Bez kategorii
Like

Tupolana cz.3

10/02/2011
364 Wyświetlenia
1 Komentarze
27 minut czytania
no-cover

Już po chwili klnąc pod nosem i szczękając zębami jednocześnie, siadałem na twardym siedzeniu pasażera. Pachniało smarami, starością i jeszcze czymś nieokreślonym. Twarde siedzenie, zimna szoferka, a jednak nie miałem czelności narzekać, nawet w duchu. – Ojciec powiedział, że został pan rozmawiać z naszym lasem – w głosie Artura Staśko usłyszałem tą znaną mi nutę drwiny, jaką lokalsi okazują przyjezdnym, gdy tylko ci, niepomni rad, zadrą z miejscową naturą i dostaną od niej porządnie w kość. – Jak wam poszły te razgawory? Miałem ochotę odburknąć mu „nijak”, ale tylko wytarłem w rękaw cieknący już porządnie nos i rzuciłem krótkim, uniwersalnym w takim entourage’u „kurwa, ale się rozpiździło”. Chyba poczuł, że mi nie do śmiechu. – Proszę, to dla pana. Wyjął […]

0


Już po chwili klnąc pod nosem i szczękając zębami jednocześnie, siadałem na twardym siedzeniu pasażera. Pachniało smarami, starością i jeszcze czymś nieokreślonym. Twarde siedzenie, zimna szoferka, a jednak nie miałem czelności narzekać, nawet w duchu.

– Ojciec powiedział, że został pan rozmawiać z naszym lasem – w głosie Artura Staśko usłyszałem tą znaną mi nutę drwiny, jaką lokalsi okazują przyjezdnym, gdy tylko ci, niepomni rad, zadrą z miejscową naturą i dostaną od niej porządnie w kość. – Jak wam poszły te razgawory?
Miałem ochotę odburknąć mu „nijak”, ale tylko wytarłem w rękaw cieknący już porządnie nos i rzuciłem krótkim, uniwersalnym w takim entourage’u „kurwa, ale się rozpiździło”.
Chyba poczuł, że mi nie do śmiechu.
– Proszę, to dla pana.
Wyjął coś z torby leżącej pomiędzy nami i prawie wcisnął mi w ręce.
– Z prądem. Mocne.
Tym razem jego głos brzmiał już ciepło i kojąco. Odebrałem z jego rąk termos, odkręciłem i ostrożnie pociągnąłem pierwszy łyk, bojąc się, że w środku czaić się może wrzątek. Niepotrzebnie. Herbata była gorąca w sam raz. I faktycznie mocno procentowa. Po trzech łykach mogłem już zebrać się w sobie i podziękować mu za okazaną pomoc. Musiał wrócić właśnie z trasy i na progu dowiedział się o mnie od ojca. Zalał herbatę wrzątkiem i ruszył mi z odsieczą. Miłe.
– Dziękuję za pomoc, naprawdę.
– Drobiazg. Sam nie raz wracałem lasem w czasie ulewy, wiem, że przyjemne to to nie jest. Ma pan nocleg zapewne w Gostyninie, ale może zechce pan przyjąć nasze zaproszenie? Do leśniczówki jest, co prawda, dużo dalej niż na parking, ale po przyjeździe załapie się pan na gorącą kolację, a w schronisku i w całej miejscowości, nic pan już o tej porze nie zje.
Rozważałem tą propozycję przez moment. Musiał ją mieć przemyślaną od początku, bo ten termos zdradzał, że nie czeka nas kilkunastominutowa przejażdżka na parking.
– Samochód jest bezpieczny na parkingu, u nas to nie Warszawa –  zapewnił jakby uprzedzając jedną z moich obaw.
Wtedy pierwszy raz na niego spojrzałem. W ciemnej szoferce, w bladziuchnym świetle ubogiej tablicy UAZa, zamajaczył mi jego profil z dominantą ostrego nosa.
-Skąd pan wie, że jestem z Warszawy?
– Widziałem tablice pana wozu na parkingu. Stoi tam już tylko jedno auto.
– Może być służbowy – odpowiedziałem chcąc podtrzymać ten wątek.
– Może być – odpowiedział w sposób, który brzmiał jak „owszem, może być, ale obydwaj wiemy, że nie jest. I co … ?”.
– Mogłem też porozmawiać o panu z kierownikiem schroniska, u którego się pan meldował dziś po południu – rzucił i w tym momencie także on popatrzył na mnie. W ciemnościach poczułem takie ukłucie jego wzroku, że aż odruchowo odwróciłem głowę i spojrzałem przez przednią szybę. A więc sprawdzają mnie naprawdę i drugi raz dają to odczuć – pomyślałem. Kierownik jest z nimi. I przypomniało mi się, że ktoś w sklepie wyraził się o nim per „pan major”. A więc emerytowany żołnierz, zapewne jeden z wielu – składałem to wszystko naprędce w całość.
– No dobrze…To co? Zabierze mnie pan do leśniczówki? – wypaliłem wyraźnie zmieszany, usiłując wypełnić czymś tą ciszę. A tak w ogóle to chciałem zmusić go do rozpoczęcia jazdy (zimno jednak mi doskwierało), a jeszcze bardziej do odwrócenia wzroku. Patrzył bowiem na mnie tak, że czułem ciężar tego spojrzenia mimo, że nie widziałem nawet oczu. W świetle dnia spaliłby mnie tym wzrokiem na popiół. Czułem, że tak właśnie patrzy chodząca determinacja.
– A co? Bardzo się panu śpieszy?
Teraz już aż zaszumiało mi w głowie. Facet ma dygocącego z zimna i przemoczenia pasażera, mieszczucha na wywczasach i zadaje takie pytanie, gdy za oknem ulewa i noc. Opcję, że jest debilem wykreśliłem od razu, a zatem to musiało być zaproszenie. Nie wiedziałem, do czego, ale wiedziałem, że tym razem nie wolno mi go już odrzucić.
Zebrałem się w sobie i ponownie patrząc tam gdzie powinny być jego oczy odparłem, jak mi się zdawało, dość sprytnie – Przecież pan wie, że nie. Mamy czas.
Użyłem liczby mnogiej, by jeszcze bardziej podkreślić gotowość do gry w jednej drużynie. Podziałało. Odwrócił głowę, wrzucił wsteczny i rozpoczął trudny manewr zawracania na wąskim, błotnistym dukcie.
– No więc dlaczego pan tu przyjechał? – rzucił po chwili milczenia, jakby idealnie przejmując po swoim ojcu pałeczkę dialogu sprzed dwóch godzin.
A więc znów mnie sprawdzają. I bądź tu mądry, odpowiedz coś z sensem, kiedy nie wiesz, kim oni są i gdy, co chyba ważniejsze, sam nie wiesz do końca, co cię tu przygnało. Może łatwiej będzie odpowiedzieć przez zaprzeczenie. Tak, powiem mu, że nie przyjechałem dla sensacji.
I wtedy usłyszałem siebie samego mówiącego z determinacją:
– Strasznie się porobiło, to nie przelewki, to już nie bitwa na szyszki.
Nim zdążyłem ocenić rozmiar własnego szoku wywołanego tym spontanicznym wyrwaniem się, usłyszałem znów jego spokojny, pewny, mocny głos.
– To znaczy? – zapytał, z lekkością wymuszając mój kolejny ruch
W tym momencie las przeszył błysk pioruna. Dość kiczowaty moment na błyskawicę i, gdyby to był film, nie omieszkałbym wytknąć tego w myślach reżyserowi. Tyle, że to nie był film, mokre gacie na dupie uwierały nazbyt realnie.
W tej jednej krótkiej chwili jasności udało mi się uzmysłowić sobie, do kogo był podobny. Tak, to teraz jasne. Miałem z tym problem, bo chyba był podobny do dwóch osób – trochę do faceta z warsztatu samochodowego, gdzie serwisuję swoją skorupę, a trochę do rotmistrza Pileckiego.  Nie żeby jakoś bardzo, ale coś miał z jego szczupłej twarzy, wysokiego czoła, ostrego nosa. Nawet chyba niewiele więcej ponad tych kilka szczegółów i dlatego za dnia to podobieństwo nie było tak oczywiste. Ale teraz, w półmroku szoferki, światłocień ułożył się na jego twarzy tak, że zobaczyłem, w tym oka mgnieniu, profil Witolda Pileckiego. No, no – pomyślałem – jak już być do kogoś podobnym to z przytupem. Rotmistrz Witold Pilecki, uczestnik walk polsko-bolszewickich w 1920 r., obrońca Polski w 1939, uczestnik konspiracji, dobrowolny więzień Oświęcimia, który poszedł do obozu i zorganizował tam konspiracyjny ruch oporu, a następnie uciekł, walczył w Powstaniu, organizował niepodległościowe podziemie po 1945 i został zabity strzałem w tył głowy w więzieniu Mokotowskim, po torturach i politycznym procesie. Pięknie choć przez chwilę być podobnym właśnie do kogoś takiego. Można potem całe życie pracować nad szlifowaniem swojego życia. Przykrajaniem go na obraz i podobieństwo.
Błyskawica wymusiła na mnie zarazem przyspieszenie kolejnego ruchu. Gorączkowo przebiegłem po możliwych wariantach odpowiedzi. Może wspomnieć coś o znikającym kokpicie Tu-154? O fałszywej radiolatarni? A może zacząć bardziej lajtowo – od tego, kto układał listę pasażerów 101-ki? I znów nie mogłem uwierzyć, bo moja podświadomość (chyba ona, licho ją tam wie) postanowiła uniemożliwić mi fechtowanie się na słowa i przerzucanie detalami. Poczułem się tak samo jak wtedy, gdy na szkolnej akademii przygotowanej przez moją klasę, przyszła moja kolej na wypowiedzenie jakichś dwóch płomiennych zdań. Do dziś pamiętam to uczucie, gdy stałem na wprost całej sali gimnastycznej wypchanej dziatwą. Powodowany jakąś przemożną siłą, inaczej niż bym zapewne chciał, ale właśnie chyba dlatego piekielnie celnie i uczciwie, odpowiedziałem:
– Pusto się bez nich zrobiło. Pusto i strasznie. Naprawdę to nie przelewki… Niech pan powie –  to już?
Zaległa cisza i to wymusiło na mnie kontynuowanie monologu, ale tym razem już się speszyłem i wypełniłem szoferkę rozwadniająca wszystko paplaniną – Pusto i tak dziwnie, wie pan, nawet na niego nie głosowałem, a jednak tak jakoś, sam pan wie, się porobiło…
Ale Artur Staśko nie słuchał tych zbędnych wypełniaczy. Ni to do mnie ni do siebie powtórzył to, czego sam się w swoich słowach najbardziej zawstydziłem – Pusto bez nich. Pusto. Nam też jest pusto. Bardziej może jeszcze pusto niż panu.
Z sobie tylko wiadomych względów nawet słowa „strasznie” i „nie przelewki” pominął, jakby były oczywiste. Tak, sięgnął od razu na samo dno, tam gdzie spoczywał sens całej mojej wypowiedzi.

– Pusto. Nam też jest pusto – powtórzył po raz kolejny – ale to się zmienia. Ruch jest tu coraz większy, schodzą się ludzie, rozmawiają, radzą, umawiają. Idą wici po narodzie. Wiary przybywa. Zbieramy się.

Te ostatnie słowa mocno mnie zastanowiły. Ruch coraz większy? Wiary przybywa? Nie do końca chyba go zrozumiałem. Fala sensacji wyraźnie przecież opada, z końcem wakacji zostanie pewnie blade wspomnienie. Jego ojciec właśnie wywiózł wielką górę suchych kwiatów, świeżych było tam naprawdę niewiele. Owszem, przyszły wakacje, więc może na moment turystów przybędzie, ale na jesieni to już zostanie tylko medialna legenda i zapewne jakaś horrendalna grzywna do zapłacenia.
-To ilu was jest? – spytałem i momentalnie przestraszyłem się tego swojego pytania, tak dziennikarsko zabrzmiało. Nie odpowiedział i to milczenie odczułem jako wyraźne „prrrr szalony”. Jednak odpowiedź przyszła, ale nie w postaci słów. Zatrzymał wóz, zawrócił i skręcił w leśną przesiekę, którą przed chwilą minęliśmy po prawej.
Milczałem w napięciu wiedząc, że w końcu teraz coś mi pokaże.
Po kilkunastu minutach jazdy przez błotne wyboje zatrzymał wóz na lekkim wzniesieniu i zaciągnął ręczny hamulec.
– Niech pan się wsłucha. Nic nie mówi, tylko się wsłucha w ten las, Całym sobą, całym sercem.
W normalnej sytuacji uznałbym, że to faktycznie totalny freak, ale teraz zaufałem intuicji. Przez moment słyszałem tylko walenie deszczu o dach łazika, ale gdy na chwilę przymknąłem oczy do kichnięcia (to podobno niemożliwe kichać z otwartymi, zawsze próbuję i zawsze porażka, spróbujcie kiedyś sami) poczułem coś. I teraz będę z wami szczery. Nie umiem pisać, a i gdybym miał ten dar, wiem, że nie potrafiłbym oddać tego uczucia. Moja pewność jest tu większa niż wtedy, gdy pokazujemy znajomym zdjęcia z wakacji i mimo ich zachwytów i tak wiemy, że one nie są w stanie oddać nawet 1/10 tego, co czuło się na miejscu. Coś jednak chciałbym wam przekazać. Chociażby w nadziei, że też to kiedyś czuliście lub  poczujecie. I będąc w pełni świadomi niewyrażalności tego stanu, zechcecie go przekazać innym.
To było trochę jak melodia, trochę jak nurt strumienia, który mi w momencie przymknięcia powiek przepłynął przez klatkę piersiową. Strumienia, który gra taką słodką melodię ukojenia i czystości. Krystaliczna życiodajna woda w moim ciele. Mówiłem, że nie umiem pisać.
Otworzyłem oczy i to zanikło, ale gdy znów je przymknąłem, pojawiło się jak na zawołanie. Po paru próbach nabrałem wprawy w tym dostrajaniu się na właściwy zakres i już umiałem odszukać wrażenie tego strumienia z otwartymi oczami. Patrząc prze siebie na szybę samochodu, chłonąłem jego smak.
Po kilku chwilach spojrzałem w bok, tam, gdzie powinna znajdować się, za szybą, ściana lasu. I od razu wrażenie spotęgowało się, jakby strumień połączył się z drugim i trzecim. Jego woda wyraźnie przybrała na sile. Sam nie wiem jak, ale poczułem, że muszę, że chcę, że pragnę to zrobić – wyjść z przytulnej szoferki prosto pod strugi deszczu. Wymacałem klamkę, pociągnąłem i wypchnąłem drzwi łazika w ciemność ulewy. Do środka strumień wlał się już pełną falą. Aż rzuciło mnie do tyłu. Zaparłem się o framugę drzwi i wyskoczyłem na zewnątrz.
Zrobiłem kilka kroków przed siebie, zatrzymała mnie dopiero szczelna ściana lasu najeżona gałęziami i igłami. Dalej ani kroku. Gdzieś przede mną, za jałowcami i drzewami płynęła prawdziwa rzeka, rzeka ludzi, rzeka mocy, rzeka determinacji, rzeka spokoju. Bez pośpiechu, bez zbędnych ruchów, zbędnych słów, krok za krokiem ludzka lawa przesuwała się w milczeniu. I stało się, znów tak nagle, spontanicznie, i nie mogło być inaczej, żadna siła nie mogła mnie powstrzymać: padłem na kolana. Usłyszałem pieśń i po prostu padłem na kolana. A potem zerwałem się na nogi by rzucić się przed siebie, pochylając głowę i chroniąc tym samym oczy przed czającą się w ciemności gęstwina gałęzi. Chciałem rzucić się w ciemny las, przebić i połączyć z tą ludzką rzeką. Zanurzyć w niej. Popłynąć. Odpłynąć.
W tym momencie, w ostatnim dosłownie momencie, silny uścisk dłoni przytrzymał mnie za ramię.
– Nie teraz. Jeszcze nie teraz.
– Ale ja muszę… ja chcę.
– Oni wrócą jeszcze, wrócą – jego pewny, spokojny głos działał kojąco. Teraz idą na Brdów. Za 5-6 dni będą tu z powrotem. Będzie jeszcze czas na spotkania, na rozmowy. Teraz czas wracać.
 – Ale…
Już nic nie odpowiedział. Uznał widać, że słowa nic tu nie wskórają. Po prostu pociągnął mnie ku drzwiom samochodu i pomógł wejść do środka. Nie stawiałem oporu. Prawdę powiedziawszy chwilowo miałbym problem z określeniem jakiejkolwiek czynności w pierwszej osobie. Byłem sobą i jakby poza sobą. Podmiotem i obserwatorem. I było to ponad ludzkie siły, a zarazem zapowiadało nadejście siły jeszcze potężniejszej. Tak – byłem rozbity, ale czułem, że to prawidłowy etap, że tak po prostu być musi. Nie stawiałem temu oporu.
Przeżywałem trudne do opisania uniesienie i poniżenie zarazem. Uniesienie, bo czułem, że chcę, pragnę, stać się częścią tej lawy, tej siły, tej mocy, którą ona uosabiała i że to jest realne, że to jest na wyciągnięcie dłoni, dosłownie o kilka kroków przede mną, jak na tej leśnej drodze, za cienką ścianą lasu. Że mam tam swoje miejsce. Albo raczej-  mogę mieć, jeśli tylko zechcę. I że właśnie tego chcę, bo tam wszystkie krzywe ścieżki mają szansę się naprostować, a wszystko, dosłownie wszystko, po raz chyba pierwszy w dorosłym życiu, będzie na swoim miejscu. Wszystkie emocje, wszyscy ludzie, wszystkie zdarzenia, będą właściwe. Tak jakby wirująca po okręgu ruletki kulka wpadła w zagłębienie i to było właśnie TO, tylko jej przypisane i dla niej wyszykowane, właściwe zagłębienie.  
Ale poczułem, że jeśli miałbym rzuci się w nurt tej rzeki i popłynąć wraz z resztą, to już nie wypłynę z niego. Nigdy. Umrę. Nie fizycznie, ale mentalnie. Umrze ktoś we mnie. Tam w środku mnie ktoś umrze, żeby mógł narodzić się ktoś nowy. Umrze to moje „ja”, które tak dobrze znam i nawet jako tako oswoiłem. Bo jeśli dobrze wyczuwałem (wybaczcie mi, ale wciąż byłem trzęsącym się i przemoczonym ludzkim rozdarciem u samej swojej podstawy) to nurt tej rzeki brał swoją siłę z zupełnie innych źródeł, niż te, które zasilały mój wodozbiór. A jeśli tak, to wpadając do tej rzeki przepadnę dla siebie i świata takim, jakim się znam i dałem poznać. I, na Boga, nie wiem nic o tym, jaki wypłynę, gdy wychylę się na powierzchnię po pierwszy nowy łyk powietrza, w swoje nowe płuca. Czułem, że nie zostanie ze mnie nic lub prawie nic. Nowe narodziny, chrzest. Prawdziwy, a nie rytualny.
 I wtedy przeszła po mnie fala gorąca tak silna, że chociaż trząsłem się z zimna, pot wystąpił ze mnie każdym porem skóry. A w raz z nim wyrzuciłem z siebie na powierzchnię chyba wszystko, co kiedyś w sobie miałem toksycznego. Poczułem w ustach smak wszystkich zażytych leków, prochów, dragów, papierosów i alkoholi. Poczułem jakby całą skórę pokryła wybijająca od środka smolista maź. Wszystkie wieloletnie złogi, gnijące od środka rany, odór wszystkich kłamstw, sprzeniewierzeń i zdrad, pychy, próżności, narcyzmu, zła. I to było to poniżenie. Zobaczyć siebie prawdziwego, stanąć w tej prawdzie. Poczuć trupa.
Jak cudownie, że to poniżenie stanowiło zapowiedź podniesienia. Bez tej dobrej nowiny bym chyba tego nie podźwignął. Bez chyba. Na pewno.
Zdaje się, że łkałem bezgłośnie, nie zważając ani przez moment na siedzącego obok Artura Staśko. Nie tyle zapomniałem o nim, co przez myśl mi nie przeszło jakiekolwiek skrępowanie jego obecnością. Czułem, że on doskonale wie, przez co przechodzę, zna ten stan, zna być może z autopsji, ale również zna stąd, że już nie raz asystował takim przepoczwarzaniom. Takiej metanoi.  Akuszerował kolejnym generacjom takich jak ja. Jak dobra położna czuwał nad całością i jego milczenie było dla mnie milczeniem aprobaty, kontroli nad całością, pewności, że wszystko idzie tak, jak powinno.
I już nie miałem siły na nic, dosłownie na nic, nie potrafiłem znaleźć w sobie i swoi życiu niczego, co warte by było kurczowego trzymania się, kontrolowania. Czułem, że mogę to „puścić”, odpuścić, zostawić, jak martwy naskórek poprzedniego ja.
Tamten mój stary świat okazał się atrapą, teatralną dekoracją, westernowym miasteczkiem z tektury, gdzie ulice to płaskie fasady podparte od tyłu rusztowaniem z desek. Teraz dekoracje te padały jak domki z kart. Wszystko puściłem, odpuściłem i gdyby nie pasy, którymi mnie przypiął Artur, znów osunąłbym się na kolana.

 

0

G

Smolensk - chcemy prawdy! Konserwatywno-liberalna restaturacja. Polska, rodzina. To sa wartosci mi bliskie, w ich obronie staje.

14 publikacje
0 komentarze
 

Jeden komentarz

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758