Tupolana cz. 1
10/02/2011
399 Wyświetlenia
0 Komentarze
21 minut czytania
Poniżej pierwsza część Tupolany – opowiadania posmoleńskiego, pierwotnie opublikowanego w S24 – to tak w ramach przenosin na Ekran. Pozostałe części w następnych notkach. Komentarze proszę zamieszczać pod częścią czwartą. Tupolana O „leśnym Tupolewie”, „sensacji z nadleśnictwa Gostynin”, dowiedziałem się od Macieja – mojego starszego redakcyjnego kolegi z „Gazety lokalnej”. Przez kilka chwil nie potrafiłem poskładać jego relacji w spójną całość, bo – jak to miał w zwyczaju w chwilach wzburzenia – zapowietrzył się przekomicznie – głównie sapał, coś tam z rzadka dorzucając. W końcu jakoś udało mi się go zrozumieć. Brzmiało rzeczywiście dziwacznie i jakoś mało wiarygodnie: gdzieś pod Gostyninem, w pobliżu wsi Lipianka, w środku lasu, odkryto połamane drzewa, których […]
Poniżej pierwsza część Tupolany – opowiadania posmoleńskiego, pierwotnie opublikowanego w S24 – to tak w ramach przenosin na Ekran. Pozostałe części w następnych notkach. Komentarze proszę zamieszczać pod częścią czwartą.
Tupolana
O „leśnym Tupolewie”, „sensacji z nadleśnictwa Gostynin”, dowiedziałem się od Macieja – mojego starszego redakcyjnego kolegi z „Gazety lokalnej”. Przez kilka chwil nie potrafiłem poskładać jego relacji w spójną całość, bo – jak to miał w zwyczaju w chwilach wzburzenia – zapowietrzył się przekomicznie – głównie sapał, coś tam z rzadka dorzucając. W końcu jakoś udało mi się go zrozumieć. Brzmiało rzeczywiście dziwacznie i jakoś mało wiarygodnie: gdzieś pod Gostyninem, w pobliżu wsi Lipianka, w środku lasu, odkryto połamane drzewa, których pozostałe w ziemi pnie ułożyły się w kształt samolotu, a ściślej mówiąc każdy pień odpowiadał swoim położeniem jednemu z foteli z pokładu Tu-154.
Pech Macieja polegał na tym, że wkroczywszy do holu naszego biurowca wybrał prawą windę, tą, którą akurat z podziemnego parkingu jechał na górę nasz naczelny. A ten z miejsca wysłał go do tego wzorca dziury z Sevres pod Paryżem , celem zrobienia krótkiego reportażu. Dla Macieja, któremu pozycja w redakcji pozwalała przebierać w tematach znacznie poważniejszych, oznaczało to konieczność odłożenia na jakiś czas gotowych już prawie materiałów wyborczych.
Nic dziwnego, że dał upust swojej irytacji przyrównując całe to sensacyjne skądinąd znalezisko do „zbożowych kręgów podlanych tajemnicą z Roswell i na koniec zmieszanych z Archiwum X”. Rozumiałem go i nawet chciałem mu okazać współczucie, ale gdy zwrócił się do mnie per „stary przyjacielu”, zapaliła mi się ostrzegawcza lampka nakazująca błyskawiczną ucieczkę „w długą”.
O nie, na żadne mistyczno-patriotyczne leśnie krzyże jakiegoś drugiego Świtonia nie miałem, w środku tego gorącego, politycznie i dosłownie, lata najmniejszej ochoty. Błyskawicznie zaszyłem się gdzieś na końcu labiryntu redakcyjnych korytarzy. Skutecznie. Maciej jeszcze parędziesiąt minut krążył jak kukułka po lesie, ale w końcu dał za wygraną. Gdy już skapitulował, z zakamarków redakcji powypełzało kilku jego świeżych „starych przyjaciół” i pilnując się, by ani jeden mięsień nie drgnął nam na twarzy, udzieliliśmy mu kilku cennych rad: jak wysikać się siedząc dziesięć godzin na „ambonie”, jak udawać głos puszczyka w okresie godowym (to ja), jak przebrać się za krzak leszczyny. Pożegnaliśmy go chóralnym „darz bór Macieju”, a gdy tylko zatrzasnęły się za nim redakcyjne drzwi, dupy nam ze śmiechu odpadały dobre pół godziny.
To było 3 tygodnie temu. Wieczność temu, w skali sezonu ogórkowego. Początkowo temat leśnego Tupolewa rozbłysnął jak młoda gwiazda, poszalał w prajmtajmie i na pierwszych kolumnach gazet, potem poobijał się jak bilardowa kula po blogosferze, a obecnie przystąpił do fazy odchodzenia w niebyt. Owszem – w dawnych, akademickich czasach na dziennikarstwie szykowałem obszerną pracę o cyklu życia takich ogórkowych tematów. Wycięty w samym środku mazowieckiego lasu, przez tajemnicze osoby, a może nawet i tajemne moce, kokpit samolotu, pasowałby mi wtedy do tych analiz jak ulał. Ale dziś? Na dodatek po właśnie zakończonej kampanii wyborczej? Szkoda słów.
Co zatem robię na międzywojewódzkiej drodze nr 50, którą nie można dojechać ani do Fontainbleau, ani do Rzymu, ani nawet do Łodzi, ale można nią dojechać do Gostynina i dalej, już gminnymi asfaltówkami, do Lipianki? Co pchnęło mnie by, ni stąd ni z owąd, wziąć trzy dni urlopu i pojechać do tego lasu, do tego milczkowatego leśniczego i jego, wygadanego z kolei za czterech, synalka? Wyruszyć nagle, prawie tak jak stałem zamiast zaleczyć postępujące przeziębienie, które się od kilku dni za mną wlecze?
Co mi kazało zobaczyć Tupolanę (tak miejscowi ochrzcili to COŚ i nazwa przyjęła się z miejsca, a wymawia się to jakoś tak z nutą nabożnej czci, jak mi to drwiąco relacjonował Maciej po swoim powrocie), chociaż wcześniej tak pokpiwałem z pielgrzymujących do Lipianki tłumów? Zobaczyć to, co zostało po stu trzydziestu paru zwalonych w środku lasu drzewach. Same drzewa leśniczy usunął, a pozostawił płaskie, ścięte piłą tarczową pniaki, układające się w równe rzędy „foteli”. Dokładnie takie same w proporcjach jak rzędy foteli w rządowej 101-ce, która uległa katastrofie pod Smoleńskiem. Tam gdzie w 101-ce było przejście pomiędzy rzędami, tam w lesie również ostała się linia drzew. Podobnie pojedyncze poprzeczne linie drzew wydzielały przedział stewardess, prezydencką salonkę, saloniki VIPów i samą kabinę pilotów.
Teraz chyba jest już dla Was jasne, że temat na sezon ogórkowy był przedni, a jednocześnie maciejowe skojarzenia z wycinanymi pod osłoną nocy kręgami zbożowymi nasuwały się same aż za dobrze.
Po co zatem to robię? Dlaczego? Czy to jakaś wiara, że tam rzeczywiście miało miejsce COŚ nadprzyrodzonego i to COŚ właśnie przede mną odkryje swoje tajemnice? Czasem faktycznie pociągały mnie spiski i lochy, kaptury i szpady, duchy i demony, nawiedzone miejsca i zagadki bilokacji, ale aż tak naiwny nie byłem. Chyba.
A może to jakaś daleka nuta awanturniczej żyłki przyszłego mistrza śledczego dziennikarstwa? Nadzieja, że dotrę, przeniknę i rozpracuję jakąś lokalną grupę patriotów-zapaleńców, którzy w ten sposób postanowili uczcić pamięć o ofiarach katastrofy? Nie, nic z tych rzeczy.
A zatem dlaczego? Szczerze? Może Was rozczaruję, ale nie wiem. Spakowałem się w dziesięć minut, ruszyłem, i póki co najbardziej chyba cieszy mnie ten właśnie spontaniczny aspekt całej wyprawy – to, że jednak wciąż stać mnie na taką fanaberię, jakże kontrastującą z brakiem jakichkolwiek racjonalnych motywów. Za jedyny motyw robiło bowiem mgliste, ulotne poczucie, że po prostu muszę tam pojechać . Gorzej – że muszę tam pojechać właśnie teraz, z marszu. Wbrew szefowi, obowiązkom służbowym, planom rodzinnym i chorobie. No weźcie i wytłumaczcie coś takiego żonie.
Z drugiej strony podejrzewam, że prawie każdy z nas nosi gdzieś w sobie potrzebę przeżycia takiej spontan-wyprawy, nawet w mini skali, skali gostynińskiego powiatu, więc może to to? Może.
Wiem natomiast dobrze, co na pewno nie jest motorem mojego narcystycznego szaleństwa (tak, czasem cytuję swoją kochaną małżonkę). Nie jest nim żaden aspekt dziennikarskiego rzemiosła. Mam pełną świadomość, że nie będę w Lipiance ani pierwszy, ani najlepszy. Wszyscy, którzy mieli być na Tupolanie już się przez nią przewinęli. Przez media przewaliła się bowiem najpierw fala sensacji, następnie dobrze opisanych faktów, potem mejnstrimowych podśmiechujek („stary, żebyś wiedział jakie to freaki są, no po prostu total, jeszcze tylko brakuje tam kolejnej matki boskiej naszybowskiej” – to mój znajomy z niezawodnej gazety dla inteligentów w swojej pełnej formie).
Teraz sprawa wyraźnie cichła, media żyły już praktycznie tylko wątkiem karno-administracyjnym sprawy. Jak bowiem orzekł jakiś ekspert od leśnictwa, są poszlaki, że doszło tam do celowego działania człowieka. A zatem to nie tajemnicza siła nawiedziła ten las pewnej czerwcowej nocy i precyzyjnie wyłamała całą kupę drzew. Ktoś przypomniał sobie jakieś knajpiane zwierzenia leśniczego, ktoś dodał, że widział go nocą jeżdżącego z synem po lesie, ktoś złożył doniesienie do prokuratury, zrobił się szum. A już wczorajszy pasek tvn24 nie pozostawiał wątpliwości, co do kierunku, w którym zmierza narracja. „Katastrofa Tupolany – leśniczy z Lipianki przesłuchany w prokuraturze w sprawie wycięcia drzew w parku krajobrazowym”. Oczywiście nie żadne „w” tylko obok, ale sprawa faktycznie robiła się gruba.
„A zatem jednak kręgi zbożowe” – pomyślałem oglądając ten nius i natychmiast przyłapałem się na pewnym rozczarowaniu. A może nawet bardziej – na współczuciu. Tak, na mocnym współczuciu dla leśniczego i jego syna. Przez te kilka tygodni chyba podświadomie zacząłem coraz bardziej im kibicować. Tak wiele starań włożyli w całe przedsięwzięcie i, co by nie mówić, byli w tym wszystkim bardzo przekonujący, by nie rzec – autentyczni. Naprawdę kupowało się ich emocje, gdy oprowadzali ekipy telewizyjne i z nieskrywanym przejęciem pokazywali detale i ciekawostki Tupolany. Jak choćby to, że jej położenie tzn. kierunek geograficzny tej wydłużonej leśnej polany, odpowiada co do jednego stopnia kierunkowi geograficznemu wyrąbanej przez 101kę przesieki kilkaset metrów od smoleńskiego pasa. Takich frapujących szczegółów było tam zresztą znacznie więcej.
Targany tymi wszystkimi mieszanymi uczuciami ruszyłem 2 godziny temu skorupą, jak pieszczotliwie nazywałem swoją poobijaną Mazdę, spod bloku na warszawskim Mokotowie.
A teraz właśnie zjeżdżam do przydrożnego baru. Wcale nie z powodu pragnienia, głodu czy zmęczenia podróżą. Po prostu, mniej lub bardziej świadomie, odwlekam moment spotkania z Tupolaną. Celebruję każdy odcinek tej podróży.
Powitał mnie koślawo wybetonowany placyk, coś co miało przypominać podhalańską chatę i cappucino w proszku zalane wrzątkiem, w plastikowym kubeczku, przez panią, co pracuje tu chyba za karę. Po prostu pycha. Usiadłem nad mapą nadleśnictwa Gostynin. Chwile pogapiłem się na zieleń nieregularnych plam. Wyjąłem teczkę z riserczem. Zbyt wielkie może słowo – miałem 4 artykuły i kilka notatek z pobieżnie przelecianych blogów. Wybrałem artykuł ze zdjęciem, na którym wysoki ogorzały mężczyzna stoi na tle kilku rzędów pni. Podpis: „Leśniczy Władysław Staśko pełni społecznie funkcję kustosza tego najmłodszego w Polsce muzeum”. Nie chciało mi się już nawet powyzłośliwiać nad autorem tych słów. Jakie muzeum? Przecież tam nie ma żadnych eksponatów. Jeśli już to osobliwość natury, pomnik przyrody. Bardziej jednak niż równie niskich lotów tekst, pociągała mnie sama twarz Władysława Staśko. Kogoś mi przypominał, ale nie mogłem skojarzyć, kogo. Podobnie jak widniejący na fotografii obok, jego syn – Artur Staśko. Podpis pod tym zdjęciem: „Nie szukamy rozgłosu, nie chcemy przyciągać turystów – tak twierdzi Artur Staśko, który jako pierwszy odkrył w Lipiance leśnego Tupolewa”.
Również i jego twarz miała coś w sobie znajomego i przez dobrych kilka chwil bawiłem się własną pamięcią. A raczej ona bawiła się ze mną. Niestety – nici. Kolejna lekcja pokory. Kochani – 40tka na karku dawała o sobie znać z zastanawiającą pasją, szturmowała mury mojego samozadowolenia niczym fale seryjnie rozbijające się o klif. Tak, starzeję się, wiem, wiem, a teraz odwalcie się wszyscy łaskawie, parekselans.
Wiem, czemu sięgnąłem po te fotografie. Zrobiłem tak, bo pośród wielu powodów, dla których od zawsze lubiłem wgapiać się w ludzkie twarze, jest i swoista próba odczytania z nich prawdziwego charakteru człowieka. Więcej – wręcz sczytania go .Wyssania. Miałem nawet swoją własną teorię, która zakładała, że np. patrząc w oczy osoby prawej, sam staję się ociupinkę lepszy. Dlatego lubiłem otwierać albumy na starych fotografiach warszawskich powstańców albo „leśnych”, „wyklętych” i nawiązywać z nimi tą taką moją sekretną łączność. Teoria miała pewne luki, wiem, nie jestem idealny, nie wyrobiłem sobie bowiem jeszcze zdania co do kwestii symetryczności takich relacji. Czy ktoś staje się inny gdy na niego patrzę, pod moim wpływem? Nie napisałem "lepszy", bo, mimo całego mojego życiowego draństwa, tą resztkę obiektywizmu w spojrzeniu na swoje żałosne „ja” pielęgnowałem i hołubiłem. Tak jakby tracąc ten dystans do siebie tracił bezpowrotnie szansę na zbawienie. A rezygnować z opcji zbawienia? Nawet, jeśli chwilowo znów nie uznawałem za stosowne wierzyć w Boga to jednak nie potrafiłem zdobyć się na takie ryzyko. Przypominało mi to dziecięce chomikowanie wszystkich tych skarbów, w postaci nikomu nie potrzebnych sreberek, gumek, pudełek i naklejek. Zbawienie, jako komiks z gumy Donald – tak, to po prostu cały ja. No, ale – powiedzcie sami – jeśli się kiedyś rzeczywiście do czegoś przyda? I bądź tu mądry.
No dobrze, ale o czym to ja … a, właśnie – risercz. Patrzyłem w oczy leśniczego i jego syna i próbowałem przeniknąć ich tajemnicę. Włamać się do ich mózgów i uzyskać odpowiedź na podstawowe pytanie. A pytanie to brzmiało: czy Tupolana to jakaś niecodzienna maskarada, czy – jak utrzymywali Staśko oraz ci z miejscowych, którzy dawali im wiarę – to autentyczny cud, przedziwne zjawisko naturalne lub wręcz nadnaturalne.
Po pięciu minutach dałem sobie spokój. Zamknąłem teczkę, zapłaciłem, nie dałem się oszukać przy wydawaniu reszty i ruszyłem z piskiem opon. Celebrowanie celebrowaniem, ale było już późne popołudnie.
W Gostyninie byłem po kolejnej godzinie. Zacząłem od samej podstawy piramidy Maslowa – wysikałem się i załatwiłem sobie nocleg w miejscowym domu turysty. Recepcjonista i kierownik w jednej osobie popatrzył na mój dowód i, nie pytany, zaczął relacjonować niebywały tłok, jaki za sprawą Tupolany panował do niedawna w okolicy. Starałem się być miły, ale gdy zaczął recytować szczegółową listę lokalnych notabli, którzy zaszczycili Lipiankę swoją obecnością skorzystałem z pierwszego lepszego pretekstu do ucieczki. – Dostanę w schronisku piwo? Nie? Aha, a gdzie najbliższy sklep? To dziękuję, do widzenia.
Wolny od konieczności udawania zainteresowania wróciłem do skorupy.