Bez kategorii
Like

Upolityczniona „policja, prawo i sądy” w PRLu-bis do kasacji !!!

01/10/2011
577 Wyświetlenia
0 Komentarze
113 minut czytania
no-cover

Bogdan Goczyński nie pozostawił suchej nitki na kryminalnym rządzie i pseudoopozycji III RP, dając jasno do zrozumienia, że Kaczyści w stosunku do POrypańców są taką samą „kontraktową opozycją”, jaką był AWS z UW względem SLD=PZPRu.

0


 

 

 

 

Co zatem w powyższym antyobywatelskim świetle przestępczego reżimu państwowego PiS-o-PO-LiD/PSLowej mafii udręczonym przez nich Polakom pozostaje?!

Na to pytanie klarownej odpowiedzi udzielił Nam już w latach 70’tych ubiegłego wieku Murray Rothbard, który w swoim na wskroś realistycznym "Manifeście libertariańskim", tak oto m.in. w 12 rozdziale – poświęconym zasadniczym problemom współczesności – odniósł się do tzw. "bezpieczniackiego" sektora publicznego "socjalistycznej państwowości", który ku Naszej zgubie JarKacz z półTuskiem chcą dalej tylko utrwalać.

 

Ochrona policyjna

Rynek i prywatna przedsiębiorczość istnieją i większość ludzi bez trudu wyobraża sobie, jak funkcjonują one w różnych dziedzinach produkcji i usług. Być może najtrudniej jest zrozumieć, dlaczego należy również znieść kontrolę rządu nad bezpieczeństwem, policją, sądami itd., czyli nad usługami związanymi z ochroną jednostki i jej mienia przed atakiem i kradzieżą. Jak prywatne przedsiębiorstwa i wolny rynek mogłyby zapewnić takie usługi? Czy zadania policji, systemu prawnego, sądów, egzekucję prawa, więziennictwo mogłyby przejąć prywatne przedsiębiorstwa działające na wolnym rynku? Widzieliśmy już, w jaki sposób przynajmniej znaczną część usług policyjnych mogliby zapewnić właściciele ulic i gruntów. Teraz jednak przejdziemy do systematycznej analizy całej tej dziedziny.

Przede wszystkim musimy się zająć powszechnie głoszoną błędną opinią, że rząd musi zapewnić „ochronę policyjną”. Pogląd ten, wyznawany nawet przez większość zwolenników leseferyzmu, zakłada, że ochrona policyjna jest absolutną jednością, ustaloną porcją czegoś, co rząd zapewnia wszystkim. Tymczasem w rzeczywistości całościowy towar o nazwie „ochrona policyjna” istnieje najwyżej w takim znaczeniu jak towar o nazwie „żywność” albo „schronienie”. Wydaje się wprawdzie, że wszyscy płacą za podobną ilość ochrony, ale jest to mit. Naprawdę jest nieskończenie wiele stopni różnych rodzajów ochrony. Każdej osobie i każdej instytucji policja może zapewnić ochronę różnego rodzaju: od jednego policjanta, który wykona jeden obchód przez całą noc, przez dwóch policjantów, którzy będą patrolować bez przerwy poszczególne kwartały budynków lub lotny patrol samochodowy, aż do całodobowej ochrony osobistej sprawowanej przez jednego lub kilku strażników. Jest jeszcze wiele innych decyzji, które musi podjąć policja. O tym, jak bardzo są one złożone, przekonamy się, gdy tylko zajrzymy za zasłonę mitu o całościowej „ochronie”. W jaki sposób policja rozdysponowuje fundusze, które oczywiście są zawsze ograniczone, tak jak ograniczone są fundusze każdej innej osoby, organizacji i instytucji? Jak dużo zainwestuje policja w sprzęt elektroniczny? A ile w przyrządy do zdejmowania odcisków palców? Ile wyda na detektywów a ile na umundurowanych funkcjonariuszy? Ile na samochody, a ile na patrole piesze itd.?

Problem leży w tym, że rząd nie dysponuje racjonalną metodą rozdysponowania tych funduszy. Rząd ma tylko świadomość, że jego budżet jest ograniczony. Decyzje dotyczące przyznawania funduszy zależą więc od różnorakich gier politycznych, księżycowych pomysłów i niewydajnej machiny biurokratycznej. Nie mają natomiast żadnego związku z tym, czy działania policji odpowiadają zapotrzebowaniom i czy są skuteczne. Sytuacja byłaby zupełnie inna, gdyby usługi policyjne zapewniał wolny, konkurencyjny rynek. Wówczas konsumenci płaciliby za taki stopień ochrony, jakiego by sobie życzyli. Konsumenci, którzy potrzebowaliby policjanta tylko raz na jakiś czas, płaciliby mniej niż osoby, które życzyłyby sobie całodobowej ochrony osobistej. Na wolnym rynku zapewniano by ochronę w takim wymiarze i w taki sposób, na jaki stać by było konsumentów. Na pewno dbano by o wysoką efektywność, jak zwykle na wolnym rynku, gdzie decyduje konieczność osiągania zysku i zmniejszania kosztów. Utrzymywano by więc niskie koszty i starano by się zaspokoić najwymyślniejsze oczekiwania klientów. Firma policyjna, której działalność stawałaby się nieopłacalna, szybko by bankrutowała i znikała z rynku.

Każda policja rządowa staje przed wielkim zagadnieniem: które przepisy naprawdę egzekwować? Teoretycznie zadaniem policji ma być pilnowanie, by „przestrzegano wszystkich przepisów”, ale ograniczony budżet zmusza ją w praktyce do tego, by koncentrować się na walce z przestępstwami najbardziej w danej chwili dającymi się we znaki. Ale nakaz walki z wszelką przestępczością pozostaje aktualny i uniemożliwia racjonalną alokację środków. Na wolnym rynku ścigano by przestępstwa zgodnie z życzeniami klientów. Przypuśćmy, na przykład, że niejaki Jones jest posiadaczem drogocennego klejnotu i powziął podejrzenie, że wkrótce ktoś będzie próbował mu go ukraść. Może sobie zażyczyć całodobowej ochrony policji w dowolnej sile, uzgodnić z policjantami wszystkie niezbędne środki bezpieczeństwa i zapłacić im za pilnowanie skarbu. Może jednak być właścicielem prywatnej ulicy, na którą niewielu ludzi ma wstęp, gdyż nie zależy mu na tym, by ulica była przejezdna. Wówczas nie będzie się zwracał do policji w sprawie zapewnienia ochrony na ulicy. Jak zwykle na wolnym rynku – wyłącznie od konsumenta będzie zależało, jakie środki przeznaczyć na ochronę i jakiego rodzaju ochronę wybrać. Ponieważ wszyscy jesteśmy konsumentami, to każdy decydowałby indywidualnie, jakiej chce ochrony i ile wydać na nią pieniędzy.

Wszystko, co powiedzieliśmy o policji działającej na zlecenie właścicieli gruntów, obowiązuje również w odniesieniu do prywatnej policji w ogóle. Policja wolnorynkowa byłaby nie tylko skuteczna, ale miałaby silną motywację do tego, by okazywać swoim klientom uprzejmość i powstrzymywać się od brutalnych zachowań wobec nich oraz wobec ich znajomych i interesantów. W Central Parku wprowadzono by odpowiednią ochronę (pozwalającą właścicielowi na zwiększenie zysków), a nie godzinę policyjną, zakazującą niewinnym obywatelom wstępu do parku (mimo że za niego płacą). System wolnorynkowych usług policyjnych zachęcałby policjantów do skutecznego działania i uprzejmości wobec klientów, a karałby postawy odbiegające od tych wzorców. Przestałoby istnieć – właściwe dla każdego działania rządu – oddzielenie usługi od zapłaty za nią. Oddzielenie to oznacza, że policja – podobnie jak inne agendy rządowe – otrzymuje wynagrodzenie nie od klientów płacących dobrowolnie za wybraną na konkurencyjnym rynku usługę lecz od wszystkich płacących pod przymusem podatki.

W miarę jak policja rządowa staje się coraz mniej skuteczna, konsumenci coraz częściej korzystają z usług prywatnych firm ochroniarskich. Wspominaliśmy już o ochronie budynków i osiedli. Istnieją też prywatni strażnicy, firmy ubezpieczeniowe, prywatni detektywi i coraz bardziej wyszukane sejfy, zamki, systemy monitoringu telewizyjnego oraz alarmy antywłamaniowe. Prezydencka Komisja ds. Wdrażania Ustaw i Wymiaru Sprawiedliwości obliczyła w 1969 roku, że policja rządowa kosztuje podatników amerykańskich 2,8 miliarda dolarów rocznie; jednocześnie społeczeństwo wydaje 1,35 miliarda dolarów rocznie na ochronę prywatną i 200 milionów dolarów na sprzęt. Wysokość wydatków na ochronę prywatną równa więc była ponad połowie wydatków na policję rządową. Te liczby powinny dać do myślenia naiwnym, którzy wierzą, że ze względu na jakieś tajemnicze prawo czy niewidzialną moc ochrona policyjna po wsze czasy powinna pozostawać w gestii państwa1.

Każdy, kto czytuje powieści detektywistyczne, wie, że detektywi zatrudnieni przez firmy ubezpieczeniowe w celu odnalezienia skradzionych przedmiotów działają znacznie skuteczniej niż policja. Firmy ubezpieczeniowe nie tylko mają ekonomiczny interes w działaniu dla dobra klienta (gdyż dzięki temu mogą uniknąć konieczności wypłacenia odszkodowania), ale koncentrują się ponadto na innym zadaniu niż policja. Policja, działając dla dobra mitycznego „społeczeństwa”, dąży przede wszystkim do ujęcia i ukarania przestępcy. Odzyskanie skradzionego łupu i oddanie go ofierze przestępstwa jest dla niej sprawą drugoplanową. Natomiast podstawowym celem firmy ubezpieczeniowej jest odzyskanie skradzionych przedmiotów, a schwytanie i ukaranie przestępcy jest dla niej kwestią mniejszej wagi niż niesienie pomocy poszkodowanemu. Jeszcze raz widzimy tu różnicę między firmą prywatną, której działania muszą być podporządkowane dobru klienta-ofiary przestępstwa, a państwową policją, która nie podlega takiemu przymusowi ekonomicznemu.

Nie możemy zaplanować funkcjonowania wolnego rynku, który istnieje tylko jako hipoteza. Możemy jednak przypuszczać, że ochrona policyjna w społeczeństwie wolnościowym byłaby sprawowana na zlecenie właścicieli gruntów i firm ubezpieczeniowych. Firmy ubezpieczeniowe muszą wypłacać odszkodowania ofiarom przestępstw. Jest więc wielce prawdopodobne, że starałyby się zapewnić ochronę policyjną w celu zmniejszenia przestępczości i kosztów związanych z wypłatami odszkodowań. Najprawdopodobniej firmy ubezpieczeniowe lub inne podmioty płaciłyby miesięczne składki za usługi świadczone przez prywatną policję, a agenci ochrony zjawialiby się na każde żądanie.

Otrzymujemy tym samym pierwszą prostą odpowiedź na pytanie, które zadaje zwykle z przerażeniem na twarzy każdy, kto usłyszał po raz pierwszy o pomyśle całkowicie prywatnej policji: „Jak to? To przecież oznacza, że gdy ktoś mnie zaatakuje albo okradnie, to będę musiał targować się z policjantem o to, ile będzie kosztować jego interwencja”. Wystarczy chwila zastanowienia, by zdać sobie sprawę, że żadna usługa na wolnym rynku nie jest sprzedawana w ten sposób. Oczywiste jest, że ten, kto będzie chciał korzystać z ochrony agencji A lub firmy ubezpieczeniowej B, będzie opłacał regularne składki, a nie czekał z wykupieniem ochrony, aż zostanie napadnięty. „Ale przypuśćmy, że chodzi o nagły przypadek, gdy policjant z firmy A zauważy, że ma miejsce napad. Czy ten policjant przed podjęciem interwencji będzie żądał od napadniętego potwierdzenia, że jest ubezpieczony w firmie A?”. Po pierwsze, na taki uliczny napad zareaguje, jak mówiliśmy wcześniej, policja wynajęta przez właściciela ulicy, na której zdarzenie miało miejsce. Ale co się stanie, gdy zajdzie mało prawdopodobny przypadek, że okolica nie będzie miała swojej ochrony, a policjant z firmy A zauważy, że ktoś został napadnięty? Czy pospieszy ofierze z pomocą? To będzie, oczywiście, zależało od firmy A, ale trudno sobie wyobrazić, by prywatne firmy ochroniarskie nie kierowały się zasadą dobrej woli i nie udzielały darmowej pomocy w nagłych przypadkach. W zamian oczekiwałyby może dobrowolnej opłaty od osoby poszkodowanej w takim zajściu. Gdyby napadnięto lub obrabowano właściciela domu, to oczywiście zwróciłby się on o pomoc do tej firmy ochroniarskiej lub ubezpieczeniowej, z której usług korzysta. W każdym razie nie zadzwoniłby na „policję”, do której musi dzwonić obecnie, tylko do firmy policyjnej A.

Konkurencja gwarantuje skuteczność, niskie ceny oraz wysoką jakość i nie ma powodu, by zakładać a priori, jak to niektórzy czynią, że utrzymywanie w danym rejonie geograficznym jednej policji jest jakimś boskim nakazem. Ekonomiści twierdzili często, że w przypadku pewnych rodzajów produkcji i usług mamy do czynienia z „naturalnym monopolem”, czyli że na danym terenie nie może się utrzymać więcej niż jedno prywatne przedsiębiorstwo takiej branży. Możliwe, ale tylko całkowicie wolny rynek może tę kwestię rozstrzygnąć raz na zawsze. Tylko rynek może decydować o tym, jakie i ile firm powinno przetrwać w konkurencji z innymi, jaki powinny one mieć zasięg terytorialny i jaki standard jakościowy. Nie ma powodu, by z góry zakładać, że ochrona policyjna stanowi „naturalny monopol”. Przecież nie są takim monopolem firmy ubezpieczeniowe. Jeśli mogą obok siebie istnieć takie przedsiębiorstwa ubezpieczeniowe jak Metropolitan, Equitable, Prudential itd., to dlaczego nie mogłyby istnieć jednocześnie firmy ochrony policyjnej Metropolitan, Equitable, Prudential? Pierwszym, który rozważał możliwość wprowadzenia wolnego rynku w dziedzinie usług policyjnych i opowiadał się za takim systemem, był dziewiętnastowieczny ekonomista francuski Gustave de Molinari2. Molinari przewidywał, że w końcu pozostanie na rynku kilka prywatnych agencji policyjnych w miastach i jedna w każdym rejonie wiejskim. Być może, ale musimy wziąć pod uwagę, że dysponujące nowoczesną technologią duże firmy działające w miastach mogłyby z powodzeniem utrzymywać oddziały w najodleglejszych nawet rejonach wiejskich. Mieszkaniec małego miasteczka w Wyoming mógłby zatem zlecić ochronę miejscowej firmie lub udać się do pobliskiego biura firmy Metropolitan Protection.

Jak ktoś ubogi będzie mógł sobie pozwolić na płatną prywatną ochronę, która miałaby zastąpić bezpłatną obecnie policję? Jest to najczęściej podnoszony zarzut wobec idei całkowicie prywatnej ochrony policyjnej. Można nań odpowiedzieć na wiele sposobów. Jedna z możliwych odpowiedzi jest następująca: zagadnienie, czy kogoś będzie na coś stać, można odnieść do każdego towaru i każdej usługi w wolnościowym społeczeństwie, a nie tylko do policji. Ale czy ochrona nie jest koniecznością? Możliwe, ale żywność, ubranie, mieszkanie itd. są również niezbędne. Ich potrzeba jest nawet bardziej oczywista niż potrzeba ochrony policyjnej, a jednak prawie nikt nie mówi, że wobec tego faktu należy żywność, ubranie, mieszkania itd. znacjonalizować i oferować za darmo w ramach przymusowego monopolu. Ludzi bardzo biednych wspierałyby, jak widzieliśmy w rozdziale o opiece społecznej, prywatne organizacje charytatywne. W przypadku policji istniałyby też różne sposoby na zapewnienie ubogim bezpłatnej ochrony. Być może same agencje ochrony wykazywałyby się dobrą wolą (podobnie jak czynią to obecnie szpitale i lekarze), a w pozostałych przypadkach z pomocą przychodziłyby specjalne stowarzyszenia „pomocy policyjnej”, podobnie jak teraz czynią to stowarzyszenia „pomocy prawnej”. (Stowarzyszenia pomocy prawnej udzielają ubogim darmowych porad prawnych w przypadku konfliktu z władzami).

Są jeszcze inne czynniki, na które należy zwrócić uwagę. Jak widzieliśmy, usługi policyjne nie są „darmowe”. Płacą za nie podatnicy, którymi często są osoby ubogie. Jest wielce prawdopodobne, że ubodzy płacą obecnie więcej na policję w podatkach, niż płaciliby w postaci rachunków za usługi prywatnych, znacznie skuteczniejszych firm. Prywatne agencje ochrony obsługiwałyby rynek masowego odbiorcy. Na rynku o tak dużej skali ochrona policyjna stałaby się zapewne znacznie tańsza. Żadna firma policyjna nie chciałaby pozbawić się poważnej grupy klientów, ustalając zbyt wysokie ceny na swoje usługi. Koszty ochrony nie byłyby bardziej zniechęcające, niż – powiedzmy – obowiązujące obecnie koszty ubezpieczeń. (W rzeczywistości byłyby znacznie niższe, gdyż branża ubezpieczeń podlega teraz szczegółowym regulacjom rządowym, które mają zapobiec konkurencji ze strony tanich firm ubezpieczeniowych).

Większość ludzi, którzy zetknęli się z pomysłem prywatnej ochrony policyjnej, powołuje się na ostatecznie rozstrzygający w ich mniemaniu argument przeciwko tej idei. Jest nim koszmar chaosu, który by powstał wskutek wiecznych konfliktów między poszczególnymi agencjami. Czyż nie doprowadziłoby to do „anarchii”, do tego, że ludzie wzywali by „swoją” policję przeciwko policji „innych” rywalizujących z nimi osób?

Odpowiedzi na ten ważki argument można udzielić na kilku poziomach. Przede wszystkim, ponieważ nie istniałby jeden ogólnokrajowy rząd, nie byłoby ani centralnych, ani nawet lokalnych władz, to system prywatnej policji oddalałby przynajmniej koszmar wojen międzypaństwowych, w których używa się potwornych ilości niezwykle niszczycielskiej broni, ostatnio broni jądrowej. Czy nie jest znamienny bolesny fakt, że – jak pokazuje historia – w lokalnych, izolowanych potyczkach i konfliktach zginęło nieporównanie mniej ludzi niż w wyniszczających wojnach między państwami? Nie jest to przypadek. By uniknąć emocji, odwołajmy się do przykładu hipotetycznych krain: „Rurytanii” i „Walldavii”. Zarówno Rurytanię, jak i Walldavię zamieszkują libertariańskie społeczeństwa nieposiadające rządów, z mnóstwem prywatnych podmiotów, firm i agencji policyjnych. Jeśli w ogóle dochodziłoby do jakichkolwiek konfliktów, to miałyby one zasięg lokalny, a ilość i niszcząca siła użytej w nich broni byłaby z konieczności ograniczona. Przypuśćmy, że w pewnym mieście Rurytanii dochodzi do konfliktu i strzelaniny między dwiema agencjami policyjnymi. Przynajmniej nie mogą one zastosować bombardowań ani posłużyć się bronią jądrową lub biologiczną, ponieważ spowodowałyby eksterminację własnych szeregów. Do zniszczeń na wielką skalę prowadzi podział na wielkie jednostki terytorialne z monopolistycznym rządem, bo dopiero wówczas jedyny, monopolistyczny rząd Walldavii staje do walki z odwiecznym przeciwnikiem, rządem Rurytanii – i każda ze stron może użyć broni masowej zagłady, z bronią jądrową włącznie. Wtedy bowiem straty dotknęłyby tylko „drugiej strony”, „obcego kraju”. Ponadto obecnie każdy człowiek – jako poddany monopolistycznego rządu – utożsamiany jest na zawsze przez rządy innych krajów z „jego” rządem. Obywatela Francji utożsamia się z „jego” rządem i jeśli inny rząd zaatakuje Francję, to zaatakuje również wszystkich jej obywateli, a nie tylko rząd Francji. Tymczasem gdy firma A prowadzi bitwę z firmą B, najgorsze, co się może wydarzyć, to wciągniecie ich klientów do tego konfliktu, ale nikogo poza tym. Widać więc, że nawet jeśli dojdzie do najgorszego i wolnościowy świat stanie się raczej światem „anarchii”, to wciąż jeszcze nasza sytuacja będzie znacznie lepsza niż teraz, gdy jesteśmy zdani na łaskę monstrualnych, „anarchicznych” państw narodowych, z których każde dysponuje przerażającym monopolem na broń masowej zagłady. Nie wolno zapominać, że wszyscy żyjemy i zawsze żyliśmy w świecie „anarchii międzynarodowej”, w świecie przymusowych państw narodowych, które nie podlegają, i zapewne nie będą nigdy podlegały, kontroli jakiegokolwiek rządu ogólnoświatowego.

Wolnościowy świat, nawet jeśli byłby światem anarchii, to przynajmniej nie doświadczałby brutalnych wojen, ogromnych zniszczeń, ataków jądrowych, których od wieków doświadczamy w świecie zdominowanym przez władzę państw. Nawet jeśli lokalne konflikty między siłami policyjnymi będą się toczyły nieustannie, to nie doprowadzą one nigdy do tragedii Drezna lub Hiroszimy.

To jednak nie wszystko. Nie ma powodu, by przyjmować, że wystąpienie takiej „anarchii” byłoby prawdopodobne. Podzielmy konflikty między siłami policyjnymi na poszczególne grupy: na uczciwe spory oraz na próby „wyrugowania” i przejęcia zysków lub narzucenia siłą swojej władzy. Przypuśćmy, że siły policyjne będą uczciwe i konflikty będą uczciwymi sporami o racje. Zostawmy na chwilę problem policji, która walczy o dominację. Dla klientów ważnym czynnikiem decydującym o jakości ochrony policyjnej jest zapewnienie jej w sposób niezakłócony. Każdy konsument, każdy, kto płaci za ochronę policyjną, chciałby przede wszystkim, żeby ochrona była skuteczna i spokojna, niezakłócana konfliktami. Każda agencja ochrony miałaby pełną świadomość tego istotnego faktu. Zakładanie, że policja byłaby pogrążona w nieustannych konfliktach i walkach, jest absurdem, ponieważ lekceważy fakt, że taka chaotyczna „anarchia” miałaby zgubny wpływ na wyniki finansowe wszystkich firm policyjnych. Mówiąc bez ogródek, takie wojny i spory byłyby niekorzystne, bardzo niekorzystne, dla interesów. Dlatego na wolnym rynku agencje policyjne dbałyby o to, żeby do konfliktów nie dochodziło, a wszelkie różnice zdań byłyby rozstrzygane w prywatnych sądach, przez prywatnych sędziów lub sędziów polubownych.

Mówiąc bardziej precyzyjnie, po pierwsze – jak powiedzieliśmy – konflikty występowałyby niezwykle rzadko, gdyż właściciel ulicy miałby swoich strażników, sklepikarz – swoich, a właściciel domu własną firmę policyjną. W praktyce, w życiu codziennym niewiele byłoby okazji do bezpośrednich konfliktów między agencjami ochrony. Przypuśćmy jednak, że między dwoma właścicielami sąsiednich posesji – co może się wydarzyć – dochodzi do sporu. Jeden oskarża drugiego o napad lub użycie siły, każdy wzywa swoją formację policyjną (jeśli korzystają z usług różnych agencji). Co się wówczas stanie? Wszczynanie strzelaniny przez agentów przeciwnych stron byłoby szkodliwe dla obu policji, bo groziłoby ujemnymi skutkami ekonomicznymi, a także stratami w ludziach. Zamiast tego każda firma policyjna, która chciałaby się w ogóle utrzymać na rynku, korzystałaby z pomocy prywatnych sądów lub sędziów polubownych w celu ustalenia, kto ma rację. Taki sposób rozstrzygania konfliktów reklamowałaby jako ważny rodzaj świadczonych przez siebie usług.

Sądy

Przypuśćmy więc, że sędzia lub sędzia polubowny orzekł, iż wina w sporze leży po stronie Smitha, który zaatakował Jonesa. Jeśli Smith zgodzi się z tym orzeczeniem, to dla libertarianina jest obojętne, jakie zapłaci odszkodowanie i jaką odbędzie karę. Co się jednak stanie, jeśli nie zaakceptuje wyroku? Albo weźmy inny przykład. Jones zostaje okradziony. Zleca swojej policji dochodzenie w celu znalezienia sprawcy. Policja stwierdza, że kradzieży dokonał niejaki Brown. Co wtedy? Jeśli Brown przyzna się do winy, wówczas znów problem zostaje zamknięty i sąd nakłada odpowiednią karę, kierując się zasadą, że należy zadbać przede wszystkim o zadośćuczynienie ofierze przestępstwa. Ale co się stanie, jeśli Brown zaprzeczy oskarżeniu?

Analiza tych przypadków przenosi nas już z dziedziny zagadnień dotyczących ochrony policyjnej do równie ważnej problematyki związanej z ochroną, jaką są usługi sądownicze, czyli zapewnienie możliwie najlepszych metod sądzenia, które będą zgodne z ogólnie przyjętymi procedurami i które pozwolą na wskazanie w przypadku dowolnego przestępstwa i sporu, kto jest przestępcą lub kto złamał umowę. Wiele osób, nawet wśród tych, które dopuszczają możliwość prywatnego rynku konkurencyjnych usług policyjnych, wzdraga się przeciwko pomysłowi całkowicie prywatnych sądów. Jakim cudem sądy mogłyby być prywatne? Jaką siłą dysponowałyby sądy w świecie pozbawionym rządu? Czy z tego nie wynikłyby niekończące się konflikty i „anarchia”?

Przede wszystkim monopolistyczne sądy rządowe borykają się z tymi samymi poważnymi problemami, są tak samo nieskuteczne i tak samo pogardzają konsumentem jak wszelkie inne instytucje rządowe. Wiadomo, na przykład, że sędziowie nie są wybierani na swoje stanowisko dlatego, że są mądrzy, uczciwi i sprawnie obsługują klientów, lecz są politycznymi najemnikami, wyłonionymi według kryteriów politycznych. Sądy są ponadto monopolami. Jeśli w jakimś mieście sądy są skorumpowane, przekupne, nieskuteczne i opresyjne, to obywatel nie ma od nich ucieczki. Poszkodowany mieszkaniec Deep Falls w stanie Wyoming musi zwrócić się ze swoją sprawą do rejonowego sądu w Wyoming albo w ogóle jej nie wnosić. W społeczeństwie wolnościowym będzie wiele sądów i sędziów, którym będzie mógł powierzyć swoją sprawę. W tym przypadku również nie ma powodu, by zakładać, że mamy do czynienia z „naturalnym monopolem” na mądrość sądowniczą. Mieszkaniec Deep Falls mógłby się zwrócić, na przykład, do miejscowego oddziału firmy Prudential Judicial.

W jaki sposób sądy w wolnym społeczeństwie byłyby finansowane? Jest wiele możliwości. Każdy mógłby płacić miesięczny abonament za usługi sądowe i skorzystać z nich w potrzebie. Albo – ponieważ usług sądów potrzebowano by zapewne rzadziej niż policji – mógłby wnosić opłatę w momencie złożenia pozwu, a następnie otrzymać jej zwrot od przestępcy lub osoby winnej złamania umowy. Jeszcze innym rozwiązaniem byłoby wnoszenie opłat przez agencje ochrony, które składałyby wnioski o rozstrzygnięcie sporów. Mogłyby też powstawać przedsiębiorstwa „usług zintegrowanych” zapewniające obsługę zarówno policyjną, jak i sądową. W firmie Prudential Judicial mógłby istnieć dział policyjny i sądowniczy. O tym, które z tych metod byłyby najwłaściwsze, decydowałby wyłącznie rynek.

Wszyscy powinniśmy nauczyć się korzystania z prywatnego arbitrażu, nawet w dzisiejszych warunkach. Państwowe sądy są już tak przeciążone, nieskuteczne i rozrzutne, że coraz więcej ludzi zwraca się o rozstrzygnięcie sporu do tańszych i znacznie sprawniejszych prywatnych sędziów polubownych. Prywatny arbitraż rozwija się i stał się w ostatnich latach wysoce opłacalnym zajęciem. Dzięki temu, że arbitraż ma charakter dobrowolny, jego zasady mogą być ustalane błyskawicznie przez same strony sporu, bez potrzeby odwoływania się do ociężałego, skomplikowanego systemu prawnego, przeznaczonego dla wszystkich obywateli. Arbitraż pozwala więc, by sprawę rozstrzygali polubownie eksperci z branży, której spór dotyczy. Amerykański Związek Arbitrażowy, którego motto brzmi „uścisk dłoni jest silniejszy niż pięść”, ma 25 biur rejonowych w całym kraju i zatrudnia 23 000 sędziów polubownych. W roku 1969 związek przeprowadził 22 000 postępowań rozjemczych. Oprócz tego firmy ubezpieczeniowe załatwiają rocznie 50000 roszczeń drogą dobrowolnego arbitrażu. Z powodzeniem rozwija się również arbitraż w sprawach o odszkodowania komunikacyjne.

Można podnieść zarzut, że chociaż postanowienia sądów rozjemczych mają coraz większe znaczenie w sądownictwie, to muszą być zatwierdzane przez sądy, bo dopiero wtedy ugoda między stronami sporu staje się prawnie wiążąca. Tak jest rzeczywiście, ale tak nie było przed rokiem 1920 i w latach 1900 – 1920 sędziów polubownych przybyło tylu, ilu przybyło przez wszystkie lata od tamtego czasu do dziś. Właściwych początków nowoczesnego arbitrażu należy szukać w Anglii w czasie amerykańskiej wojny secesyjnej, kiedy kupcy coraz częściej odwoływali się do rozstrzygnięć dobrowolnego arbitrażu „prywatnych sądów”, mimo że ich decyzje nie miały mocy prawnej. Do roku 1900 dobrowolne sądy rozjemcze rozpowszechniły się w Stanach Zjednoczonych. Cały system prawa handlowego w średniowiecznej Anglii rozwinął się w prywatnych sądach kupieckich, a nie w byle jak działających sądach rządowych. Sądy kupieckie były instytucjami całkowicie dobrowolnego arbitrażu i ich orzeczenia nie miały mocy prawnej. Dlaczego więc cieszyły się takim powodzeniem?

Dlatego, że kupcy od Średniowiecza aż do roku 1920 polegali wyłącznie na systemie ostracyzmu i bojkotu ze strony miejscowych handlarzy. Inaczej mówiąc, jeśli jakiś kupiec nie akceptował decyzji sądu rozjemczego, albo ją ignorował, inni kupcy rozpowszechniali tę wiadomość w kręgach handlowych i odmawiali robienia interesów z takim opornym przedstawicielem swojego stanu, doprowadzając go do rychłego upadku. Wooldridge przytacza przykład takiego bojkotu:

Sądy kupieckie mogły działać dzięki temu, że kupcy umówili się, że będą akceptować ich orzeczenia. Kupiec, który złamał tę umowę, nie szedł wprawdzie do więzienia, ale wkrótce przestawał być kupcem, ponieważ zgodne współdziałanie jego kolegów i ich pełna władza nad losami jego towarów okazywały się nie mniej skuteczne niż przymus fizyczny. Weźmy na przykład Johna z Homing, który zajmował się hurtowym handlem rybami. Kiedy John sprzedał większą ilość śledzi zapewniając, że ich ilość odpowiada trzem baryłkom, a tymczasem – jak ustalili inni kupcy – były one wymieszane z „ciernikami i gnijącymi śledziami”, odczuł dotkliwie skutki ekonomicznego ostracyzmu3.

W czasach współczesnych ostracyzm jest jeszcze skuteczniejszy i przewiduje również, że ten, kto zlekceważy wyrok sędziego polubownego, nigdy już nie będzie mógł skorzystać z usług sądów arbitrażowych. Przemysłowiec Owen D. Young, szef General Electric, podsumowuje zagadnienie, mówiąc, że potępienie moralne ze strony innych przedsiębiorców jest sankcją znacznie skuteczniejszą niż wyrok sądowy. W dzisiejszym świecie, gdy dysponujemy nowoczesną technologią, komputerami i rankingami wiarygodności, ogólnokrajowy ostracyzm powinien być jeszcze bardziej skuteczny niż dawniej.

Jednakże nawet jeśli dobrowolny arbitraż będzie wystarczający do rozstrzygania sporów handlowych, to co zrobić ze sprawami o charakterze czysto kryminalnym, takimi jak napady, gwałty, włamania do banków? Trzeba przyznać, że w tych przypadkach ostracyzm nie byłby prawdopodobnie wystarczający – nawet jeśli oznaczałby, jak pamiętamy, że prywatni właściciele ulic odmawialiby kryminalistom wstępu na swój teren. W sprawach karnych konieczne byłyby sądy i egzekucja prawa.

W jaki sposób działałyby sądy w wolnościowym społeczeństwie? W szczególności – jak byłyby egzekwowane ich wyroki? Tym bardziej, że musiałyby przestrzegać nadrzędnej libertariańskiej zasady, iż nie wolno używać siły wobec osoby, która nie została uznana za przestępcę. Gdyby policja lub sądy łamały tę zasadę, to same byłyby uznane za napastników, jeśliby się okazało, że osoba, wobec której użyto siły, jest niewinna. W przeciwieństwie do obecnie panujących zasad żaden policjant ani sędzia nie miałby specjalnego immunitetu pozwalającego mu na użycie siły w zakresie przekraczającym granice obowiązujące każdego innego członka społeczeństwa.

Przyjrzyjmy się teraz przykładowi, o którym była mowa wcześniej. Pan Jones zostaje okradziony, wynajęta przez niego agencja detektywistyczna dochodzi do wniosku, że kradzieży dopuścił się niejaki Brown, a Brown odmawia przyznania się do winy. Co teraz? Przede wszystkim musimy wziąć pod uwagę fakt, że nie istnieje obecnie ogólnoświatowy sąd lub rząd, który egzekwowałby swoje ustawy. A jednak, choć żyjemy w stanie „międzynarodowej anarchii”, to rozstrzyganie prywatnych sporów między obywatelami dwóch różnych państw nie nastręcza niemal żadnych trudności. Wyobraźmy sobie, na przykład, że właśnie teraz pewien mieszkaniec Urugwaju zarzuca jakiemuś obywatelowi Argentyny, że tamten go oszukał. Do którego sądu ma się udać? Do swojego, czyli do sądu właściwego dla kraju zamieszkania poszkodowanego lub powoda. Rozprawa odbywa się przed sądem w Urugwaju, a wyrok jest honorowany przez sąd argentyński. Tak samo się stanie, jeśli Amerykanin uzna, że został oszukany przez Kanadyjczyka itd. W Europie, po upadku Cesarstwa Rzymskiego, gdy różne plemiona germańskie żyły na sąsiadujących ze sobą terenach, jeśli Wizygot uznał, że został obrażony przez Franka, wnosił przeciwko niemu sprawę do swojego sądu. Wyrok tego sądu był powszechnie respektowany przez Franków. Wnoszenie sprawy do sądu powoda zgodne jest również z logiką libertariańską, ponieważ powód lub ofiara przestępstwa jest stroną pokrzywdzoną i jest naturalne, że zwraca się do swojego sądu. A zatem, w naszym przypadku, Jones zwróci się do firmy Prudential Court, by osądziła Browna za kradzież.

Może się zdarzyć, że Brown jest również klientem Prudential Court i wtedy sprawa jest prosta. Orzeczenie firmy Prudential obejmuje obie strony i staje się wiążące. Istotne jest, by nie został złamany warunek, że wobec Browna nie wolno zastosować żadnego przymusowego środka prewencyjnego, ponieważ dopóki nie zostanie skazany, musi być traktowany jako niewinny. Ale Brown będzie mógł się stawić w sądzie dobrowolnie, gdyż otrzyma zawiadomienie, że toczy się przeciwko niemu postępowanie w takiej to a takiej sprawie i że on lub jego pełnomocnik jest zaproszony do stawienia się na rozprawie. Jeśli się nie stawi, to będzie sądzony in absentia, co spowoduje, że sąd nie weźmie pod uwagę jego stanowiska. Jeśli Brown zostanie uznany za winnego, sąd i jego egzekutorzy doprowadzą Browna siłą i dopilnują wykonania orzeczonej kary. Oczywiście celem kary będzie przede wszystkim zadośćuczynienie poszkodowanemu.

Co się jednak stanie, jeśli Brown nie zechce respektować orzeczeń sądu Prudential? Jeśli jest klientem firmy Metropolitan Court? Wtedy sprawa się nieco komplikuje. Najpierw poszkodowany Jones zakłada sprawę w sądzie Prudential. Jeśli Brown zostaje uznany za niewinnego, oznacza to zakończenie konfliktu. Załóżmy jednak, że oskarżonemu Brownowi dowiedziono winy. Jeśli Brown nie zaprotestuje, wyrok zostanie wykonany. Przypuśćmy jednak, że Brown zwraca się z tą samą sprawą do sądu Metropolitan, oskarżając sąd Prudential o nieudolność lub przekupstwo. Wówczas sprawa zostaje rozpatrzona przez sąd Metropolitan. Jeśli Metropolitan również uzna Browna za winnego, to sprawa jest zakończona i Prudential zajmie się egzekucją wyroku. Co jednak będzie, jeśli Metropolitan oczyści Browna z zarzutów? Czy oba sądy i ich uzbrojeni egzekutorzy rozpoczną strzelaninę na ulicach?

Jak stwierdziliśmy wcześniej, takie zachowanie ze strony sądów byłoby całkowicie irracjonalne i autodestrukcyjne. Istotnym aspektem ich usług sądowych jest zapewnienie sprawiedliwego, bezstronnego i pokojowego sposobu orzekania, który jest najlepszą drogą do ustalenia obiektywnej prawdy o tym, kto popełnił przestępstwo. Gdyby sąd ogłosił wyrok, a następnie przeszedł do bezładnej strzelaniny, klienci uznaliby zapewne, że jego usługi są nic niewarte. Istotną pozycją w ofercie sądów byłaby usługa polegająca na prowadzeniu postępowania odwoławczego. Wszystkie sądy zobowiązywałyby się do honorowania wyroków sądów apelacyjnych. Do takiego sądu apelacyjnego zwróciłyby się teraz Metropolitan i Prudential z wnioskiem o arbitraż. Sędzia apelacyjny podejmuje decyzję i wynik tego trzeciego procesu staje się wiążący dla skazanego. Sąd Prudential przystępuje do wykonania wyroku.

Sąd apelacyjny! Ależ to chyba oznacza ponowne ustanowienie przymusowego monopolu rządowego? Nie, ponieważ nie istnieje żaden powód, żeby sądem apelacyjnym miał być tylko jeden sąd albo jedna osoba. Obecnie Sąd Najwyższy jest jedynym sądem w Stanach Zjednoczonych, do którego można wnieść ostateczne odwołanie. Sędziowie Sądu Najwyższego są więc ostatnimi rozstrzygającymi, bez względu na to, czy powód i pozwany sobie tego życzą, czy nie. W systemie libertariańskim, inaczej niż w obecnym, poszczególne konkurujące ze sobą prywatne sądy będą mogły zwrócić się do dowolnego sędziego apelacyjnego, którego uznają za sprawiedliwego, kompetentnego i obiektywnego. Żaden pojedynczy sędzia ani żadna grupa sędziów nie będzie społeczeństwu narzucana pod przymusem.

W jaki sposób będzie finansowana działalność sędziów apelacyjnych? Jest wiele możliwości, ale najprawdopodobniej byliby oni opłacani przez różne sądy podstawowego szczebla, które pobierałyby od swoich klientów opłaty za prowadzenie postępowań odwoławczych w formie składek lub honorariów.

Ale Brown może się upierać przy kolejnych apelacjach. Czy odwołując się bez końca, nie uniknie odpowiedzialności? Oczywiście w żadnym społeczeństwie postępowanie sądowe nie może być kontynuowane bez ograniczeń. Musi być jakiś sposób na jego przerwanie. W obecnym społeczeństwie etatystycznym, w którym rząd ma monopol na usługi sądowe, instancją przerywającą postępowanie jest Sąd Najwyższy. Taka granica musiałaby również istnieć w społeczeństwie libertariańskim. Ponieważ w każdej sprawie karnej i cywilnej występują tylko dwie strony – powód i pozwany, to wydaje się najrozsądniejsze, żeby kodeks postanawiał, iż orzeczenie, na które godzą się jakiekolwiek dwa sądy, ma moc wiążącą. Dotyczyłoby to zarówno sytuacji, w której sądy powoda i pozwanego wydają ten sam werdykt, jak i sytuacji, kiedy sąd apelacyjny rozstrzyga spór pomiędzy sądami pierwszej instancji.

Prawo i sądy

Teraz widzimy, że w wolnościowym społeczeństwie konieczne będzie ustalenie kodyfikacji prawnej. Ale jak? Jak jest możliwy kodeks, system prawny bez rządu, który by go ogłosił i który wyznaczyłby sędziów lub powołał władzę ustawodawczą do opracowania przepisów? A przede wszystkim, czy idea kodyfikacji prawnej nie kłóci się z libertariańskimi zasadami?

Odpowiadając na ostatnie pytanie, trzeba jasno stwierdzić, że kodyfikacja byłaby niezbędna do określenia ogólnych zasad, którymi powinny kierować się prywatne sądy. Jeśli sąd A wyda orzeczenie, że wszyscy rudzi są z natury źli i należy ich ukarać, to będzie to wyrok sprzeczny z zasadami libertarianizmu, ponieważ będzie naruszał prawa przysługujące rudym. Tego typu orzeczenie będzie w świetle wolnościowych zasad nielegalne i nie uzyska aprobaty społecznej. Powstaje więc konieczność opracowania kodeksu praw, który byłby powszechnie akceptowany i do którego przestrzegania zobowiązałyby się wszystkie sądy. Kodeks zawierałby po prostu libertariańską zasadę zabraniającą naruszania nietykalności osobistej i własności, określałby prawa własności zgodnie z pryncypiami wolnościowymi, ustalałby reguły dopuszczania dowodów (podobne do obowiązujących obecnie) w postępowaniu zmierzającym do wskazania winnych oraz wyznaczałby maksymalne kary dla poszczególnych przestępstw. Poruszając się w obrębie takich ustaleń kodeksowych, sądy konkurowałyby między sobą stosując najbardziej skuteczne procedury; rynek decydowałby, które z tych procedur – sądy, sądy przysięgłych itd. – zapewniają najlepszą obsługę w dziedzinie wymiaru sprawiedliwości.

Czy takie niezmienne i jednolite kodeksy są w ogóle możliwe? Czy wystarczy, że konkurujący ze sobą sędziowie będą je sami interpretować i stosować, nie odwołując się do pomocy rządu lub władz ustawodawczych? Otóż taki kodeks praw jest nie tylko możliwy, ale najlepsze elementy obecnego systemu prawnego zostały wypracowane z biegiem czasu właśnie w taki sposób. Władza ustawodawcza, podobnie jak królowie, bywała zmienna, zaborcza i niekonsekwentna. Wprowadzała tylko do systemu prawnego anomalie i despotyzm. Rząd ma tak samo nikłe kwalifikacje do ustanawiania i stosowania prawa, jak słabe są jego kwalifikacje do świadczenia jakichkolwiek innych usług. Tak jak oddzielona została religia od państwa i jak należy oddzielić od niego gospodarkę, tak też można uczynić z każdym innym aspektem działalności państwa, nie wyłączając policji, sądów oraz samego prawa!

Jak już wskazywaliśmy, całe prawo handlowe zostało stworzone nie przez państwo ani państwowe sądy, tylko przez sądy kupieckie. Rząd odebrał sądom kupieckim możliwość rozwijania kodeksu handlowego znacznie później. To samo miało miejsce w przypadku całego systemu prawa morskiego, dotyczącego żeglugi handlowej, ratownictwa itd. Tą dziedziną państwo też nie było zainteresowane. Państwowa jurysdykcja nie miała zastosowania do pełnego morza i dlatego przewoźnicy morscy sami podjęli się nie tylko stosowania, lecz także wypracowania w swoich prywatnych sądach całego systemu prawa morskiego. Dopiero później rząd przejął kontrolę nad prawem morskim i sprawy z tego zakresu rozstrzygane są w rządowych sądach.

Wreszcie, zasadnicza część prawa anglosaskiego, prawo zwyczajowe(common law) rozwinęło się przez wieki dzięki temu, że konkurujący sędziowie kierowali się w orzekaniu zasadami uświęconymi tradycją, a nie zmieniającymi się dekretami władz państwowych. O tych zasadach nie decydował arbitralnie król ani władza ustawodawcza. Wyrosły one z upływem wieków na gruncie racjonalnych – bardzo często wolnościowych – metod orzekania w sprawach sądowych. Rozwój idei orzekania na podstawie precedensu nie stanowi ślepej uległości wobec przeszłości, lecz jest wynikiem tego, że wszyscy sędziowie stosowali w przeszłości powszechnie przyjęte prawa zwyczajowe do rozstrzygania konkretnych spraw i problemów. Powszechnie uważano, że sędzia nie tworzy prawa (jak to się często dzieje dzisiaj); rolą sędziego, jego zadaniem było znalezienie odpowiedniego prawa wśród zasad prawa zwyczajowego i zastosowanie go do konkretnych przypadków albo do nowych warunków technicznych i instytucjonalnych. Wspaniała wielowiekowa tradycja prawa zwyczajowego jest najlepszym potwierdzeniem skuteczności takiego systemu.

Sędziowie stosujący prawo zwyczajowe działali na podobnych zasadach jak sędziowie polubowni. Byli specjalistami w zakresie prawa i rozstrzygali spory między prywatnymi stronami, które zgłaszały się do nich. Nie istniał narzucony arbitralnie „sąd najwyższy”, którego decyzje byłyby wiążące. Precedensy były wprawdzie szanowane, ale również nie miały automatycznej mocy wiążącej. Włoski prawnik libertariański Bruno Leoni pisze:

(…) Sądy orzekające w Anglii nie mogły stosować własnych arbitralnych reguł, gdyż nie miały ku temu nigdy bezpośrednich uprawnień, to znaczy możliwości stałego, władczego rozstrzygania spraw na wzór ustawodawcy. Ponadto sądy w Anglii były tak liczne i tak zawistne wobec siebie nawzajem, że aż do niedawnych stosunkowo czasów nie przestrzegały nawet znanej zasady wiążącego precedensu. Nie wydawały też orzeczeń w sprawach, które nie były im uprzednio przedstawione przez prywatne osoby. I wreszcie, rzadko się zdarzało, żeby ktoś występował do sądu z prośbą o podanie zasady, którą sąd kierował się przy rozpatrywaniu ich sprawy4.

A tak pisze na temat braku „sądów najwyższych”:

(…) Nie można zaprzeczyć, że praktyka sądowa lub prawo precedensowe może przybierać formę ustawodawstwa wraz z niepożądanymi tego skutkami. Dzieje się tak, gdy prawnicy lub sędziowie mają uprawnienia do wydawania ostatecznych wyroków. (…) W dzisiejszych czasach skutkiem działania mechanizmu precedensu w krajach, które mają „sąd najwyższy”, jest narzucenie subiektywnych poglądów członków składu sędziowskiego (albo większości sędziów tych sądów) wszystkim osobom zainteresowanym, jeśli tylko w sprawie występuje zasadnicza różnica stanowisk między sądem a tymi osobami. Jednakże (…) taka ewentualność nie wypływa z natury praktyki sądowej lub prawa precedensowego, lecz stanowi raczej jej wypaczenie (…)5.

Pomijając te odstępstwa, możliwość narzucenia subiektywnych poglądów sędziów była ograniczona do minimum przez to, że: (a) sędziowie mogli wydawać orzeczenia tylko wówczas, gdy prywatne osoby zwracały się do nich z wnioskiem o rozpatrzenie sprawy, (b) każde orzeczenie sędziego odnosiło się wyłącznie do konkretnej sprawy, (c) sędziowie i prawnicy, opierając się na prawie zwyczajowym, odwoływali się zawsze do precedensów z wielu wieków. Jak podkreśla Leoni, w przeciwieństwie do władz ustawodawczej i wykonawczej, które liczą się wyłącznie ze zdaniem przeważającej większości lub grup nacisku kosztem lekceważonej mniejszości, sędziowie ze względu na swoją rolę są zobligowani do wysłuchania i porównania wagi argumentów każdej ze stron sporu. „Strony są wobec sędziego równe, to znaczy mają takie samo prawo przedkładania argumentów i dowodów. Nie tworzą grup, w których mniejszości o odmiennych poglądach muszą ustąpić zwycięskiej większości (…)”. Leoni zwraca uwagę na analogię między tym zjawiskiem a gospodarką wolnorynkową: „Argumenty mogą mieć oczywiście większą lub mniejszą siłę, ale fakt, że każda ze stron ma prawo je przedstawić, można porównać do wolnego rynku, na którym każdy samodzielnie konkuruje z innymi w celu sprzedania lub kupienia jakiegoś dobra”6.

Według profesora Leoniego w dziedzinie prawa prywatnego sędziowie w starożytnym Rzymie działali w taki sam sposób jak sądy prawa zwyczajowego w Anglii:

Sędzia rzymski był kimś w rodzaju naukowca; celem jego dociekań było znajdowanie rozwiązań przypadków, które przedstawiali mu do rozpatrzenia obywatele. Podobnie przedsiębiorca może się w dzisiejszych czasach zwrócić do fizyka albo inżyniera o pomoc w rozwiązaniu problemu technicznego związanego z jego zakładem lub procesem produkcyjnym. Prywatne prawo rzymskie było więc przedmiotem opisania lub odkrywania, a nie czymś, co należało uchwalić. Było światem rzeczy istniejących, częścią wspólnego dziedzictwa wszystkich obywateli Rzymu. Nikt nie mógł tego prawa uchwalać; nikt nie był go w stanie z własnej woli zmienić (…). Taka jest odwieczna koncepcja lub, jeśli ktoś woli, rzymska koncepcja pewności prawa7.

Dzięki swojej wiedzy o tym, jak działało prawo w starożytności i prawo zwyczajowe, profesor Leoni mógł odpowiedzieć na następujące żywotne pytanie: kto w społeczeństwie wolnościowym „będzie mianował sędziów (…), których zadaniem byłoby definiowanie prawa?”. Odpowiedź profesora brzmi: ludzie, tak jak ludzie zwracali się w przeszłości do sędziów mających najlepszą opinię, o najwyższych kompetencjach, największej mądrości i wiedzy w sprawach dotyczących stosowania podstawowych zasad prawa zwyczajowego obowiązującego w społeczeństwie.

Rozstrzyganie zawczasu, kto będzie wyznaczał sędziów, byłoby bezzasadne, ponieważ – w pewnym sensie – może to zrobić każdy. Przecież tak się w pewnym stopniu dzieje, gdy ludzie zwracają się do prywatnych sędziów polubownych z prośbą o rozstrzygnięcie sporów między sobą. (…) Wyznaczanie sędziów nie jest tak trudne, jak dajmy na to „wyznaczanie” fizyków, lekarzy lub innych wykształconych i doświadczonych specjalistów. Tylko z pozoru pojawienie się w społeczności dobrych fachowców zawdzięczamy urzędowemu mianowaniu. W rzeczywistości opiera się ono na powszechnej aprobacie klientów, kolegów z branży i ogółu społeczeństwa. Bez tej aprobaty mianowanie nie może być skuteczne. Ludzie mogą się oczywiście mylić co do trafności swojego wyboru, ale problemy związane z wyborem są nieuniknione w przypadku każdej selekcji8.

Oczywiście w wolnościowym społeczeństwie przyszłości podstawowe zasady prawne nie będą się opierać na bezkrytycznie przyjmowanych obyczajach, z których wiele może się kłócić z libertarianizmem. Kodeks praw musiałby się wspierać na przyjęciu podstawowej zasady libertarianizmu, zakazującej agresji wobec innych osób i ich własności. Za podstawę miałby więc rozum, a nie samą – choćby zasadniczo zdrową – tradycję. Dzięki temu, że możemy wykorzystać zasadnicze elementy gmachu prawa zwyczajowego, stojące przed rozumem zadanie wprowadzenia niezbędnych poprawek będzie znacznie łatwiejsze niż próba budowania gmachu uporządkowanych zasad prawnych de novo, z niczego.

Najbardziej spektakularny przykład społeczeństwa, w którym działały libertariańskie prawo i sądy, aż do niedawna pozostawał niezauważony przez historyków. W społeczeństwie tym nie tylko sądy i prawo były w dużym stopniu libertariańskie, ale działały w czysto wolnościowym, bezpaństwowym środowisku. Chodzi o starożytną Irlandię, która kroczyła po wolnościowej ścieżce przez ponad tysiąc lat, aż do XVII wieku, kiedy podbili ją Anglicy. W przeciwieństwie do wielu innych, pierwotnych plemion zorganizowanych na podobnych zasadach (takich jak Ibos w Afryce zachodniej i liczne plemiona europejskie) Irlandia przed panowaniem angielskim nie była w żadnej mierze społeczeństwem „prymitywnym”. Społeczeństwo to miało bardzo złożoną strukturę; przez wieki było najwyżej rozwiniętym, najmądrzejszym i najbardziej cywilizowanym społeczeństwem Europy Zachodniej.

Przez tysiąc lat starożytna celtycka Irlandia nie miała państwa ani żadnej podobnej do niego struktury. Jak pisze największy autorytet w dziedzinie prawa starożytnej Irlandii: „Nie było władzy ustawodawczej, urzędników sądowych, publicznie wykonywanych wyroków. (…) Nie było śladu państwowego wymiaru sprawiedliwości”9.

W jaki sposób egzekwowano sprawiedliwość? Podstawową jednostką polityczną starożytnej Irlandii było tuath. Wszyscy „wolni” obywatele, którzy posiadali ziemię, wykonywali jakiś zawód lub byli rzemieślnikami, mieli prawo zostać członkami tuath. Członkowie każdego tuath zbierali się raz do roku i uzgadniali wspólną politykę, decydowali o wypowiedzeniu wojny lub zawarciu pokoju z innymi tuatha oraz wybierali lub usuwali „króla”. Istotne jest, że – w przeciwieństwie do plemion prymitywnych, nikt nie był na stałe przypisany do konkretnego tuath – ani ze względu na więzy pokrewieństwa, ani w sensie terytorialnym. Poszczególni członkowie mogli swobodnie opuszczać jedno tuath i dołączać do konkurencyjnego. Często zdarzało się, że dwa lub więcej tuatha postanawiały połączyć się w jedno o większej sile. Jak twierdzi profesor Peden, „tuath stanowiło grupę złożoną z osób, które dobrowolnie się zjednoczyły ze względu na korzyści społeczne. Jego terytorium stanowiły wszystkie grunty należące do poszczególnych członków łącznie”10. Nie mieli więc państwa – w jego współczesnym znaczeniu – które rościłoby sobie pretensje do panowania nad jakimś terytorium (zwykle coraz większym) i które byłoby niezależne od praw do własności ziemskiej swoich poddanych. Przeciwnie, tuatha były dobrowolnymi związkami, które składały się wyłącznie z gruntów należących do jego członków. Według historyków w Irlandii występowało zwykle jednocześnie od 80 do 100 tuatha.

Ale jaka była rola wybranego „króla”? Czy on nie stanowił namiastki władzy państwowej? Król sprawował głównie funkcje religijne, jako arcykapłan przewodniczył obrzędom tuath, które odgrywało rolę organizacji społecznej i politycznej, ale także dobrowolnej wspólnoty religijnej. Władza królewska była dziedziczna, podobnie jak w przypadku duchowieństwa w innych przedchrześcijańskich społecznościach. Zasadę dziedziczności przejmie później chrześcijaństwo. Króla wybierano spośród członków rodu królewskiego (derbfine), któremu przysługiwały dziedziczne uprawnienia kapłańskie. W dziedzinie politycznej król miał jednak bardzo ograniczoną władzę. Był zwierzchnikiem wojskowym tuath i przewodniczył zebraniom tuath. Jeśli prowadził rozmowy dotyczące wojny lub negocjacje pokojowe, to działał tylko jako przedstawiciel uczestników zebrania tuath i w żadnym razie nie był suwerenem ani nie miał władzy sądowniczej nad członkami tuath. Nie miał też władzy ustawodawczej i jeśli sam był stroną w sprawie sądowej, to musiał oddać swoją sprawę w ręce niezależnego sędziego.

Jak stosowano prawo i wymierzano sprawiedliwość? Przede wszystkim samo prawo opierało się na starych, odwiecznych obyczajach, przekazywanych z pokolenia na pokolenie w formie ustnej, a następnie pisanej, przez grupę fachowych prawników, zwanych brehons. Brehoni nie byli w żadnym sensie urzędnikami państwowymi lub rządowymi. Strony konfliktu wybierały ich po prostu jako arbitrów w sporze, biorąc pod uwagę ich mądrość, wiedzę dotyczącą prawa zwyczajowego i sprawiedliwość ich wyroków. Jak pisze profesor Peden:

„(…) strony sporu zasięgały rady u zawodowych prawników, żeby się dowiedzieć, co mówi prawo w ich konkretnym przypadku. Ci sami prawnicy rozstrzygali często spór polubownie. Przez cały czas pozostawali prywatnymi osobami, a nie urzędnikami; w swojej pracy polegali wyłącznie na znajomości prawa i nieposzlakowanej opinii sprawiedliwych sędziów11.

Brehoni nie mieli żadnych związków z poszczególnymi tuatha ani koneksji z ich królami. Byli całkiem zwykłymi obywatelami, a ich działalność miała zasięg ogólnokrajowy. Z ich usług korzystały zwaśnione strony w całej Irlandii. Co więcej – i co bardzo istotne – inaczej niż w systemie prywatnych prawników rzymskich, brehoni stanowili cały wymiar sprawiedliwości; poza nimi nie było w starożytnej Irlandii innych sędziów ani żadnych „powszechnych” sądów.

Brehoni mieli wykształcenie prawnicze i uzupełniali prawo oraz dostosowywali je do zmieniających się warunków. Nie istniał żaden rodzaj monopolu prawniczego; przeciwnie: działało kilka konkurencyjnych szkół prawniczych, które starały się zdobyć uznanie Irlandczyków.

W jaki sposób egzekwowano orzeczenia brehonów? Służył temu wyrafinowany, oddolnie wypracowany system „ubezpieczeń” lub rękojmi. Ludzie byli powiązani między sobą różnymi rodzajami poręczeń, które dawały gwarancję, że wyrządzone zło zostanie naprawione, a sprawiedliwe wyroki brehonów będą przestrzegane. Sami brehoni nie brali udziału w wykonywaniu wyroków. To należało do zwykłych obywateli powiązanych siecią rękojmi. Istniały poręczenia wielu różnych rodzajów. Udzielający rękojmi mógł na przykład ręczyć własnym majątkiem spłatę czyjegoś długu i wspólnie z powodem dopilnować by wyrok w sprawie zwrotu należności został wykonany, gdyby dłużnik odmawiał zapłaty. W takim przypadku dłużnik musiałby zapłacić podwójnie: pierwotnemu kredytodawcy zwróciłby dług, a poręczycielowi zapłaciłby odszkodowanie. Taki system stosowano do wszystkich rodzajów przestępstw, zarówno rabunków, napadów, jak i umów handlowych. Były nim objęte – jakbyśmy dziś powiedzieli – sprawy z zakresu prawa „cywilnego” i „karnego”. Wszyscy przestępcy byli uważani za „dłużników”, winnych zadośćuczynienie i odszkodowanie swoim ofiarom, które były ich „wierzycielami”. Poszkodowany zwracał się o pomoc do swoich poręczycieli i chwytał przestępcę albo ogłaszał publicznie, że domaga się, by oskarżony oddał się w ręce sprawiedliwości. Przestępca mógł zareagować, przysyłając swoich poręczycieli w celu negocjacji warunków ugody lub zgodzić się na rozstrzygnięcie sporu przez brehonów. Jeśli tego nie zrobił, cała społeczność uznawała go za „wyjętego spod prawa”. Nie mógł już się zwracać z własnymi skargami do sądów i był przez wszystkich uważany za okrytego hańbą12.

Zdarzały się, oczywiście, „wojny” w tysiącletniej historii celtyckiej Irlandii, ale były to niewielkie potyczki o nieporównywalnie mniejszym znaczeniu niż wyniszczające wojny, które przeorały pozostałą część Europy. Jak podkreśla profesor Peden, „bez państwowego aparatu przymusu, który za pomocą opodatkowania i poboru może zmobilizować olbrzymie ilości broni i ludzi, Irlandczycy nie byli w stanie utrzymywać w pogotowiu większych sił zbrojnych przez dłuższy czas. Według standardów europejskich (…) irlandzkie wojny były żałosnymi bójkami, awanturami o stado bydła”13.

Pokazaliśmy, że zarówno w teorii, jak i z historycznego punktu widzenia, możliwe jest stworzenie skutecznej i uprzejmej policji, kompetentnych sądów z mądrymi sędziami, uporządkowanego systemu powszechnie akceptowanego prawa i że żadna z tych rzeczy nie musi być dziełem stosującego przemoc rządu. Rząd, który uzurpuje sobie prawo do monopolu na zapewnienie bezpieczeństwa w granicach pewnego obszaru geograficznego i który uzyskuje swoje dochody przy użyciu siły, może nie mieć w ogóle nic wspólnego z całą dziedziną bezpieczeństwa. Rząd nie jest potrzebny do zapewnienia ochrony bardziej niż do zapewnienia czegokolwiek innego. Nie wspomnieliśmy jeszcze o istotnym fakcie dotyczącym rządu, mianowicie o tym, że obowiązkowy monopol na stosowanie środków przymusu popchnął rządy do wywołania nieskończenie większych rzezi i wprowadzenia nieskończenie groźniejszych tyranii i systemów ucisku, niż byłaby to w stanie zrobić jakakolwiek niezależna, prywatna agencja ochrony. Gdy przyjrzymy się dokonanym w przeszłości masowym mordom, wyzyskowi i tyranii narzucanej społeczeństwom przez rządy na przestrzeni wieków, to bez żalu rozstaniemy się z państwowym lewiatanem, by… zakosztować wolności.

Stróże wyjęci spod prawa

Na koniec zostało nam jeszcze następujące zagadnienie: Co się stanie, jeśli policja, sędziowie i sądy będą przekupni i stronniczy? Co się stanie, jeśli będą sprzyjać na przykład szczególnie zamożnym klientom? Pokazaliśmy już, w jaki sposób w gospodarce całkowicie wolnorynkowej mógłby działać libertariański system prawny i sądowniczy, który zapewniałby uczciwe rozstrzygnięcie sporu. Ale co by się stało, gdyby jedna lub kilka agencji policyjnych lub sądowych zostało wyjętych spod prawa? Co wtedy?

Przede wszystkim trzeba zauważyć, że libertarianie nie uciekają przed tym zagadnieniem. W przeciwieństwie do takich utopistów, jak marksiści albo lewicowi anarchiści (anarcho–komuniści i anarcho–syndykaliści) libertarianie nie zakładają, że wprowadzenie czysto wolnościowego społeczeństwa ich marzeń stworzy zarazem nowego, magicznie odmienionego libertariańskiego człowieka. Nie zakładamy, że lew położy się spokojnie obok jagnięcia albo że nikt nie będzie knuł podstępnie przeciwko swoim sąsiadom. Oczywiście im „lepsi” będą ludzie, tym lepiej będzie funkcjonował każdy system społeczny i tym mniej pracy będzie miała każda policja i każdy sąd. Ale libertarianie nie przyjmują takich założeń. Twierdzimy tylko, że przy dowolnie określonym poziomie „dobra” lub „zła” wśród ludzi społeczeństwo czysto libertariańskie stanie się z miejsca społeczeństwem najbardziej moralnym i wydajnym, z najmniejszą przestępczością oraz najlepiej chronionym prawem własności i nietykalności osobistej.

Rozważmy zagadnienie przekupnych lub nieuczciwych sędziów i sądów. Co się stanie, jeśli sąd będzie działał na korzyść własnego, zamożnego klienta, który wszedł w kolizję z prawem? Po pierwsze, takie działanie będzie mało prawdopodobne ze względu na system nagród i kar istniejący w gospodarce rynkowej. Egzystencja sądu i samego sędziego będzie zależała od tego, czy sędzia będzie się cieszyć opinią uczciwego, sprawiedliwego, obiektywnego i oddanego prawdzie w każdym przypadku. Na tym buduje on swoją „markę”. Gdy tylko rozejdzie się wiadomość o jego przekupstwie, natychmiast straci klientów i sąd zostanie bez środków. Nawet bowiem klienci–kryminaliści nie będą wspierać sądu, którego wyroki społeczeństwo przestało brać poważnie albo którego sędziowie siedzą w więzieniu za nieuczciwość i machlojki. Jeśli na przykład Joe Zilch jest oskarżony o przestępstwo lub złamanie umowy i zwraca się do „sądu”, na którego czele stoi jego szwagier, to nikt, a w szczególności żaden uczciwy sąd, nie weźmie poważnie wyroku takiego „sądu”. Nikt już, oprócz Joe’ego Zilcha i jego rodziny, nie będzie go uważał za „sąd”.

Porównajmy ten wewnętrzny mechanizm korygujący z dzisiejszymi sądami rządowymi. Sędziowie są mianowani albo wybierani na długie lata, nawet na całe życie, i mają monopol na wydawanie wyroków w danym rejonie. Poza przypadkami ewidentnej korupcji nie można niczego zrobić, jeśli sąd został przekupiony. Przez całe lata nikt nie kontroluje wyroków sędziów ani ich wykonywania. Sędziowie otrzymują stałe wynagrodzenie finansowane z pieniędzy zabranych pod przymusem biednemu podatnikowi. W całkowicie wolnym społeczeństwie jakiekolwiek podejrzenie, które by padło na sędziego lub sąd, spowodowałoby natychmiastowy odpływ klientów i lekceważenie „wyroków” przez taki sąd ferowanych. Jest to znacznie skuteczniejszy sposób zapewnienia uczciwości sędziów niż zwierzchnictwo rządu.

Pokusa przekupstwa i stronniczości byłaby znacznie mniejsza z jeszcze jednego powodu: na wolnym rynku przedsiębiorstwa zarabiają na siebie nie dzięki temu, że mają bogatych klientów, tylko dzięki klientowi masowemu. Zyski firmy Macy’s generowane są przez wielką liczbę drobnych klientów, a nie przez kilku zamożnych. W podobnej sytuacji, w jakiej dzisiaj jest Metropolitan Life Insurance, jutro będzie dowolny system sądowy „Metropolitan”. Byłoby głupotą ze strony sądów, gdyby ryzykowały utratę zaufania ze strony olbrzymiego klienta zbiorowego i obdarzały przywilejami kilku bogatych klientów. Tymczasem w obecnym systemie sędziowie, podobnie jak inni politycy, mogą mieć zobowiązania wobec bogatych osób finansujących kampanie polityczne ich partii.

Istnieje mit, że „system amerykański” zapewnia respektowanie doskonałej zasady „kontroli i równowagi”. Władze: wykonawcza, ustawodawcza i sądownicza równoważą się i kontrolują wzajemnie, co zapobiega osiągnięciu zbyt dużego wpływu przez jedną z nich. Ale amerykański system „kontroli i równowagi” jest w znacznej mierze oszustwem. Każda z tych władz stanowi przymusowy monopol w swojej dziedzinie, a wszystkie składają się na jeden rząd, kontrolowany zawsze przez jedną partię polityczną. Zresztą w najlepszym razie są tylko dwie partie, zbliżone do siebie pod względem ideologii i bliskie personalnie, i często działające w zmowie. Codzienne obowiązki spełniają urzędnicy służby cywilnej, których wyborcy nie mogą usunąć. Porównajmy tę mityczną kontrolę i równowagę z prawdziwą kontrolą i równowagą, którą zapewnia gospodarka wolnorynkowa! A&P postępuje uczciwie ze względu na istniejącą i potencjalną konkurencję ze strony Safewaya, Pioneera i ogromnej liczby innych sklepów spożywczych. Wie, że nieuczciwe postępowanie może spowodować odpływ klientów. Wolnorynkowe sądy i sędziowie kroczyliby ścieżką uczciwości ze względu na realne ryzyko, że ich klienci pofatygują się do innego sądu za rogiem albo naprzeciwko, gdy tylko na któregoś z nich padnie cień podejrzenia. Na tej drodze utrzymywałaby ich groźba utraty klientów i dochodów. To jest prawdziwa, skuteczna kontrola i równowaga, którą zapewnia gospodarka rynkowa i wolne społeczeństwo.

Taka sama analiza ma zastosowanie do możliwości złamania prawa przez prywatną policję, czyli do ewentualnych przypadków wymuszenia okupu lub organizowania „gangów ochroniarzy” itd. Oczywiście takie przypadki mogłyby się zdarzać. Ale, w przeciwieństwie do sytuacji obecnej, społeczeństwo miałoby pod ręką mechanizm kontroli i równowagi; byłyby inne formacje policyjne, które użyłyby broni, żeby przywołać do porządku prześladowców ich klientów. Jeśli policja Metropolitan stałaby się gangiem wymuszającym okupy, to społeczeństwo zwróciłoby się do policji Prudential, Equitable itd., które zjednoczyłyby się i ukróciły jej praktyki. Zupełnie inaczej jest w przypadku państwa. Jeśli grupa bandytów przejęłaby kontrolę nad aparatem państwa i jego monopolem na używanie środków przymusu, nie byłoby obecnie sposobu, by ich powstrzymać – oprócz niezwykle trudnej do przeprowadzenia rewolucji. W wolnościowym społeczeństwie nie byłoby konieczności organizowania rewolucji w celu ukrócenia grabieży państw–rozbójników. Wystarczyłoby się zwrócić do uczciwych sił policyjnych, by przejęły kontrolę nad agencją, która przerodziła się w grupę bandytów.

A czymże innym w istocie jest państwo niż zorganizowanym bandytyzmem? Czym są podatki, jeśli nie złodziejstwem na gigantyczną, niekontrolowaną skalę? Czym jest wojna, jeśli nie masowym mordem w skali niemożliwej do osiągnięcia przez prywatną policję? Czym jest pobór, jeśli nie masowym niewolnictwem? Czy można sobie wyobrazić prywatną formację policyjną, której uszłoby na sucho popełnienie choćby maleńkiej części tego, co państwa robią bezkarnie, rutynowo, rok po roku i stulecie po stuleciu?

Z jednego jeszcze względu wyjęta spod prawa policja nie byłaby w stanie popełnić niczego, co by przypominało bandytyzm uprawiany przez współczesne rządy. Jednym z istotnych czynników, które pozwalają rządom popełniać notorycznie te potworności, jest wywoływane u ogłupiałego społeczeństwa wrażenie legalności. Przeciętnemu obywatelowi może się nie podobać polityka i przymusowe praktyki stosowane przez jego rząd. Może nawet być ich zdecydowanym przeciwnikiem. Ale – za pomocą starannej wielowiekowej indoktrynacji ze strony rządowej propagandy – wpojono mu przekonanie, że rząd jest legalnym władcą i że nieposłuszeństwo jego rozkazom byłoby czymś niegodziwym albo szalonym. Nad wywołaniem tego wrażenia legalności od wieków pracują intelektualiści, wspomagani i wspierani przez wszystkie złudne atrybuty legalności: flagi, rytuały, ceremonie, nagrody, konstytucje itd. Gang kryminalistów – nawet jeśli wszystkie siły policyjne zawiązałyby spisek i utworzyły wielki gang – nigdy nie dysponowałby taką legitymacją. W oczach społeczeństwa byłby tylko gangiem, którego wyłudzenia i okupy nie mogłyby nosić miana legalnych, choć uciążliwych, „podatków”, które należy automatycznie płacić. Społeczeństwo szybko przeciwstawiłoby się tym nielegalnym żądaniom i bandyci zostaliby obaleni. Gdyby ludzie zaznali radości, dobrobytu, wolności i sprawności bezpaństwowego systemu libertariańskiego, powrót państwowego ucisku byłby już praktycznie niemożliwy. Gdy ludzie zakosztują raz pełnej wolności, trudno ich zmusić do jej oddania.

Przypuśćmy jednak – tylko przypuśćmy – że pomimo tych wszystkich trudności i przeszkód, pomimo umiłowania świeżo uzyskanej wolności i mimo wbudowanego w wolnorynkowy system mechanizmu kontroli i równowagi, przypuśćmy, że mimo wszystko państwo się odradza. Wtedy, jak powiedział pewien filozof libertariański, „świat będzie przynajmniej wspominał wspaniałe święto”. Żarliwa deklaracja Karola Marksa znacznie lepiej pasuje do społeczeństwa libertariańskiego niż do komunizmu: Próbując wolności bez państwa, nie mamy niczego do stracenia, a zyskać możemy wszystko.

Obrona narodowa

Rozważymy teraz argument, który często przywołuje się jako ostatecznie przemawiający za odrzuceniem libertarianizmu. W rozmowie z życzliwym, ale krytycznym, słuchaczem każdy libertarianin wcześniej czy później usłyszy: „Dobrze. Rozumiem, że ten system można by wprowadzić w lokalnej policji i sądach. Ale w jaki sposób libertariańskie społeczeństwo obroniłoby nas przed Rosjanami?”.

W takim pytaniu kryje się, oczywiście, kilka wątpliwych założeń. Jest w nim co najmniej wątpliwe założenie, że Rosjanie są gotowi zaatakować Stany Zjednoczone. Jest założenie, że chcieliby to zrobić również po wprowadzeniu w Stanach Zjednoczonych systemu czysto libertariańskiego. Rozumowanie to lekceważy historycznie udowodnioną prawdę, że przyczynami wojen są konflikty między uzbrojonymi po zęby państwami narodowymi, które podejrzewają się nawzajem o chęć ataku. Ale libertariańska Ameryka nie byłaby dla nikogo zagrożeniem. Nie dlatego, że brakowałoby jej broni, lecz dlatego, że kierowałaby się zasadą nieagresji wobec osób i państw. Gdybyśmy przestali być państwem narodowym – które samo w sobie niesie zagrożenie – prawdopodobieństwo zaatakowania przez inne państwo stałoby się niewielkie. Jednym z groźnych aspektów państwa narodowego jest to, że identyfikują się z nim wszyscy obywatele. W związku z tym, w czasie międzynarodowego konfliktu, niewinni cywile, poddani poszczególnych krajów, stają się przedmiotem agresji ze strony wrogiego państwa. W społeczeństwie libertariańskim nie istniałaby taka identyfikacja i dlatego prawdopodobieństwo wybuchu wojny byłoby niewielkie. Przypuśćmy na przykład, że nasza wyjęta spod prawa agencja policyjna Metropolitan przypuściła atak nie tylko na Amerykanów, ale także na Meksykanów. Gdyby Meksyk miał rząd, to zdawałby on sobie sprawę z tego, że Amerykanie nie mają nic wspólnego z przestępstwami Metropolitan i nie żyją w symbiotycznej współzależności z tą policją. Gdyby policja meksykańska przedsięwzięła karną wyprawę przeciwko siłom Metropolitan, to – w przeciwieństwie do stanu obecnego – nie znalazłaby się w stanie wojny z całą Ameryką. Prawdopodobnie inne siły amerykańskie przyszłyby nawet z pomocą Meksykanom w odparciu najeźdźcy. Idea wojny przeciwko państwu libertariańskiemu lub pewnemu obszarowi geograficznemu najprawdopodobniej by znikła. Wspominanie w takich pytaniach Rosjan jest samo w sobie poważnym błędem filozoficznym. Gdy zajmujemy się jakimkolwiek nowym systemem, najpierw musimy się zdecydować, czy chcemy go wprowadzić. Aby podjąć decyzję, czy chcemy libertarianizmu, komunizmu, lewicowego anarchizmu, teokracji czy jeszcze innego systemu, musimy najpierw założyć, że został on już wprowadzony i wtedy dopiero zastanowić się, czy taki system będzie działał, czy utrzyma się i jaką efektywnością będzie się charakteryzował. Pokazaliśmy już, jak sądzę, że system libertariański – po jego wprowadzeniu – utrzymałby się i stałby się z miejsca o wiele efektywniejszy i bardziej moralny niż inne systemy. Stworzyłby od razu lepsze warunki do pomnażania dobrobytu i korzystania z wolności. Nie powiedzieliśmy jednak nic na temat tego, jak przejść od obecnego systemu do systemu idealnego, ponieważ są to dwa zupełnie różne zagadnienia. Czym innym jest pytanie, jaki jest ideał, do którego dążymy, a czym innym pytanie o strategię i taktykę, której należy użyć, by przejść od obecnego systemu do tego ideału. Kwestia Rosji powoduje pomieszanie tych dwóch poziomów dyskusji. Wprowadza założenie, że libertarianizm nie zostanie wprowadzony na całym świecie, lecz z jakichś powodów wyłącznie w Ameryce i nigdzie indziej. Ale dlaczego mamy robić takie założenie? Dlaczego nie założyć najpierw, że zostanie wprowadzony wszędzie, i sprawdzić, czy to nam odpowiada? Przecież filozofia libertariańska jest wieczna, nie zależy od czasu i miejsca. Opowiadamy się za wolnością dla każdego i wszędzie, a nie tylko w Stanach Zjednoczonych. Jeśli ktoś się zgadza, że światowe społeczeństwo libertariańskie, gdy stanie się już faktem, będzie najlepszym, które może sobie wyobrazić – możliwym do zrealizowania, efektywnym, moralnym – to pozwólmy mu zostać libertarianinem, pozwólmy, by obrał razem z nami wolność jako idealny cel, a dopiero wtedy razem z nami zrobił następny – i oczywiście trudny – krok, którym będzie zaplanowanie, jak ten ideał osiągnąć.

Jeśli chodzi o strategię, to oczywiste jest, że na im większym obszarze zapanuje wolność, tym większa jest szansa, że przetrwa, i tym większe prawdopodobieństwo, że będzie mogła się oprzeć próbom jej obalenia. Jeśli wolność zapanuje w jednej chwili na całym świecie, nie przestanie oczywiście istnieć problem „obrony narodowej”. Wszystkie problemy staną się problemami rozwiązywanymi przez lokalną policję. Jeśli jednak libertarianizm zostanie wprowadzony tylko w Deep Falls w stanie Wyoming, a reszta Ameryki i świata pozostanie pod panowaniem etatyzmu, to jego szanse na przetrwanie będą mizerne. Jeśli Deep Falls ogłosi niezależność od rządu Stanów Zjednoczonych i ustanowi wolne społeczeństwo, to najprawdopodobniej Stany Zjednoczone zaatakują i zniszczą nową wolną społeczność, tak jak z całą surowością rozprawiały się z innymi próbami secesji w przeszłości. Żadna policja Deep Falls nie miałaby wielkiej szansy obrony. Pomiędzy tymi skrajnościami jest nieskończenie wiele możliwych przypadków. Oczywiście, im większy obszar wolności, tym lepiej będzie się mogła bronić przed zewnętrznymi zagrożeniami. „Kwestia Rosji” jest więc zagadnieniem z dziedziny strategii, a nie pytaniem, które należy rozważać w związku z określaniem podstawowych zasad i głównego celu, do którego chcemy dążyć.

Po tym wszystkim, co powiedzieliśmy, zastanówmy się mimo wszystko nad kwestią Rosji. Załóżmy, że Związek Sowiecki byłby zdecydowany zaatakować wolnościowe społeczeństwo mieszkające w granicach dzisiejszych Stanów Zjednoczonych (oczywiście nie istniałby już rząd Stanów Zjednoczonych i jednolite państwo narodowe). O sposobie i sile obrony decydowaliby sami amerykańscy konsumenci. Ci, którym podobają się okręty podwodne Polaris i obawiają się Związku Sowieckiego, finansowaliby budowę takich jednostek. Ci, którzy wierzą bardziej w system pocisków antybalistycznych, inwestowaliby w taką broń defensywną. Ci, którzy gwiżdżą na rzekome zagrożenie albo są zdeklarowanymi pacyfistami, nie wspieraliby żadnego rodzaju obrony „narodowej”. W zależności od przyjętej postawy oferowano by różne teorie obrony tym, którzy chcieliby się bronić. Ponieważ, jak wiemy z historii, marnotrawstwo związane z przygotowaniami państw do obrony było zawsze olbrzymie, nie wydaje się niedorzecznością przypuszczenie, że prywatna, ochotnicza organizacja działań obronnych byłaby znacznie efektywniejsza niż bezsensowne szastanie pieniędzmi przez rząd. Z pewnością zaś miałaby znacznie solidniejsze podstawy moralne.

Załóżmy jednak, że dojdzie do najgorszego. Załóżmy, że w końcu Związek Sowiecki zaatakuje i podbije terytorium Ameryki. Co wtedy? Musimy zdać sobie sprawę, że wtedy kłopoty Związku Sowieckiego dopiero się zaczną. Głównym motywem stojącym za okupacją podbitego państwa jest przejęcie jego aparatu i przekazywanie przezeń poleceń oraz egzekwowanie rozkazów kierowanych do społeczeństwa. Wielka Brytania, będąc o wiele mniejszym i mniej ludnym krajem, rządziła przez wieki w Indiach, ponieważ miała możliwość przekazywania rozkazów indyjskim książętom, a ci egzekwowali je od poddanych. Ale wtedy, gdy podbity kraj nie miał rządu, zwycięzcom było niezwykle trudno nim rządzić. Gdy Brytyjczycy podbili, na przykład, Afrykę zachodnią, mieli olbrzymie trudności z kontrolowaniem plemienia Ibo (które utworzyło później Biafrę), gdyż był to lud zasadniczo libertariański; nie miał zwierzchnictwa w postaci wodzów plemiennych, nie było więc komu przekazywać poleceń tubylcom. Być może też głównym powodem, dla którego Anglicy przez tyle wieków nie mogli podbić starożytnej Irlandii, było to, że Irlandczycy nie mieli państwa; nie było więc rządowej struktury władzy, która dotrzymywałaby traktatów, przekazywała rozkazy itd. Dlatego właśnie Anglicy utrzymywali, że „dzicy”, „niecywilizowani” Irlandczycy są „zdrajcami” i nie dotrzymują z nimi żadnych umów. Anglicy nigdy nie mogli pojąć, że nie mając żadnej struktury państwowej, wojownicy Irlandzcy, którzy zawarli z Anglikami porozumienie, robili to tylko w swoim imieniu. Nie mogli przemawiać w imieniu żadnej innej grupy Irlandczyków14.

Życie rosyjskich okupantów byłoby jeszcze trudniejsze ze względu na nieuchronne powstanie partyzantki amerykańskiej. Jest to lekcja, której nauczył nas XX wiek – wcześniej dostało ją potężne Imperium Brytyjskie od rewolucji amerykańskiej. Żadne siły okupacyjne nie mogą długo rządzić podbitym narodem, który jest zdeterminowany do stawienia oporu. Jeśli olbrzymie Stany Zjednoczone, państwo dysponujące znacznie większym potencjałem i potężniejszą armią, nie mogły zwyciężyć w walce z małym i słabo uzbrojonym narodem Wietnamczyków, to jakim cudem Związek Sowiecki miałby zapanować nad Ameryką? Żaden żołnierz okupacyjnych sił rosyjskich nie uszedłby przed gniewem walczących Amerykanów. Partyzantka okazała się nie do pokonania właśnie dlatego, że jej źródłem nie jest dyktatorski rząd centralny, tylko sama ludność, która walczy przeciwko obcemu państwu o swoją wolność i niezależność. Bezmiar problemów, olbrzymie koszty i nieuniknione straty własne, które wiązałyby się z takim podbojem, powstrzymałyby przed inwazją nawet hipotetyczny rząd sowiecki, zdecydowany dokonać zbrojnego podboju.

 

1 Zobacz: Wooldridge, op. cit., s. 111 nn.

2 Por.: Gustave de Molinari, The Production of Security (New York: Center for Libertarian Studies, 1977).

3 Wooldridge, op. cit., s. 96. Zobacz też s. 94–110.

4 Bruno Leoni, Freedom and the Law (Los Angeles: Nash Publishing Co., 1972), s. 87.

5 Ibid., s. 23–24.

6 Ibid., s. 188.

7 Ibid., s. 84–85.

8 Ibid., p. 183.

9 Cytat z najlepszego wprowadzenia do anarchistycznych instytucji starożytnej Irlandii: Joseph R. Peden, "Property Rights in Celtic Irish Law", Journal of Libertarian Studies, 1 (wiosna 1977), s. 83; Zobacz też s. 81–95.Streszczenie w: Peden, "Stateless Societies: Ancient Ireland", The Libertarian Forum (kwiecień 1971), s. 3–4.

10 Peden, "Stateless Societies," s. 4.

11Ibid.

12 Profesor Charles Donahue z Fordham University twierdzi, że podobieństwa między świeckim prawem starożytnej Irlandii a tradycją stoicką nie są przypadkiem, lecz świadomym nawiązaniem do stoickiej koncepcji prawa naturalnego odkrywanego przez ludzki rozum. Charles Donahue, "Early Celtic Laws" (niepublikowana praca przedstawiona na seminarium „Historia myśli prawniczej i politycznej”, które odbyło się na uniwersytecie Columbia jesienią 1964 roku), s. 13 nn.

13 Peden, "Stateless Societies", s. 4.

14 Peden, "Stateless Societies", s. 3; zobacz też: Kathleen Hughes, wstęp do: A. Jocelyn Otway-Ruthven, A History of Medieval Ireland (New York: Barnes & Noble, 1968).

0

RAJan

"Prawy Wolnosciowiec (czyt. paleolibertarianin, minarchista, etc.). RAJ - antysystemowa formacja przeciwników fiskalizmu i biurokracji, dazaca do pelnej autonomii jednostki od terroru panstwowego (FRI - "Wolnosc, Prawosc, Niepodleglosc")."

60 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758