Tekst poniższy napisał Toyaha i mój znajomy Don Paddington, który jest księdzem.
Tekst poniższy napisał Toyaha i mój znajomy Don Paddington, który jest księdzem. Ma parafię w Poznaniu. Ponieważ nie często zdarza się, być tak głęboko skomplementowanym, pozwalam sobie ten tekst tutaj umieścić. On jest, ostrzegam, bardzo długi, ale też bardzo ciekawy.
Coryllus
Coryllus, w jednym ze swoich niedawnych tekstów napisał, że koncepcje polityczne reprezentowane przez Dmowskiego i Piłsudskiego,w dalszym ciągu sprawują rząd dusz po tzw. prawej stronie sceny politycznej. Słowem: choć wojna między trumnami tych dwóch Panów ciągle trwa, to dla tzw. „naszych” poza tymi trumnami nie ma nic. Ja się na tym w ogóle nie znam i stąd wolę teksty choćby o Róży siedzącej na grzędzie, niż teksty traktujące o tak poważnych sprawach jak polityczne programy, ale rozumiem: dopiero co mieliśmy Święto Niepodległości, porozmawiajmy więc o dobru wspólnym.
Zanim jednak do tej rozmowy dojdzie, chciałbym tytułem wstępu opowiedzieć o czymś, co na pierwszy rzut oka z polityką nie ma zbyt wiele wspólnego – to jest, a propos trumien – otrzech osiemnastowiecznych zgonach, o tym co je łączy i co z tego dla nas ewentualnie wynika.
Pierwsza śmierćdotyczy osoby Stefana Garczyńskiego, wojewody poznańskiego,
jednego z pierwszych dygnitarzy ówczesnej Rzeczypospolitej, autora dzieła pt.:Anatomia Rzeczypospolitey Polskiej, w którym to dziele postulował przeprowadzenie potrzebnych w kraju reform, zwłaszcza reform gospodarczych.
Leon Wegner, historyk – hobbysta żyjący 100 lat później, zgon Garczyńskiego tak opisał:
„Dnia 21go września [1755 roku], w sobotę wieczorem, [wojewoda] powrócił [z podróży] przy zupełnem zdrowiu do Zbąszynia i przepędził tamże niedzielę w gronie synów swych i córki (…). W następny poniedziałek z rana, napiwszy się kawy, którą mu zgotował i podał Jan Szorsz, służebny jego, zasiadł do pisania listów do Drezna, gdzie podówczas przebywał dwór królewski. Zaledwie jednakże kilka wierszy napisać zdołał, napadła go nagła słabość, połączona z gwałtownym bólem wewnętrznym, który go zmusił do położenia się. Kiedy w ciągu dnia coraz więcej wzmagała się jego słabość, połączona z nieustannemi womitami, których domowe środki uśmierzyć nie mogły, posłano po lekarzy do Cylichowy i do Wschowy. Lekarze, którzy przybyli we wtorek z rana, używali wszelkich środków na złagodzenie palącej go wewnętrznie boleści, lecz wszystkie usiłowania ich okazały się bezskutecznemi. W nocy z wtorku na środę dnia 24 września zakończył wojewoda żywot swój w gwałtownych boleściach.
Śmierć nagła wojewody powszechne w całej Wielkopolsce sprawiła wrażenie. Na żądanie rodziny jego odbyto sekcyą zmarłego, która wykazała, że wnętrzności jego były popalone i zczerniałe jak węgle. Kura, której odrobinę tychże podano, padła natychmiast nieżywą. Były przeto najsilniejsze poszlaki, że wojewoda umarł od zadanej mu trucizny”.
Podejrzenie zabójstwa padło na wspomnianego wyżej Jana Szorsza,pokojowca wojewody.Sługa ten był Niemcem wyznania ewangelickiego,który–jak to Wegner zwięźle ujął – „posiadając w wysokim stopniu zaufanie wojewody, był w ogólnej nienawiści tak u pozostałej służby, jak i u mieszczan zbąszyńskich, którym częste wyrządzał krzywdy, i którzy dla chciwego i twardego usposobienia jego, powszechną okazywali mu niechęć i odrazę”.
Aresztowano więc Szorsza, a „przy rewizyii w domu jego odbytej, znaleziono znaczną ilość arszeniku, niektóre klejnoty do rodziny Garczyńskich należące, szaty zmarłego wojewody i sporą sumkę pieniędzy”.Śledztwo nie doprowadziło do wykrycia ewentualnych mocodawców pokojowca, który do końca – tzn. do swej śmierci w więzieniu – szedł w zaparte i mimo zastosowanych wobec niego tortur, do zarzucanego mu czynu się nie przyznał.
Przy opisiedrugiego zgonu, zetkniemy się ze znaną nam już postacią Józefa Zaremby,
onegdaj sławnego konfederaty barskiego, a w chwili śmierci – królewskiego ulubieńca, posła na sejm i generała. O jego w Roku Pańskim 1774 odejściu do wieczności, Jędrzej Kitowicz napisał tak:
„MiałJózef Zarembawielkie upodobanie za lada imaginacją słabości, używać kąpieli. Jednego razu wybierając się do Warszawy wezwany od króla, kazał sobie w miasteczku swoim Rozprzy nagotować zwyczajną kąpiel mokrą. Brat jego rodzony Franciszek, łowczy sieradzki, znajdujący się przy nim, ganiać jął wannę mokrą, zachwalał suchą i napomknął, iż u stolarza tamtejszego widział wannę nową osobliwą. Zaremba (…) kazał wannę owe natychmiast do siebie przynieść.(…) Przyszedł za nią i stolarz, który opowiedział i pokazał, jak ma być używana. Zaremba, chciwy tej nowomodnej wanny, wszedł do niej najprzód w sukniach, a potem widząc, że jest w miarę jego, rozebrał się co prędzej i usiadł nagi. Wieko zamykało się z wierszchu, przy samej szyi, tak iż tylko głowa wychodziła nad wannę, a cały człowiek zamknięty, naparzany spirytusami, pocił się w wannie. Obłożono go około szyi ręcznikami, aby para nie wychodziła; puszczano po trosze rurką przyprawioną do tejże wanny gorzałkę okowitkę na cegłę rozpaloną w naczyniu glinianym na dnie wanny podłożoną, która gorzałka, smażąc się na cegle, ciepłą parą obejmowała siedzącego. Delektował się zrazu Zaremba tym wyciągającym z ciała humory wynalazkiem. Lecz gdy chłopiec Zajączkowski, świecący kamerdynerowi lejącemu przez lij do rury gorzałkę, przytchnął świecę do flaszy półgarcowej, a kamerdyner, sparzony zapaloną od świecy gorzałką, upuścił flaszę w lij, która się stłukła, i gorzałka paląca się, raptem buchnąwszy w wannę, sparzyła Zarembę – krzyknął z całego gardła i chciał wyskoczyć z wanny; lecz wieko tak się zassało, że tłukąc się co siły po wannie i wrzeszcząc, nie mógł go otworzyć. Dodał większej operacji ogniowi brat Zaremby Franciszek, gdy ręcznik okręcony około szyi oderwał. Albowiem płomień tym otworem wybuchnął i okrył całą twarz Zaremby, a zapaliwszy na głowie włosy, zwyczajnie tłuste od pomady, wzbił się w górę aż do połapu niskiego, którym widokiem przestraszeni wszyscy, którzy tam byli, pouciekali na dwór, Zarembę nieszczęśliwego, w owych płomieniach piekącego się, odbiegłszy. Tak tedy kilkanaście minut gorzał, aż przecie Lutosławski, gość wtenczas u Zaremby, wpadł do izby z siekierą, to zrąbał wannę i Zarembę z ognia uwolnił, lecz tak dobrze opieczonego, że kawały ciała przypsnęły do wanny. Obłożono go czym prędzej śmietaną i drożdżami, poobwijano w prześcieradła i ręczniki. Tak obwinięty począł się przechadzać po izbie, jęcząc z wielkiego bólu i utyskując na swoje nieszczęście. Kazał wołać księdza. Lecz brat Franciszek (…) począł mu perswadować, aby sobie aprehensji nie dodawał[aby się nie niepokoił]; że tyle jest praktyk ludzi wydobytych z pożaru na pół upieczonych – wygojonych; dopieroż on, mając tylko skórę z wierszchu przypaloną, miałby na to umrzeć. Radził mu, aby się napił wódki i położył w łóżku. Zaremba, że lubił wódkę, usłuchał brata. Lecz skoro wypił kieliszek, natychmiast począł się mieć gorzej; bo naturalnie uważając, ogniowi powierzchownemu przydał podniety z wewnątrz. Położonemu w łóżku posłali po księdza, który już z nim nie mógł nic robić, zastawszy go bez zmysłów; więc tylko mu dał absolucją kondycjonalną. A ranem poklęknąwszy z wszystkimi, mówił litanią za konających, podczas której Zaremba skonał”.
Bohateremtrzeciej opowieścijest Józef Radoliński, przedstawiciel rodziny, która
„piastowała niegdyś wysokie godności w Rzeczypospolitej, ale podupadła”.Co prawda, jarocińska gałąź tego rodu, zniemczywszy się przedtem doszczętnie, w XIX wieku doszła w Prusach do wielkich pieniędzy i znaczenia, tym niemniej w wieku XVIII Radolińscy, choć biedy nie klepali, bardziej się cieszyli sławą swoich przodków, niż aktualną swoją pozycją. Wspomniany wyżej Józef dobrze się ożenił i było to właściwie jedyne jego (według miar przyziemnych) osiągnięcie. Poza honorowymi, nie piastował żadnych urzędów, o ile wiem nie posłował też na Sejm, nie angażował się w żadne patriotyczne, czy antypatriotyczne awantury, namiętnie grywał – zazwyczaj z wielką stratą – w karty i z oddaniem gospodarzył w swoim rodzinnym majątku w Łobżenicy. Jedynym jego zmartwieniem (poza długami) była małżonka – Katarzyna z Raczyńskich, która zdaniem Radolińskiego miała za wysokie mniemanie o swoim rozumie, prowadziła zbyt aktywne jak na jego gust życie towarzyskie, a nade wszystko zwracała się doń z prośbą o pieniądze akurat wtedy, kiedy tych pieniędzy nie było. To sielskie życie, zostało przerwane pierwszym rozbiorem Polski. Majątek w Łobżenicy, wraz z całym tzw. okręgiem nadnoteckim, stał się częścią Królestwa Prus. Córka Józefa, Wirydiannaprimo votoKwilecka,secundo votogenerałowa Fiszerowa, odnosząc się w swym pamiętniku do owego wydarzenia, napisała co następuje: „Ojciec był z natury nieufny, ale wstręt, jaki odczuwał do Prusaków i do ich języka, którym nie władał, napawał go niechęcią do wszystkiego, co od nich pochodziło”.Powodowany owym wstrętem, bohater nasz ustanowił dla swoich dóbr pełnomocnika, który miał doglądać gospodarstwa, a sam wraz z rodziną przeniósł się w granice Rzeczypospolitej i został dzierżawcą posiadłości w Winnej Górze, niedaleko Środy Wlkp. Usiłował na odległość zarządzać Łobżenicą, ale brak znajomości pruskiego prawa, oraz rozliczne nadużycia, których pruscy urzędnicy dopuszczali się wobec polskich właścicieli sprawiły, że nie był w stanie zapobiec degradacji majątku. Biedził się Józef Radoliński z tym problemem kilka lat, aż wreszcie… Oddajmy głos Wirydiannie Fiszerowej:
„Majątek nasz w Łobżenicy od czasu rozbioru stał się niewyczerpanym źródłem szykan i kłopotów. Ojciec bał się o tym słyszeć: każdy list pisany po niemiecku, na długich arkuszach papieru, wyprowadzał go z równowagi. Myślał tylko o tym, by pozbyć się tego majątku za wszelką cenę. W końcu znalazł nabywcę w postaci [pruskiego] generała Lottuma i sprzedał mu majątek za połowę jego wartości. Uradowany tym wspaniałym sukcesem, ojciec popełnił nieostrożność: pozwolił na objęcie majątku w posiadanie i wyznaczył na później terminy płatności. Przyjmował wszystkie warunki generała z obawy, żeby się ten nie wycofał. Błąd swój poznał wtedy dopiero, kiedy nie dało się go już naprawić. Generał Lottum był zadłużony po uszy i nie rozporządzał żadnymi kapitałami. (…) Zamieszkał w Łobżenicy, kroił tam pana dziedzica, wycinał las i przepuścił wszystkie terminy płatności, nie uiszczając się ani razu. Na domiar złego, jako zdolny oficer, cieszył się względami króla pruskiego. Fryderyk w żart obracał całą transakcję, a przy tym śmiał się z figlów, które Lottum płatał „temu Polakowi”, i kazał sobie o nich opowiadać. Sytuacja zaostrzyła się. Ostrzeżono ojca, że jeśli nie zgłosi sprzeciwu wobec pierwszego nadużycia, to zalegalizują się wszystkie następne. Rad nierad, wybrał się więc do Łobżenicy, której nie widział od czasu jej opuszczenia. (…) Ojciec powrócił z podróży bez osiągnięcia zamierzonego celu: nie zdołał usunąć z majątku generała Lottuma, faworyzowanego tym skwapliwiej przez ziomków, że wiedziano o protekcji królewskiej. Po tej wyprawie podejmował ojciec dalsze próby, równie bezskuteczne. Powracał z podróży w rosnącym przygnębieniu. Marniał w oczach. Lekarze wysłali go do wód w Pyrmont, co więcej mu zaszkodziło niż pomogło. (…) Raz jeszcze pojechał do Łobżenicy i ta wyprawa go dobiła. Nazajutrz uległ nagłemu atakowi apopleksji. Stało się to 17 grudnia 1781 roku.
Stefan Garczyński. Józef Zaremba. Józef Radoliński. Czy jest coś, co łączy tych trzech ludzi, poza tym, że żyli i umarli w XVIII wieku? I czy coś z tego dla nas wynika?
Otóż wyjaśniając powyższe kwestie, wszystkim zainteresowanym polityką warto zwrócić uwagę na to, że życie owych panów jest w miarę dokładnym odzwierciedleniem trzech koncepcji politycznych, nader ponadczasowych, które wyrażają się poprzez następujące hasła:
Gospodarka, głupcze!(Garczyński);
Wolność i wiara, głupcze!(Zaremba);
Święty spokój, głupcze!(Radoliński).
Nie wiem, na ile wymienione wyżej koncepcje, korespondują z koncepcjami symbolizowanymi przez nazwiska wspomnianych wcześniej Dmowskiego i Piłsudskiego, natomiast wiem, że tak Garczyński, jak i Zaremba czy Radoliński, wziąwszy się – na miarę swych możliwości – za realizację hołubionych przez siebie idei, ponieśli klęskę. Do przyczyn owej politycznej klęski jeszcze wrócimy – musimy wrócić, jesteśmy przecież na blogu politycznym – natomiast w tej chwili chciałbym, byśmy z pełną powagą zauważyli w życiu tych ludzi jeszcze jedną porażkę, którą okazał się być fakt ich nagłej i niespodzianej śmierci.
Spyta ktoś: „A dlaczego śmierć doznana w takich okolicznościach, ma być przez nas kojarzona z porażką?” Cóż odpowiedzieć na tego rodzaju kwestię? Najlepiej odpowiedzieć – dość nieuprzejmie – pytaniem na pytanie: „A dlaczego wSuplikacjachmodlimy się:Od nagłej i niespodzianej śmierci, zachowaj nas Panie!”No właśnie: dlaczego?
W XVIII wieku, wśród polskiej szlachty, bardzo popularnym poetą religijnym był żyjący stulecie wcześniej w kaliskim klasztorze franciszkanów, O. Klemens Bolesławiusz. Jego poemat pt.:Przeraźliwe echo trąby ostatecznej, namiętnie czytano, oraz uważnie rozważano, wskutek czego stał się jednym z ważkich czynników wpływających na religijność ówczesnych Polaków i Litwinów. W poemacie tym, Klemens Bolesławiusz odnosił się do jednej z podstawowych prawd wiary, mówiącej o tym, że „Bóg jest Sędzią sprawiedliwym, który za dobre wynagradza, a za złe karze”.Pobożny franciszkanin bardzo plastycznie, wiązaną mową, przedstawiał wizję wiecznej nagrody i wiecznej kary, by czyniących dobro zachęcić do wytrwania w łasce Bożej, natomiast grzeszników, do pokuty skłonić. O właśnie! Grzesznicy! Grzesznicy byli wielką troską Bolesławiusza, ponieważ nie każdy dopuszczający się zła, za owo zło żałował. A przecież nieba mogą dostąpić, piekła zaś uniknąć tylko
„Ci, co krzywd Bogu zadanych płakali,
że jest obrażon, z serca żałowali,
w gorzkości dosyć za grzechy czynili,
siebie winili…”
i zdążyli to uczynić przed swoją śmiercią. Jeśli natomiast nie zdążyli, Bóg na sądzie zapyta każdego z nich:
„Czemuś za grzechy w czas nie pokutował,
jałmużną złości twych nie okupował
i nie pilnował zbawienia swojego,
strzegąc się złego?”
Sedno sprawy:w czas nie pokutował!Nie pokutował, bo myślał, że tego czasu ma jeszcze dużo – wszak jest stosunkowo młody, stosunkowo silny, stosunkowo zdrowy… Nie pokutował, bo jeśli czasu jest dużo, to po cóż przejmować się jakimś sądem Bożym i ewentualną karą? Nie pokutował, bo na pokutę przeznaczył czas swojej starości, która… nie nadeszła, bo życie przerwała nagła, niespodziana śmierć.
I co teraz? Bolesławiusz o losie tych ludzi miał wyrobione zdanie:
„Na tych już Sędzia dekret ostateczny
wyda: „Przeklęci, idźcie w ogień wieczny,
który jest dawno czartom zgotowany,
wam teraz dany!”
Przypominam poemat Klemensa Bolesławiusza wcale nie po to by powiedzieć, że każdy człowiek, którego dotknęła nagła i niespodziana śmierć, jest w związku z tym człowiekiem, któryw czas nie pokutowałi tym samym będzie potępiony. Owym poematem chcę tylko zwrócić uwagę, że dla naszych wierzących przodków (a powinno tak być także dla nas) sytuacja nagłej i niespodzianej śmierci, jako niosącej ze sobą wielkie ryzyko (bo a nuż,w czas nie pokutował), wiązała się z poczuciem klęski – klęski większej niż utrata zdrowia, majątku, czy Ojczyzny.Bo cóż może dać człowiek w zamian za swoją duszę?– pytał Chrystus? Jeśli człowiek duszę traci, to wszystko inne przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie. A nagła i niespodziana śmierć jest zagrożeniem dla duszy. Zagrożeniem, bo nie ma czasu na pokutę, na sakramentalną posługę kapłana, na przywołanie obecności Zbawiciela i Jego Matki. A nawet jeśli ten czas jest, to diabeł miesza w głowie przekonując, że nie ma żadnego niebezpieczeństwa, bo przecież „tyle jest praktyk ludzi wydobytych z pożaru na pół upieczonych – wygojonych; dopieroż on, mając tylko skórę z wierszchu przypaloną, miałby na to umrzeć…”
Skoro zaś nie ma niebezpieczeństwa – myślimy skołowani przez szatana – to po co księdza fatygować i o sakramentach myśleć?
Możliwość zaistnienia takiej sytuacji wyjaśnia nam, dlaczego katolicka pobożność widzi Patrona Dobrej Śmierci w św. Józefie, o którym Tradycja mówi, że odchodził z tego świata w obecności Jezusa i Maryi. Jasne też wtedy stają się słowa modlitwy skierowane do Opiekuna Pańskiego: „Otaczaj każdego z nas nieustanną opieką, abyśmy za Twoim przykładem i Twoją pomocą wsparci, mogli żyć świątobliwie, umrzeć pobożnie i osiągnąć wieczną szczęśliwość w niebie. Amen”.
Biorąc to wszystko pod uwagę, mam nadzieję, że już rozumiemy skąd wzięła się żarliwość zawarta w owym wołaniu:Od nagłej i niespodzianej śmierci, zachowaj nas Panie!
Cóż jednak zrobić, gdyPan nie zachowai ktoś nagle, niespodzianie skona? Otóż jedyne co można uczynić, to z wielką wiarą – rzekłbym, że z wiarą naznaczoną pasją – powierzyć zmarłego Bożemu miłosierdziu ufając, że choć umarł on nagle i niespodzianie, to jednak na tyle pobożnie, że czyśćca dostąpi…
Powróćmy do bohaterów naszej opowieści: Stefana Garczyńskiego, Józefa Zaremby i Józefa Radolińskiego. Otóż jest ktoś, kto owych panów w przedziwny zupełnie sposób ze sobą łączy. Tym kimś jest Edward Garczyński, kasztelan rozprzański, senator Rzeczypospolitej, właściciel klucza zbąszyńskiego, pobożny katolik. Był on synem Stefana Garczyńskiego, a szwagrem Józefa Radolińskiego (żona Edwarda, Katarzyna z Radolińskich, była siostrą Józefa). Józef Zaremba, właściciel Rozprzy, musiał zaś znać się z Edwardem, a to dla godności kasztelana rozprzańskiego (rozpirskiego), którą już w latach 50-tych Garczyński został obdarzony. Co prawda urząd kasztelana był w XVIII wieku czysto honorowym i wiązał się realnie tylko ze stanowiskiem senatorskim, oraz ewentualnie, z zastępstwem wojewody w czasie jakichś uroczystości, tym niemniej do dobrego obyczaju należało utrzymywanie kontaktu i znajomości ze szlachtą swojej kasztelanii. Dość rzec, że konfederackie zaangażowanie Zaremby i związana z tym jego sława, a także wiedza o okolicznościach jego śmierci, nie były dla Edwarda obce ani obojętne.
Warto też powiedzieć, że Edward Garczyński, w odróżnieniu od swego ojca, nie był politykiem nazbyt aktywnym. Owszem, wypełniał wszystko to, co należało do jego senatorskich obowiązków, ale nie miał zamiaru robić jakiejś wielkiej kariery politycznej i ubiegać się o jakieś znaczące urzędy (co, biorąc pod uwagę jego pozycję w Wielkopolsce, przyszłoby mu bez trudu). Był ceniony dla swej uczciwości i rzetelności, o czym świadczy wielokrotne powoływanie go do kolegium sędziowskiego Sejmowego Sądu. Bardzo dbał o swoje włości. Jeśli do dzisiaj, w Zbąszyniu i okolicach, mówi się o Garczyńskich, że byli dobrymi gospodarzami, to ta dobra opinia przetrwała w ludzkiej pamięci przede wszystkim dzięki pracy Edwarda. Nade wszystko jednak, pan kasztelan był pobożnym człowiekiem. Budował kościoły. Wspierał klasztor cystersów w Bledzewie i sprawował pieczę – także materialną, jako tzw. syndyk apostolski – nad klasztorem franciszkanów w Kościanie. Opiekował się misją jezuicką w protestanckim Międzyrzeczu, czego świadectwem jest to, że w„1764 r. przeznaczył dla nich 100.000 złp, aby corocznie 6 wielkich misyj ad poenitentiam na pograniczu głosili, w niedziele zaś i święta, aby okoliczne kaplice i filialne kościółki obsługiwali”.
Przedstawione wyżej (a podobnych śladów głębokiej wiary i pobożności Edwarda jest w Zbąszyniu i okolicach znacznie więcej) zaangażowanie Garczyńskiego na rzecz Kościoła, oraz cała jego życiowa postawa świadczą o tym, że bardzo się on starał, byżyć świątobliwie, a jedną z głównych jego trosk było to, byumrzeć pobożnie(co też mu się w końcu – w 1794 roku – udało). Tego rodzaju dążenia nie są czymś co sprawia, że o takim człowieku pisze się w podręcznikach, czy jego imieniem nazywa się ulice, dlatego rozumiem (choć tego nie akceptuję), że Edward Garczyński jest dziś postacią zupełnie zapomnianą, choć summa summarum bardziej zasłużoną od wielu z tych, którzy do podręczników trafili. Dlaczego bardziej zasłużoną? Otóż dlatego, że w odróżnieniu od wielu patronów naszych ulic, z sukcesem troszczył się o ludzkie ciała, i z sukcesem walczył o ludzkie dusze. Sukces związany z troską o ludzkie ciała jest ewidentny („dobry gospodarz”: opinia przekazywana z pokolenia na pokolenie w ciągu 200 lat), natomiast jeśli chodzi o sukces w walce o ludzkie dusze, to…
W 1770 roku, Edward Garczyński, w jednej ze swoich wiosek, gdzie miał ulubioną rezydencję, wybudował kościół – mały, drewniany i bardzo piękny. W owym kościele znajduje się wiele ciekawych rzeczy, świadczących o głębokiej duchowości kasztelana, nas jednak niech dzisiaj zainteresuje tylko i wyłącznie główny ołtarz w tej świątyni. Otóż na szczycie tegoż ołtarza, jest umieszczony łaciński napis w brzmieniu następującym:Altare Privileg., co oznacza, iż owo miejsce ofiarne, jest tzw. ołtarzem uprzywilejowanym (Altare Privilegiatum).Ów przywilej dotyczył tego, że z każdą Mszą Świętą składaną na tym ołtarzu w intencji jakiejś zmarłej osoby, wiązało się zyskanie dla niej odpustu zupełnego. Nie do końca jestem pewien, jakie trzeba było spełnić warunki, by tego rodzaju przywilej otrzymać, ale z tego co wiem, był on wówczas zastrzeżony dla Stolicy Apostolskiej (tzn., że tego przywileju udzielał papież) i stąd był zjawiskiem rzadkim i trudno osiągalnym. O ile się orientuję, ów dar, jeśli był udzielany, to tylko kościołom biskupim (katedrom), lub też kościołom przyklasztornym. W wyborze tym chodziło zapewne o to, by mieć jaką taką pewność, że Służba Boża jest w tych świątyniach porządnie sprawowana, i że ci, którzy Msze Święte przy tych ołtarzach celebrują, budują wiernych swoją pobożnością.
Pomyślmy przez chwilę. Oto Edward Garczyński, człowiek znany i poważany w Wielkopolsce, ale w skali całej Rzeczypospolitej dygnitarz raczej trzeciorzędny, zwraca się z prośbą do papieża, o udzielenie wiejskiemu kościółkowi spełniającemu funkcję kaplicy dworskiej, daru ołtarza uprzywilejowanego. Co w tej sytuacji papież powinien zrobić? W normalnych warunkach papież nic by nie zrobił, ponieważ w normalnych warunkach, prośba Garczyńskiego w ogóle by do papieża nie dotarła. Skoro zaś przywilej został Edwardowi udzielony to znaczy, że jego prośba skierowana do Rzymu, musiała być przez kogoś – i to kogoś ważnego – poparta. Nie jesteśmy w stanie dociec, kto tak naprawdę tę sprawę kasztelanowi załatwił, tym niemniej jest jasne, że musiało Garczyńskiemu bardzo, ale to bardzo zależeć, by mieć ołtarz uprzywilejowany w swoim kościele, podobnie jak jest jasne, że musiał się o to bardzo, ale to bardzo starać. Dlaczego tak bardzo mu zależało i dlaczego tak bardzo się starał? Odpowiedź jest prosta: Edward był człowiekiem głęboko wierzącym i dlatego wielką trwogą napawało go wspomnienie nagłej i niespodzianej śmierci ojca. Ponieważ w osiemnastowiecznych komunikatach prasowych o zgonie wojewody poznańskiego nie ma żadnej wzmianki, o opatrzeniu Stefana sakramentami świętymi, należy domniemywać, że jego żołądkowe dolegliwości nie były traktowane (przez niego samego, tudzież przez jego domowników) jako poważne zagrożenie. Gdy się zorientowano, że koniec się zbliża, było już za późno. Ksiądz mógł, co najwyżej, odmówić litanię za konających.
Trudno tutaj cokolwiek orzekać, tym niemniej sadzę, że rozpamiętując wydarzenia związane ze śmiercią wojewody i szarpiąc sumienie pytaniem o własną, ówczesną bierność, musiał Edward postawić sobie i takie pytanie: „A co, jeśli ojciec w czas nie pokutował? Czy czyśćca chociaż dostąpił? A jeśli tak – co daj Panie Boże – to jak długo w mękach przebywać tam będzie?”
Nie mam na to żadnych dowodów, ale jestem głęboko przekonany, że pierwsza ofiara Mszy Świętej składana na uprzywilejowanym ołtarzu, odprawiana była w intencji Stefana Garczyńskiego, by zyskać dla niego odpust, otwierający przed nim Bramy Nieba. I jestem też przekonany, że takich Mszy Świętych odprawianych przede wszystkim w intencji tych, którzy odeszli nagle i niespodzianie, Edward zamawiał bardzo dużo. Na pewno też wiele z tych Mszy Świętych odprawianych było za śp. Józefa Zarembę i Józefa Radolińskiego. I nie mam żadnych wątpliwości, że tą modlitwą zanoszoną przy uprzywilejowanym ołtarzu, Edward Garczyński dopomógł wielu ludzkim duszom. To był naprawdę waleczny facet. Rozumiał, że modlitwa to męska rzecz, którą zręcznie się posługując, można cudów dokazać. I dokazywał.
Po tym wszystkim, co napisałem wyżej, przyznam się, że już mi się nie chce wracać do wspomnianych wcześniej kwestii politycznych. Tym bardziej, że w moim pojęciu, wszystko co napisałem o kasztelanie rozprzańskim, dotyczy tylko i wyłącznie polityki. Obiecałem jednak, więc niech będzie.
Przypomnę, że Stefan Garczyński, Józef Zaremba i Józef Radoliński, próbując urzeczywistnić swoje ulubione koncepcje polityczne (Gospodarka, głupcze!; Wolność i wiara, głupcze!; Święty spokój, głupcze!), ponieśli klęskę. Skąd ta klęska? Mógłby ktoś powiedzieć, że przegrali, ponieważ ktoś podłożył im nogę, albo okazali się za słabi wobec przewagi wroga, albo działali w niesprzyjających warunkach, bądź też dostali w skórę „bo taka panie,karma,i nie ma na to rady”. Ja jednak sądzę, że ponieśli klęskę, ponieważ zignorowali dwie zasady działania – też nader ponadczasowe – o których z uporem przypominają nam (od dłuższego już czasu) Toyah z Coryllusem – wspomagani przez Kamiuszka. Zasady te – trzymając się wyżej zastosowanej konwencji – są następujące:
Pasja, głupcze!(Toyah);
Sukces, głupcze!(Coryllus).
Wspomniani wyżej autorzy usiłują nam powiedzieć, że bez pasji nie będzie sukcesu (a nawet jeśli będzie, to nikt w jego obronie palcem nie kiwnie), a brak sukcesu zamorduje rodzącą się pasję. Usiłują nam to powiedzieć, a my ciągle tego nie rozumiemy, bo sądzimy, że to nie może być tak proste. I dlatego z zapartym tchem słuchamy jakichś profesorskich czy dziennikarskich głów, przedstawiających nam takie czy inne polityczne koncepcje, kiwamy z uznaniem głową, a kiedy owych głów zapytamy jak te koncepcje wprowadzić w życie, i Toyah wyrywając się przed szereg odpowiada na to pytanie: „Dzięki pasji, głupcze!”, to oburzamy się na niego, bo nie dość że cham, to jeszcze nie mówi niczego ciekawego. No bo cóż to niby ma być, owa „Pasja, głupcze!”? To ma być program działania? Program działania to np. „Gospodarka, głupcze!”, a ten Osiejuk z tą swoją „Pasją” to chyba kpi, bądź o drogę pyta!
Albo taki Coryllus, ciągle się chwalący ilością sprzedanych przez siebie książek. A co mnie to obchodzi, że on odniósł sukces? Czy jego sukces jest moim sukcesem? No i co z tego, że w jego przypadku sukces jest pożywieniem dla pasji, a pasja napędza sukces? I ta jego bezczelność, gdy mówi naszym profesorom i naszym publicystom: „Sukces, głupcze!”. Albo gdy im oznajmia, że ich koncepcje są gówno warte, o ile nie wprowadzą ich w życie. To ma być program działania? Program działania to np. „Wolność i wiara, głupcze!”, a pan, panie Maciejewski, o jakimś „sukcesie” gada. Przecież to jest ujęcie problemu od dupy strony. Czy pan tego nie widzi? Panie Maciejewski… Panie Maciejewski!!!
Tak to wygląda i właściwie niczego więcej nie mam sił dodawać. Może się znajdzie jakiś zdolny student, chętny do napisania pracy magisterskiej, w której spróbuje odpowiedzieć na pytanie: „Co się z nami stało, iż uważamy, że programy polityczne same z siebie zmienią rzeczywistość?”
swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy