Bez kategorii
Like

Tupolana cz.2

10/02/2011
511 Wyświetlenia
0 Komentarze
27 minut czytania
no-cover

Po prawie dwudziestu minutach jazdy beznadziejną gminną drogą byłem już w okolicach Lipianki. Drogę do lasu zagradzał szlaban. Towarzyszyła mu smętna, pordzewiała i pogięta  tabliczka przypominająca, by informować o zauważonym pożarze. Rozejrzałem się na boki. Nie było, o czym alarmować.  Po drugiej stronie drogi stał, pamiętający jeszcze XIX wiek, ładniutki ceglany budynek nadleśnictwa, a obok urządzono całkiem przyzwoity parking. Rząd toi-toi, po jednej stronie miejsca dla osobówek, po drugiej dla autokarów. Automat do coca-coli. Oj musiało się tu dziać jeszcze parę dni temu. Teraz naliczyłem raptem 3 samochody. Trzask drzwiczkami, wyprost, przeciągnięcie się, kilka wdechów i wydechów świeżym leśnym powietrzem. Już mi się podobało. Bez zbędnej zwłoki przeciąłem jezdnię i dość szerokim duktem ruszyłem w głąb lasu. Byłem już teraz naprawdę tuż-tuż […]

0


Po prawie dwudziestu minutach jazdy beznadziejną gminną drogą byłem już w okolicach Lipianki. Drogę do lasu zagradzał szlaban. Towarzyszyła mu smętna, pordzewiała i pogięta  tabliczka przypominająca, by informować o zauważonym pożarze. Rozejrzałem się na boki. Nie było, o czym alarmować.
 Po drugiej stronie drogi stał, pamiętający jeszcze XIX wiek, ładniutki ceglany budynek nadleśnictwa, a obok urządzono całkiem przyzwoity parking. Rząd toi-toi, po jednej stronie miejsca dla osobówek, po drugiej dla autokarów. Automat do coca-coli. Oj musiało się tu dziać jeszcze parę dni temu. Teraz naliczyłem raptem 3 samochody.
Trzask drzwiczkami, wyprost, przeciągnięcie się, kilka wdechów i wydechów świeżym leśnym powietrzem. Już mi się podobało. Bez zbędnej zwłoki przeciąłem jezdnię i dość szerokim duktem ruszyłem w głąb lasu. Byłem już teraz naprawdę tuż-tuż i przez skórę czułem, że zbliżam się do czegoś niezwykłego.
 Gdy już jasna plama jezdni i parkingu zniknęła za moimi plecami popatrzyłem na las po obu stronach. Ładnie, zielono. Zarazem nic, co by dawało chociaż cień nadziei na bycie czymś więcej niż po prostu rosnącym sobie nienerwowo mieszanym mazowieckim lasem. Tak. Nawet, jeżeli istniało gdzieś rozwiązanie zagadki Tupolany, to jeszcze nie było to to „gdzieś”.  Podświadomie przyspieszyłem kroku.
Minąłem starszą kobiecinę idąca z naprzeciwka. Nawet nie wiem, czy zapytałem ją o drogę. Być może sama z siebie odwróciła się i wskazując palcem kierunek powiedziała – Jeszcze będzie ze trzy kilometry i trzeba potem w prawo od drogi iść. Sam pan pozna gdzie, są jeszcze kwiaty.
Gest, którym wskazała mi drogę, właściwie cały jej badylęgłydż, mówiły, że w ciągu ostatnich kilku tygodni robiła to co najmniej tysiąc pięćset razy. W każdym bądź razie wystarczająco często, by stracić wszelkie zainteresowanie. Dla mnie oznaczało to smutną konstatację, że jeżeli kiedykolwiek coś się kryło w nastroju młodniaka z wyciętym obrysem kabiny Tupolewa, to prawdopodobnie dawno już zostało zadeptane lub rozkradzione.  Miejscowi już od jakiegoś czasu przestali tu bywać, pik pielgrzymek także już minął, kawalkada samochodów Polsatu wyjechała jako ostatnia, jakieś 8 dni temu.
No, ale ja nie szedłem po materiał dla naczelnego, nie szedłem po nic, czego istnienie potrafiłbym określić przy pomocy języka polskiego. A innych języków jeszcze wtedy nie znałem. Po prostu szedłem.
Na miejsce dotarłem po mniej więcej trzech kwadransach. Minąłem zgniłozielonego UAZa z solidnie wykruszonym przez czas napisem „Nadleśnictwo Gostynin” na drzwiczkach i ruszyłem truchtem ścieżką, ku majaczącej wśród drzew długiej leśnej przecince. Po drodze musiałem przystanąć. „Kondycja głupcze” zamajaczyło mi peryferyjnie, ale wykasowałem to od razu z obszaru mojej świadomości. Czułem wezbraną krew, jak drapieżnik osaczający samotną ofiarę. Ostatnie metry pokonałem prawie sprintem.
Na polanie zastałem tylko leśniczego. Już z daleka zobaczyłem jego szerokie pochylone plecy. Sprzątał teren, coś tam podnosił i upychał w czarnym foliowym worku. Usłyszał mnie, odwrócił się, obrzucił krótkim spojrzeniem i wrócił do swojego zajęcia. Nikt nie obiecywał mi kwiatów i czerwonego dywanu, ale jednak trochę posmutniałem. Widok był cokolwiek przygnębiający. Jeżeli liczyliście na opis chwytający za serca – nie będzie go. Pierwsze skojarzenie to raczej zwijający się cyrk po sezonie  – dawno wygasłe emocje, śmieci, wydeptana trawa, znudzeni clowni i wyliniały lew ziewający w ciasnej klatce.
Szedłem powoli omiatając Tupolanę wzrokiem. W TV wyglądało to znacznie ciekawiej. Szybki montaż, przebitki ze Smoleńska, jakieś znicze, wywiady, eksperci. Tu na miejscu, w skali 1:1, było jakoś pustawo i prozaicznie.
– Jest pan rozczarowany, prawda? – rzucił, nawet na mnie nie spojrzawszy, gdy mijałem go zgarbionego nad kopczykiem uschłych kwiatów.
Trafił w sedno. Jeśli spodziewałem się czegoś po samej Tupolanie (a chyba jednak na coś naprawdę liczyłem) to spotkał mnie zawód. Las jak las. Rzędy pniaków przy całym szacunku dla ich symboliki uporczywie nie chciały stać się niczym więcej niż rzędami pniaków.
Oplatająca całość biało-czerwona taśma bardziej działała na wyobraźnię, gdy o niej opowiadał Maciej, niż dawała jakiś efekt na miejscu. Młody Staśko, po kilku pierwszych dniach, przywiózł skądś kilkaset metrów taśmy służącej do grodzenia placów budowy. Rozpiął ją na drzewach tworząc z niej kontur samolotu, nie tylko kokpit, ale także skrzydła, stateczniki ogona, po prostu pełen obrys. Tyle, że stojąc w dowolnym miejscu i tak nie sposób było uchwycić całości. Teraz nasilający się wiatr smutnie szarpał naderwaną w kilku miejscach taśmą.
Wiedziałem, (wiedziałem to już zresztą od samego początku), że i tak wszystko zależy od rozmowy z leśniczym i jego synem. Że jeśli cokolwiek ma nadać sens temu wypadowi, to właśnie to. Właśnie oni.
 
To dlatego, zagadnięty, przystanąłem z miejsca, a ponieważ nic konkretnego nie przychodziło mi do głowy, przycupnąłem na pierwszym lepszym pniu. Teraz dopiero uświadomiłem sobie zmęczenie podróżą, szybkim marszem i biegiem na finiszu.
– Pan tu nie przyjechał dla sensacji, prawda?
Słowa leśniczego znów, na ułamek sekundy, przywiodły mnie do tej mojej prywatnej zagadki. „Po co Ty tam się pchasz?” – pytałem już kilkukrotnie samego siebie. I naprawdę nie wiedziałem. Stary musiał to jakoś wyczuć. Może nawet wiedzieć?
– Pan nie wie, dlaczego tu przyjechał – ciągnął dalej jakby mając dostęp on-line do mojej głowy. – Pan się nie martwi. My też do końca nie wiemy.
 I w dużym kontraście do chłodnego powitania mnie na Tupolanie ciągnął dalej, już sam z siebie, serdecznie i dobrodusznie – My też nie wiemy, miły panie, chociaż wiemy coraz więcej. Zbieramy okruchy, składamy w większą całość, stopniowo odkrywamy kolejne warstwy, bo to, co na powierzchni już dawno okazało się nieprawdą. Nie wierzymy w to.
W co nie wierzą? O czym wiedzą więcej? I w ogóle jacy „my”? Poczułem, że drgnęły we mnie czułe struny. Rzuciłem mu dobrze wyćwiczone spojrzenie obliczone na pociągnięcie go za język. Tyle, że moim oczom ukazał się nieruchomy, przetarty na plecach, drelich moro. Leśniczy przez moment wpatrywał się gdzieś w drugi koniec Tupolany. Milczał.
Ta pauza prawdziwa, czy teatralna? I o czym on kurwa mówi, że wiedzą więcej. O zagadce Tupolany, czy o samej katastrofie w Smoleńsku. Jakie warstwy? Jakie okruchy, co się okazało nieprawdą?
Setki godzin spędzone na surfowaniu po blogosferze, dziesiątki tekstów, całkiem logiczne i zupełnie nonsensowne analizy, teorie i praktyki spiskowe, wypowiedzi ekspertów. Wszystko to teraz wybiło z głębin mojej pamięci. Popatrzyłem na rzadkie młode drzewa wokół mnie i nagle …zmroził mnie , wydobywający się z najgłębszych zakamarków wspomnień, ryk syreny z filmu „1:24”. Oglądałem go setki razy, setki razy słyszałem te wstrząsające „patrz mu w oczy” i „uspokój się”. No i właśnie to wycie, ni to lokomotywa ni to sygnał fabryczny, trochę jak ryk konającego, dzikiego zwierzęcia. Mechanicznego zwierzęcia. Okropny, metaliczny, mrożący krew w żyłach ryk. Przez moment jakbym usłyszał rozchodzące się po lesie jego echo i chwilę trwało nim upewniłem się, że to tylko złudzenie. Oj przydałoby ci się chłopie nie trzy dni, a trzy tygodnie porządnego urlopu, bo przemęczenie wychodzi jak nic. Las, jak widać, potrafi wyciągać takie rzeczy z człowieka od razu…
Zmusiłem się do skupienia i powróciłem do rzeczywistości. Czy stary mówił wprost o lesie, czy to było takie mrugnięcie okiem i nawiązanie do kulisów katastrofy? Sprawdza mnie? Jeśli tak – dlaczego? Kto to jest? Jest w tym jakieś ziarno sensu czy to kolejna mutacja incydentu z Roswell tyle, że w wydaniu polskiej prowincji? A może jednak po prostu zwykli oszuści wycinający swe leśne kręgi dla kilku tygodni medialnej popularności, umiejętnie kreujący otoczkę tajemniczości?
Z zamyślenia wyrwało mnie poruszenie się leśniczego. Wyprostował nagle plecy, zarzucił worek na ramię i ruszył ku pobliskiemu kopczykowi śmieci. Najwyraźniej stracił mną zainteresowanie.  Poczułem się dziwnie. Czyżbym go zawiódł? Nie odmrugnąłem w porę, nie odpowiedziałem nic? Nic, co by pozwoliło uznać mnie za „swojego”? Za kogoś, kto, chociaż sam nie zna prawdy o Smoleńsku, to nie odrzuca z góry, krążącej coraz gęściej wśród ludu hipotezy o czyimś współudziale. Tylko, co miałem w zasadzie powiedzieć? Pawiany wskoczyły na ściany? Żaby zniosły skrzek? Najlepsze kasztany? Nim zdążyłem to przemyśleć leśniczy rzucił do mnie, z wyraźną, ciepłą, nutą troski w głosie:
– Na dziś chwaci miły panie. Będę się zbierał, robi się późno, może pana podwieźć?
– Dziękuję, posiedzę jeszcze trochę, w sumie dopiero, co przyszedłem.
Coś mówiło mi, by nie posuwać się za szybko, że odwlekając poznanie kolejnego elementu układanki właśnie je przyspieszam. A może raczej –  uprawdopodobniam.
– Jeszcze się pan tu nasiedzi miły panie. Oj tak, jeszcze nasiedzi … – westchnął. –  Już wieczór, w lesie szybciej zapada zmrok, a po zmroku to jak nic półtorej godziny drogi do parkingu. No i zapowiadali na wieczór ulewne deszcze…
Końcówkę zdania wypowiedział już chyba bardziej do siebie, tak jakby wiedział, że nie zmieni tym mojego postanowienia. Poczułem nawet, że moja decyzja o pozostaniu i wyraźna wola kontemplowania Tupolany w samotności w gruncie rzeczy bardzo go ucieszyły. Jakby upewniły, co do mojej osoby, bo, zupełnie nie czekając na jakąkolwiek moją odpowiedź, powoli odwrócił się i odszedł w zamyśleniu. Czyli tak jak zawsze.
Zostałem sam i postanowiłem poskładać moje myśli, w jako taką całość. Czego konkretnie i dlaczego akurat we mnie mieliby ci wszyscy ludzie szukać? Bo że tu nie chodziło tylko o leśniczego i jego syna – to czułem już wyraźnie.
I wtedy pomyślałem, że Tupolana to może być rodzaj znaku, jaki jej twórcy (kimkolwiek byli) zrobili dla wszystkich rozproszonych środowisk i grupek, które kontestują oficjalną wersję katastrofy – tą o błędzie pilotów, którym tuż przed Smoleńskiem Prezydent zaczął zrywać pagony za odmowę lądowania we mgle. Rodzaj totemu, wokół którego dałoby się pozbierać te „żubry”, jak w myślach nazywałem resztówkę polskich państwowców. Rodzaj magnesu, mającego poprzyciągać z najdalszych zakamarków nadwiślańskiego kraju opiłki patriotyzmu. Tak, to zaczynało mi się układać w pewną całość: leśniczy pełni rolę gospodarza, opiekuje się ludźmi tu na miejscu, a jego syn jeździ po kraju rozpuszczać wici. Przypomniałem sobie informacje Macieja o tym, że Artur Staśko pracuje, jako akwizytor jednego z producentów pasz dla zwierząt. Faktycznie doskonała okazja do takiej roboty. Dobra przykrywka.
Z zamyślenia wyrwał mnie odgłos silnika starego UAZa. Stopniowo, w miarę jak jego echo niknęło w oddali, zostawałem, w stygnącym wieczorową porą lesie, sam na sam z zagadką Tupolany. Czujecie? Ta-dam!! A zostawałem bez wątpienia w urzekającej scenerii. Złote smugi zachodzącego słońca przeciskały się przez żaluzje młodych drzew, a w ich świetle tańczyły owady i leśny pył. Wspaniały materiał na fototapetę.
Lubię te chwile, gdy moment skupienia pozwala usłyszeć życie lasu. Uświadomić sobie, że bezruch i cisza to tylko pozory. Proszę bardzo – już coś chrobotało z zacięciem pod moją lewą stopą, jakiś pojedynczy dzięcioł w zapamiętaniu szukał prowiantu na kolację, wiatr się wzmagał i kilka drzew prowadziło ze sobą ożywioną rozmowę na skrzypnięcia i trzaski. Pojawił się komar, ale ten koleżka musiał już być najedzony, bo nawet nie podjął próby użądlenia mnie. Siedziałem tak w zachwycie straciwszy rachubę czasu.
Gdzieś przez moment zamajaczyła we mnie nadzieja, że skoro zostaliśmy już sami – ja i Tupolana – to nadszedł wreszcie czas, by las odsłonił przede mną rąbka swej tajemnicy. Nie liczyłem oczywiście na wiele, ale, bez cienia wątpliwości, miałem poczucie, że coś mi się jednak należy. W końcu zaufałem intuicji, uciekłem od życiowej rutyny i stawiłem się tu. W końcu także, w przeciwieństwie do całej rzeszy młodych, wykształconych z dużego miasta (2/3 mojej redakcji), nie tylko nie podchwytywałem każdej medialnej sensacji idącej po linii lansowanej przez mejnstrim, ale nawet miałem odwagę ją kontestować. Jak choćby podczas jakiegoś fotograficznego wernisażu dla krewnych i znajomych królika, którym była moja koleżanka z redakcji popularnego miesięcznika. Na miejscu kwiat sytej i zadowolonej z siebie warszawki. Ktoś rzucił wałkowany już setki razy dowcipas o kaczce po smoleńsku z zimnym Lechem, ktoś parsknął, a ktoś jeszcze z udawanym przejęciem dorzucił – „Przecież trzeba mu pomnik stawiać, zginął na barykadzie. To był ruski zamach”.
– A skąd wiesz, że nie był? – wyrwało mi się wtedy i chociaż powiedziałem to dość cicho, a ogólny rechot był sporawy, to jednak przebiło się to i zawisło na środku sali niczym topór.  Na moment wszyscy znieruchomieli i ucichli jakby ktoś nacisnął pauzę w matrixie.
A co! Ma się tą kozacką odwagę towarzyską, nie? Reakcja była do przewidzenia – równie dobrze mogłem puścić bąka i przetańcowawszy salę krokiem krakowiaka zakrzyknąć z przytupem „Ole miłe panie!”. Dla moich – i tak nie najwyższych – notowań towarzyskich miałoby to mniej więcej taki sam skutek, a w ciągu pięciu minut ożywionej dyskusji, która wybuchła po moim kaming ałcie, słowo oszołomstwo, odmieniane na wszystkie sposoby,  padło chyba z dziesięć razy.
 Ja pierdykam, oni chyba tylko czekali, by móc kolejny raz poczuć, że wciąż są tu gdzie wypada. Bardzo wypada. Czekali i zarazem jakby bali się, że okazja nie nadejdzie. I to stąd aż taka erupcja, taki sabat.
 Szczerze? Wyręczyłem ich z konieczności wynajdywania na siłę pretekstu i uważam, że powinni mi być przynajmniej wdzięczni za tą spadająca jak gwiazdka z nieba okazję. No a, patrzcie ich, niewdzięczników jednych – cholera, jakoś nie byli.
No to teraz, tajemniczy lesie, sezamie, tupolanowa enigmo, dawaj mi tu wysypywać się ze swoich tajemnic. No…? No nie bądź taka. Jestem swojak, więc nie bądź wiśnia. Pokaż coś. Mrugnij leśnym okiem. Skrzypnij jakoś inaczej. Zaszum na melodię „Roty”. Rzuć na ściółkę światłocieniem Polski, najlepiej z doklejonym konturem Kresów. No…?
Leśna cisza i taniec pyłu w ostatnich promieniach słońca – to wszystko, co otrzymałem w odpowiedzi.
Och głupcze i ślepcze!! Dzięcioł!!!! Idź za dzięciołem jak za białym królikiem!!! – zakołatało mi w głowie. On to wystukuje ci właśnie teraz i właśnie dla ciebie ten kluczowy przekaz. Tyle, że życie akurat uznało za stosowne przyznać rację druhowi Macielakowi, który mi na biwakowym postoju w szóstej klasie podstawówy wykrzykiwał w twarz, że nie zasługuję na żadne odznaki i nawet może na sam harcerski krzyż. Drogi druhu, jeśli jeszcze żyjesz – przyznaję Ci rację. Zawiodłem po całości. Pamiętnej soboty, na biwaku w Kampinosie, wykrzyczałeś mi to, drogi, stary, dobry druhu, po dwóch godzinach bezskutecznego wtłaczania w moją głowę alfabetu Morse’a, podczas gdy mnie interesował wtedy tylko piękny warkocz Doroty z zastępu Jeżyków.
Teraz mam za swoje. Dzięcioł zamilkł, przekaz się urwał, a rozczarowany mną las zapomniał o mnie bez żalu i wypełnił się ożywionymi przygotowaniami do zbliżającej się ulewy. Gdybym był tak dobrym tropicielem jak druh Macielak dostrzegłbym przynajmniej tą nadciągającą ulewę – w trajektorii lotu owadów lub w natężeniu ptasich trelów. Ja jednak byłem ślepy. Najwidoczniej warkocz Doroty spętał mnie przed laty tak skutecznie, że trzymał jakby do dziś w mocnym uścisku i siedziałem jakiś taki nieobecny, bez czucia i świadomości tego, co nadciąga. I dopiero pierwsze, od razu dość liczne, krople deszczu wybudziły mnie z nostalgicznej podróży do przeszłości, do Doroty i do samego druha Macielaka.
 Oj oj oj, a tu, bek tu rialiti, leje już niewąsko. Trzeba zagęszczać ruchy, zwłaszcza, że leśny wieczór rzeczywiście szybko i niepostrzeżenie przeszedł w półmrok. Stary miał rację – to była ulewa i po dwóch minutach poruszania się po niknącej tuż przed moim nosem ścieżce już żałowałem, że odrzuciłem propozycję podwózki. Po kolejnych pięciu dotarłem jakoś do duktu. Czas, gdy irytował mnie wyścig, jaki po moich plecach urządziły sobie dwie krople deszczu (wygrała lewa, osiągnąwszy okolice nerek) dawno minął. Byłem cały mokry, a dukt powitałem pierwszym kichnięciem. Droga tu była szersza, ale na szerokim dukcie lało jeszcze mocniej. A może to ulewa po prostu się nasilała? Do samochodu czterdzieści parę minut szybkiego marszu, a po zmroku pewnie nawet dłużej, ponad godzinę.  Przeziębienie znów dało o sobie znać. Jednym słowem – pięknie, kurwa, pięknie.
I wtedy nagle z przeciwka usłyszałem znajomy warkot. Po dalszych dwóch minutach mrużyłem już oczy oślepiany reflektorami UAZa. Zza uchylonej do 1/3 szyby usłyszałem znany mi z telewizyjnych migawek głos Artura Staśko:
– Niech pan wskakuje, bo pana do końca wymyje z tych wątpliwości.
A może powiedział „z tej żałości”? Albo „aż do kości”? Deszcz napierdzielał tak, że nie słyszałem co drugiej sylaby.

 

0

G

Smolensk - chcemy prawdy! Konserwatywno-liberalna restaturacja. Polska, rodzina. To sa wartosci mi bliskie, w ich obronie staje.

14 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758