiedziłem go wiele razy, nigdy nie zobaczyłem ani jego żony, ani którejkolwiek z jego córek. Nawet kiedy wychodziłem do łazienki umyć ręce przed posiłkiem, najpierw szedł Azimullah. Sprawdzał, czy w pobliżu nie ma kobiet i zamykał drzwi do kuchni sąsiadującej z łazienką. W małym M3 w bloku – – trudno było stworzyć prawdziwy afgański dom z częścią dla gości i dla rodziny. Azimullah robił jednak co mógł, bym w bloku czuł się jak w prawdziwym afgańskim domu. Sam nam usługiwał do stołu. Stół w Afganistanie to oczywiście cerata rozłożona na podłodze czy dywanie… Był bardzo religijny… Pięć razy dziennie odmawiał namaz. Strasznie ubolewał, że trwająca trzydzieści lat wojna zmieniła Afgańczyków. „Zobacz co się z nami dzieje– mówił mi: Przez te wszystkie lata prawie każdy Afgańczyk kogoś zabił, ma krew na rękach. A to zmienia psychikę…” Nie pierwszy raz to słyszałem… Kiedyś w Pradze Petra Prohazkowa – znana czeska reporterka – znana w elitach Pragi, bo przyjaźni się z Havlem i znana na Kaukazie, bo w bombardowanym Groznym założyła sierociniec i wyszła za mąż za Ingusza- mówiła mi, że Czeczenia to już jeden wielki zakład psychiatryczny… Azimullah też miał dość tego wszystkiego. Ostatnio nagle po latach napisał mi mail:
„Hope you are fine and- doing well. I made a trip to Dubai and having little problem. Please help me with 2500$ to complete my activities here, will refund you as soon as I return ok.
Send it via Western Union Money Transfer, or Money Gram with below info:
Receivers Name: Azimullah ……..
Address: ……………….., Dubai, UAE.
Please send the money immediately and email me the transfer details.
Best regards,”
Azimullah
Co oznacza po prostu ( i w skrócie) : Jestem w Dubaju i mam mały problem. Pomóż mi i przyślij mi jak najszybciej 2500 $ zwrócę najszybciej jak to będzie możliwe. Po czym podaje adres.
Biedny Azimullah. Po co tam pojechał? Nie wiem.
W 2004 roku jeszcze nic nie zapowiadało, że Azimullah i inni stracą nadzieję na przyszłość Afganistanu, na własną przyszłość. Przez chwilę wydawało się, że pokój wraca po prawie 30 latach do tego umęczonego wojną kraju. Mieszkałem wtedy w dzielnicy Karte Parwan w guest haus -ie, pustym bez turystów. Kilka lat później w tej dzielnicy już ani nie było bezpiecznie, ani nie było mojego ulubionego guest haus’u. Amerykanie uznali w końcu, że mogą oddać Afgańczykom – rządowi afgańskiemu – władzę nad miastem. Nie poprawiło to sytuacji. Było coraz gorzej. Kilka lat później w nocy centrum Kabulu należało do bezkarnej rabującej ludzi policji, a pozostałe dzielnice – zwłaszcza południowe i przedmieścia – do Talibów. Ale zanim to nastąpiło był rok 2004 i ogłoszone światu zwycięstwo nad Talibami. Pamięta to ktoś może?
W Kabulu nie dochodziło do zamachów. Tylko czasem słyszało się, że np. w parku miejskim zabito jakiegoś Włocha czy Anglika. Zwykle były to zwykłe rozboje, rabunki. Poza tym cisza. Talibowie wycofali się daleko w głąb pustyń, gór, wąwozów. W Afganistanie byłem wtedy z friendem. Ibrahim był muzułmaninem i mułłą, ale był przede wszystkim Czeczenem. Niestety od wielu lat Czeczen w Afganistanie znaczy to samo co Al Kaida. Pracowali nad tym długi czas propagandyści na Kremlu, ale i sam Zelimhan poniekąd się temu przysłużył. Nie tylko nawiązał w imieniu Czeczeńskiej Republiki kontakty dyplomatyczne z Talibami, ale szczerze pokochał Afganistan i jego ówczesnych władców -Talibów. Pisał o nich poematy i wiersze. Ibrahim miał na szczęście rosyjski paszport. To wystarczyło. Kto w Afganistanie, sprawdzając mu dokumenty, domyśli się, że skoro urodził się w Groznym to musi być Czeczenem?
Byłem w szoku, że nawet w niemal średniowiecznym Afganistanie gdzie na gigantyczną liczbę mieszkańców przypada pewnie pół telewizora, opowieści o bojownikach z Czeczenii i Uzbekistanu są tak powszechne. Czeczeńcy uchodzą tu za najlepiej wyszkolonych partyzantów, najdzielniejszych z dzielnych, walczących do końca. Do ojczyzny nie mogli wrócić, więc tutaj jedyną dla nich szansą musiała być droga do Raju. Spalili za sobą wszystkie mosty, a w ojczyźnie czekały ich tortury i śmierć.
„Eto skaska” (bajka) – skomentował pogłoski o obecności Czeczenów wśród Talibów – Ibrahim Przyznał jednak, że istotnie walczyło w Afganistanie siedmiu Czeczenów z czego pięciu poległo. Co się stało z dwoma pozostałymi przy życiu, nie powiedział. Ja nie pytałem. Domyśliłem się jedynie, że obaj albo przynajmniej jeden z nich mieszkał wtedy w Azerbejdżanie. Nasz mułła był prawdziwym, doskonale władającym bronią, wojownikiem, który nie znał strachu. Może dlatego był zupełnie spokojny i wyluzowany. Na Afganistan – jak znalazł. Wielokrotnie mnie zaskakiwał; pierwszy raz gdy grając komórką w węża osiągał wyniki, o których ja mógłbym jedynie pomarzyć. Był absolutnie w tej konkurencji poza zasięgiem.
C.D.N