Nowy film Bromskiego jest niczym niespodziewany, otrzeźwiający policzek w popcornowo-hipermarketową twarz polskiego widza.
Przyznam jedno – po seansie doskonale rozumiem plotki o rzekomej furii, jaka ogarnęła po przedpremierowej projekcji drogiego redaktora Adama Michnika. Reżyser, wespół z Machulskim, w niespotykanie dosadny i brutalny sposób pokazali drugą, równoległą, postubecką rzeczywistość w naszym pięknym kraju. Razić mogą – i rażą mnie przynajmniej – sensacyjne wątki w ostatnich minutach filmu, jednak bezpośredniość, z jaką autorzy scenariusza obchodzą się z tematem nomenklatury jest warta każdej minuty filmu. Oto dystyngowany starszy pan, grany przez Andrzeja Seweryna, płynnie przechodzący od nieskazitelnej polszczyzny i manier paryskiego eleganta w garniturze za 10 tysięcy do bluzgów esbeckiej szmaty, okazuje się być byłym pracownikiem Departamentu D Służby Bezpieczeństwa. Tępowaty "lokaj" eleganta, grany przez pierwotnie rażącego dziwacznym drewnianym aktorstwem Krzysztofa Pieczyńskiego, okazuje się fenomenalnie odtworzonym esbeckim trepem. Maja Ostachowska grająca młodą, naiwną panią prokurator, nierówna aktorsko – od poziomu szkolnej akademii do dojrzałego aktorstwa – i ilustrująca kalectwo młodego (i nie tylko) pokolenia Polaków, dla których peerel to "Miś" i "Rozmowy kontrolowane", a nie skatowany, niepomszczony Pyjas i związany drutem kolczastym ks. Popiełuszko. Cieszyła me oko "nowa" twarz Marka Bukowskiego, dającego odpocząć widzowi od Więckiewiczów, Szyców i reszty zgrai zgranych gęb. Tylko ten nieszczęsny Adamczyk…
Co do filmu – dla mnie świetny. Za sam temat Jacek Bromski ma u mnie flaszkę. Z wiadomych względów pewne wątki pokazane są w przerysowany sposób (świetna scena na barce ze "świadkami" czy scena finałowa), jednak film rządzi się swymi prawami. Młot na ubeków mieszkający w domowej fortecy, siwy milusi starszy pan z gazetą w pubie, nadziany forsą jak keks rodzynkami esbek – dziś szanowany człowiek interesu – w jedwabnym garniaku, to wszystko niezauważane przez większość elementy polskiej rzeczywistości. Większość skupioną na własnej, za przeproszeniem, dupie, zilustrowaną przez całującą się, prawie kopulującą w parku filmową parę nastolatków. Straszliwie mocno i właściwie obraźliwie dla przeciętnego zjadacza pasztetu brzmią słowa filmowego Wenzla-antyubeka, wściekającego się na powszechną wiarę młodych w peerelowski rzekomo "najweselszy barak obozu". Podobnie, zweryfikowana z czasem a wzbudzająca złość głupota głównej bohaterki, w rozmowie z archiwistą krakowskiego IPN twierdzącej, że pewnych tajemnic nie należy odsłaniać, również nie wystawia najlepszego świadectwa pokoleniu dzisiejszych 30-40-latków. To mocne sceny, walące po pysku bez uprzedzenia. I jeszcze ubek Seweryna, szyderczo wymieniający kolejno rodzaje akt zabezpieczających nomenklaturę przed naruszeniem okrągłostołowego status quo…
Zbyt często w trakcie filmu łapałem się na tym, że jestem dosłownie fizjologicznie przerażony potencjalną prawdziwością oglądanej rzeczywistości. Wyszedłem z kina ze ściśniętym gardłem, jak chyba nigdy w życiu. Po raz kolejny uświadomiłem sobie, że to wszystko, co czytam w niepoprawnym internecie to nie bajania wariatów i zwolenników teorii spiskowych. Uświadmiłem sobie, że ciągnące się od lat, nielogiczne, antypolskie, wkurwiające zachowania władzy, handlowanie fundamentami naszej niezależności i niepodległości to nie przypadek, że przypadkiem nie jest linia polityczna dziennikarsko-celebryckiego mainstreamu, że przypadkiem nie jest, piramidalna w swym absurdzie, rozpętana kilka lat temu antypisiorska histeria.
Oni wszyscy są po prostu, na wzór bohaterów filmu Bromskiego, uwikłani. Uwikłani w małe i duże skurwysyństwa. Przerażeni możliwością ich ujawnienia. Przerażeni osądem.
Po wieloletniej tresurze głupawymi komedyjkami romantycznymi o niczym wreszcie mainstream zajął się bolączkami współczesnej Polski. Chwilę temu był "Czarny Czwartek", ocenzurowany w niezrozumiały sposób z postaci antysemity i sowieckiej matrioszki – Wojciecha Jaruzelskiego. Teraz "Uwikłanie". Chciałbym wierzyć, że polscy filmowcy przestaną uważać za hołotą z Czerskiej, że tematyki nomenklatury, postkomuny, układu okrągłostołowego nie należy ruszać i pielęgnować kłamliwe mity. Chciałbym wierzyć, że mamy w Polsce nieubeckie pieniądze, za które powstaną atrakcyjnie dla szarego zżeracza popcornu uświadamiające filmy, wyrywające ludzi z błogiego zadowolenia i wiary w słowa egzaltowanej Szczepkowskiej z 1989 roku. Chciałbym wierzyć, że więcej jest Zygmuntów Miłoszewskich, odważnie wplatających tragiczną polską współczesność w ciekawe wątki literackie.
Bo, proszę Państwa, tak naprawdę jest psinco a nie koniec komuny!