Bez kategorii
Like

Tresura żółwi

16/11/2012
566 Wyświetlenia
0 Komentarze
21 minut czytania
no-cover

Żadna polityczna siła nie potrafi zdefiniować się sama, bez udziału bytów obcych, takich jak UE, Niemcy, USA, Izrael czy Rosja

0


 Przeczytałem wczoraj wywiad z Małgorzatą Niemirską, wdową po Marku Walczewskim, którą wszyscy pamiętamy z serialu „Czterej pazerni i piec”, gdzie grała radiotelegrafistkę Lidkę. Małgorzata Niemirska opowiadała o ostatnich miesiącach życia Marka Walczewskiego, który zmarł na chorobę Alzheimera w roku 2009. Opowiadała także o tym jak poznała swojego męża i w jakich okolicznościach wzięła z nim ślub. Chodziło o to, że Walczewski był już żonaty z Anną Polony i rozwiódł się z nią dla Niemirskiej właśnie. Środowisko aktorskie Krakowa, skąd pochodził (chyba) Walczewski i Polony nigdy tego Niemirskiej nie zapomniało. Powiedziała ona w tym wywiadzie, że owa niechęć trwała do końca życia Walczewskiego. Na jego pogrzebie nie pojawili się przyjaciele z Krakowa, zniesmaczeni tym, że Niemirska rozbiła małżeństwo. Minęło ponad trzydzieści lat od tego czasu, ale oni pamiętali. Chodziło Niemirskiej o znanych aktorów: Stuhra, Trelę i Nowickiego.

Ja się nie interesuję plotkami ze świata aktorskiego, nie wiem więc jak wyglądało życie osobiste Jerzego Stuhra i Jerzego Treli, bo są to ludzie raczej dyskretni i swoje sprawy skrywają przed światem. Takie mam wrażenie. Bardzo trudno jest jednak poruszać się po Polsce i nie trafić na jakąś kochankę Nowickiego. To jest, uważam, duży wyczyn. Tak by to wynikało z wywiadów, których Nowicki udzielał prasie i pewnie udziela nadal. Tak by to wynikało z legend rozpuszczanych w różnych miejscach i środowiskach. Nieobecność więc Jana Nowickiego na pogrzebie Marka Walczewskiego usprawiedliwiana względami moralnymi zalatuje z daleka postawą pewnej postaci, którą swego czasu była żona Walczewskiego – Anna Polony – zagrała w filmie Andrzeja Wajdy.

Jeśli prawdą jest to co mówi Niemirska to postawa Nowickiego jest najbardziej klarowną ilustracją tego jak działają tak zwane środowiska. Szczególnie zaś środowiska krakowskie. Ponieważ w blogosferze mamy wyraźną nadreprezentację tych właśnie środowisk one interesują nas szczególnie, ale nie tylko one.

Przedwczoraj Toyah napisał tekst o „naszych”. Był to już kolejny jego tekst o dziennikarzach z „Uważam Rze”, którzy reprezentują tak zwaną prawicę, czyli nas wszystkich i stoją w miejscu, które bywa nazywane pierwszą linią frontu ideologicznego, po to by bronić nas biednych żuczków przed agresją barbarii. Konkluzja tekstu Toyaha jest taka, że jak na pierwszą linię to oni są zdecydowanie za słabi. Nie wiadomo też do końca czy to rzeczywiście jest linia, czy może kolejka za czymś, na przykład za jakimiś biletami do miejsc, gdzie wstęp mają nieliczni jedynie i starannie wyselekcjonowani ludzie. Konkretnie zaś tekst dotyczył człowieka nazwiskiem Feusette. Ja nie czytam tego co ten facet pisze i nie zamierzam tego zmieniać. Wpisałem jednak jego nazwisko w wyszukiwarkę i wyskoczyło mi coś zaskakującego. Otóż w Opolu wydawane było przez miejscową bibliotekę pismo „Strony”. Jedno z wielu nikomu nie potrzebnych pism „społeczno-kulturalnych”. Pismo to miało spory budżet, bo aż 300 tysięcy na rok. To nie jest mało, zważywszy że wydawcą była miejscowa biblioteka. Redaktorem zaś naczelnym tego dwumiesięcznika był Jan Feusette. Nie mam pojęcia, czy jest on ojcem czy stryjem Feusetta piszącego w „Uważam Rze”, trochę są podobni i mają to samo nazwisko, ale przecież takie zbieżności nie muszą nic znaczyć. Nie jest to zresztą istotne. Ważne, że pismo zostało zamknięte w roku 2010, ponieważ nie spełniało swojej misji. Tak to uzasadniono. Drukowano tam po prostu, na ponad 300 stronach, a więc nie było żartów, teksty pewnej grupy znających się dobrze i sympatyzujących ze sobą osób. Pewnego środowiska po prostu. Było to w dodatku środowisko jak najbardziej „nasze”.

Dziś pismo „Strony” jest zamknięte. Nie ukazuje się, ponieważ nie spełniało swojej misji, którą było promowanie Opolszczyzny na niezmierzonych przestrzeniach polskiej kultury. Zanim redaktorem naczelnym pisma „Strony” został Jan Feusette pracowali tam ludzie o poglądach dalece rozbieżnych z poglądami „naszych”. Pracowała tam Olga Tokarczuk na przykład i jacyś jej znajomi. Nie wiem czy odeszła stamtąd sama, czy też ja wyrzucono. Wiem, że kraj pokryty jest sporą siecią na którą składają się takie właśnie czasopisma społeczno-kulturalne, których główną funkcją jest zapewnienie bytu jakimś „swoim”. Ludzie ci mają na łamach tych pism umieszczać jakieś ciekawe teksty. Ja nie czytam takich pism i może te teksty są rzeczywiście ciekawe, ale raczej wątpię. Są to teksty, albo napisane dużo wcześniej, albo teksty przyczynkowe, albo po prostu zwykłe nudziarstwa. Chodzi o to, by jak największa ilość „naszych” miała z czego żyć przez jak najdłuższy czas. Pisma takie bowiem dotowane są z budżetu. I podział tego budżetu jest najważniejszą ich funkcją. Założenie pewnie było takie, by stworzyć po cichu sieć ludzi, mających robić tak zwaną „dobrą robotę” w regionach. Myśleli w ten sposób zapewne i „nasi” i oni. Żeby jednak taka strategia zadziałała potrzebna jest dokładna definicja „dobrej roboty”. Pierdoły o konserwatyzmie nikogo nie uwiodą i nie zainteresują. Niestety w Polsce nie możliwa jest taka definicja, ponieważ żadna polityczna siła nie potrafi zdefiniować się sama, bez udziału bytów obcych, takich jak UE, Niemcy, USA, Izrael czy Rosja. Żadna, nawet najmniejsza. Nie może być więc mowy o tym, by jakiekolwiek pismo społeczno-kulturalne miało profil autentyczny, nie oszukany i misję polegającą na propagowaniu treści niezwiązanych z polityką jednego z tych ośrodków. To jest mam nadzieje jasne. Jeśli zaś takie pismo się pojawi i będzie finansowane z budżetu naszego państwa, zostanie zamknięte lub przejęte. Być może tak było właśnie ze „Stronami”, ale raczej wątpię. „Strony” straciły rację bytu, bo PiS osłabł na tyle, że można je było zamknąć i nikt się nie ujął za naczelnym i zespołem.

Jeśli w Polsce pojawiać się będą periodyki mówiące o sprawach lokalnych i ważnych, o sprawach polskich, będą to periodyki prywatne. Nie może być inaczej. Póki co nie ma jeszcze mody na zakładanie takich pism, bo one nie przetrwają na runku bez dotacji, te zaś idą zawsze w parze z jakimś uzależnieniem. No i jest ten cholerny budżet, który trzeba dzielić, żeby żyć. Bo zwykle do tworzenia takich periodyków wynajmuje się ludzi bez pieniędzy, bez pomysłów, za to z wielkimi ambicjami i jeszcze większymi zasługami. Takich, którzy już niejeden budżet podzielili i nie jeden dwumiesięcznik położyli na łopatki.

Jakby mało było środowisk zajmujących się działalnością społeczno-kulturalną, mamy także środowiska zajmujące się tworzeniem dzieł sztuki, na przykład filmów. Wczoraj nasz nieoceniony Sowiniec napisał, że jest jakaś organizacja, której nazwy nawet mi się nie chce wymieniać, organizacja ta ma zamiar nakręcić film o rotmistrzu Pileckim. Ja w swojej naiwności sądziłem z początku, że chodzi o film fabularny, pełnometrażowy. Pomyliłem się jednak. Chodzi o film dokumentalny, nie dłuższy pewnie niż godzinny. Na ten film organizacja pracująca na państwowym budżecie zbierać będzie pieniądze od ludzi poprzez inną organizację, całkowicie prywatną, o nazwie Facebook. Nie wiemy ile tych pieniędzy zbierze i jak one zostaną rozdysponowane. Nie wiemy też kiedy ten film powstanie. Nie wiemy dlaczego – niezbyt świeży przecież pomysł, by kręcić film o Pileckim – będzie realizowany teraz, za pieniądze prywatnych darczyńców, a nie był realizowany za rządów PiS w czasie kiedy wiceministrem był Jarosław Sellin. Dlaczego kierownictwo owej organizacji nie skorzystało z okazji kiedy „nasi” byli przy władzy i nie napisało prośby o dotację do wiceministra Sellina? Rozumiem, że teraz nikt nie da grosza na taką produkcję, bo musimy kręcić „Pokłosia” i inne, podobne obrazy, na które forsę dają Rosjanie. Wiem jednak, że nakręcenie godzinnego dokumentu, to nie jest jakieś duże finansowe wyzwanie i można by te pieniądze zdobyć robiąc oficjalną zbiórkę wśród prawicowych milionerów. Można by poprosić o pomoc Artura Zawiszę na przykład, na pewno by nie odmówił. Można by także poprosić innych, którzy mają możliwości. Film powstałby szybko, może w czasie krótszym niż rok. I już. Byłyby znakomitym narzędziem promocji Polski i spraw bliskich nam wszystkim. Można by go było w ramach tej promocji pokazywać jak kraj długi i szeroki. Nic takiego się jednak nie stanie, ponieważ istota tkwi w tym, by coś organizować, a nie coś zorganizować. To drugie przy niewielkim nawet uporze jest proste. To pierwsze znacznie trudniejsze, bo trzeba rzecz urządzić tak, by nikt się nie czepiał, cel szlachetny jaśniał, a pieniądze były poza kontrolą. No i jeszcze, żeby środowisko się konsolidowało.

Proszę Państwa, jeśli czegoś nie ma, a opowiada się o tym i próbuje wokół tej idei zorganizować jakąś grupę ludzi, która będzie kontrolować pieniądze, to znaczy, że nie jest to nic dobrego. Nie może być ze swej istoty. Środowiska bowiem konsolidują się po to, by czerpać korzyści, a nie po to by prowadzić działalność apostolską. Tak było zawsze i tak jest teraz.

Jak silne są więzi środowiskowe dobrze widać na blogu faceta podpisującego się nickiem pantryjota. Tam się zbiera Kraków, tak prawicowy jak i lewicowy, czy jak to tam nazwać te wieprze z kółka adorującego pantryjotę. Pan ów ma tak silne parcie na szkło i jest tak środowiskowo umocowany, że dziś jego tekst o Toyahu, tekst atakujący wprost Toyaha i jego rodzinę znalazł się na SG. Wczoraj pantryjota próbował zaistnieć pisząc o mnie, ale mu się nie udało. Dyskusje pod jego tekstami więdły, waldburg i sowiniec coś jak zwykle bełkotali, musiał więc pantryjota wrzucać tekst za tekstem, żeby oglądać swoje nazwisko w „aktywnych dyskusjach”. Dziś więc zaatakował Tohaya i został umieszczony na stronie głównej. Sukces. Podobny do tego, który osiągnęło pismo „Strony” i do tego, który osiągnie środowisko próbujące zebrać pieniądze na film o Pileckim. I nich się tu nikt nie obraża i nie oburza, że mieszam gó..o z Pileckim, bo na blogu pantryjoty produkuje się sam Sowiniec, czołowy propagator tej idei, który z tymże pantryjotą jest zaprzyjaźniony. Tak to już bowiem jest, ze środowiska trzymają się w kupie (nomen omen) bez względu na to skąd wieją (nomen omen) wiatry. Jakby tego było mało do pantryjoty przychodzi także niejaki rork, to jest kolega blogera o nicku Xipon jan itor, chiron jabuhlon i pewnie jeszcze jakimś. Obaj panowie znani są z tego, że wyrażają głośno swój dystans wobec osób pochodzenia żydowskiego. Na blogu pantryjoty zaś antysemityzm się tępi, tępym nożem. Czyni to zwykle waldburg. Tępi się ale nie każdy. Krakowskiego się nie tępi, bo to jest swojski, środowiskowy antysemityzm i pewnie nawet Eli Barbur by się do niego uśmiechnął. Wróg jest gdzie indziej. Wróg to tacy jak my. Ponieważ nie kupujemy kitu o zbiórce pieniędzy na film, nie czytamy lokalnych pism społeczno- kulturalnych i traktujemy serio żadnych środowisk. A środowisk krakowskich w szczególności.

Jesteśmy jednak w tym odosobnieni, a to z tego względu, że każde nowe pokolenie wchodzące w życie poddawane jest dziwnej tresurze, treserami są zwykle ludzie tacy jak Stuhr, Trela i Nowicki oraz ich progenitura, tresowani zaś przypominają żółwie, które na komendę wystawiają łeb ze skorupy lub go chowają. To sięga bardzo głęboko i jest naprawdę straszne. Wszedłem na przykład ostatnio do serwisu pilarek Sthil i znalazłem się w samym środku rozmowy o możliwościach aktorskich Stuhra młodszego i Stuhra starszego, który ponoć mieszka tu niedaleko w domu po Siemionie. Pan z serwisu, który wygląda tak, jak powinien wyglądać pan z serwisu Sthila, rozwodził się nad wspaniałością gry obydwu krakowskich aktorów. A nie tak dawno, kiedy tam byłem i zdarzyło mi się na nakrętkę powiedzieć śruba popatrzył na mnie jak bym był dark quin przynajmniej, albo czymś podobnym. W głowie mu się nie mieściło, że facet może mówić na nakrętkę – śruba. I sami popatrzcie jak to się wszystko szybko zmienia.

Wróćmy jednak do meritum; nie może w Polsce powstać nic co byłoby dobre, piękne szlachetne i odniosło sukces, bo nie ma nikogo, kto byłby stworzeniem czegoś takiego zainteresowany. Dobro bowiem nas wszystkich utożsamiane jest z wysokością gaży aktorów występujących w filmach, z budżetem przeznaczonym na taki czy inne pismo społeczno-kulturalne lub na jakiś, całkowicie fikcyjny projekt filmowy. Póki to się nie zmieni, nie nie zrobimy, nic nie zdziałamy i nie będzie żadnych ciekawych wizualizacji naszej historii, ani żadnego sukcesu. Howgh.

 

Od wczoraj trwa promocja książki „Atrapia” na stronie www.coryllus.pl. Można ją kupić w cenie 15 złotych plus koszta wysyłki. Sprzedajemy także ostatnie egzemplarze „Dzieci peerelu”. Wznowienia na razie nie będzie. 22 listopada, w czwartek, w bibliotece przy ul. Chłodnej w Warszawie odbędzie się spotkanie z autorem tego bloga i promowanych na nim książek – Gabrielem Maciejewskim. Zapraszam.

 

Książki nasze zaś można kupić w księgarniach:

 

Księgarnia Wojskowa, Tuwima 34, Łódź

Księgarnia przy ul. 3 maja Lublin

Tarabuk – Browarna 6 w Warszawie

Ukryte Miasto – Noakowskiego 16 w Warszawie

W sklepie FOTO MAG przy stacji metra Stokłosy w Warszawie

U Karmelitów w Poznaniu, Działowa 25

W księgarni Gazety Polskiej w Ostrowie Wielkopolskim

W księgarni Biały Kruk w Kartuzach

W księgarni „Wolne Słowo” w Katowicach przy ul. 3 maja.

W księgarniach internetowych Multibook.pl i „Książki przy herbacie” oraz w księgarni „Sanctus” w Wałbrzychu.

No i oczywiście na stronie www.coryllus.pl

0

coryllus

swiatlo szelesci, zmawiaja sie liscie na basn co lasem jak niedzwiedz sie toczy

510 publikacje
0 komentarze
 

Dodaj komentarz

Authorization
*
*
Registration
*
*
*
Password generation
343758