Politycy nie mają żadnego wpływu na stan zatrudnienia w administracji.
W klasycznej książce C. Northcote`a Parkinsona pod tytułem „Prawo Parkinsona, czyli w pogoni za postępem” autor szacuje, że średnia stopa wzrostu zatrudnienia każdej administracji oscyluje wokół 5,75 proc. rocznie. I rzeczywiście. Po upadku komunizmu było w Polsce 160 tys. urzędników. 21 lat wzrostu po 5,75 proc. rocznie oznacza, że obecnie powinno być ich około 490 tys. I prawie dokładnie tyle jest.
Liczba urzędników rośnie nawet wówczas, gdy ilość pracy do wykonania maleje. Parkinson podaje w swojej książce ciekawy przykład Ministerstwa Kolonii Imperium Brytyjskiego. Oto jak wyglądała zatrudnienie w administracji tego resortu w kolejnych latach:
1935 372
1939 450
1943 817
1947 1139
1954 1661
Każdy kto zna historię wie, że w tym okresie imperium brytyjskie zostało mocno ograniczone. Podobną zależność można zaobserwować w Polsce. Liczba urzędników zatrudnionych w Urzędach Pracy rosła nawet wówczas, kiedy kilka lat temu bezrobocie spadło o połowę (z 20 proc. do 10 proc.).
Czy zatem nie ma sposobu na zatrzymanie raka biurokracji? Pewną wskazówką może być metoda jaką kilka lat temu zastosowała w banku Pekao SA prezes Maria Pasło-Wiśniewska. Z dnia na dzień wprowadziła zarządzenie, że zatrudnienie każdej nowej osoby w banku wymaga jej osobistej zgody. Któregoś dnia przyjechał do niej szef jednego z oddziałów i oświadczył, że kasjerki chorują, nie ma kto pracować i on musi zatrudnić kogoś na ich miejsce. Pasło-Wiśniewska oświadczyła, że jak sobie nie radzi z prowadzeniem oddziału, to może powinna poszukać kogoś na jego miejsce. Wyszedł i już nigdy więcej nie zgłaszał konieczności zwiększenia zatrudnienia.
"Szef Dzialu Ekonomicznego Nowego Ekranu. Dziennikarz z 10-letnim stazem. Byly z-ca szefa Dzialu Biznes "Wprost"."