Człowiek któregoś dnia się budzi, stwierdza, ze nie ma nic, a kiedy się pyta, co się stało, System mu odpowiada, że nie rozumie pytania, bo z jego punktu widzenia nic szczególnego się nie dzieje.
Historia którą chciałbym dziś opisać, na tle tego, czym się ostatnio musimy zajmować, nie jest ani szczególnie interesująca, ani też – co przyznaję z bólem – ja sam nie mam dość kompetencji, żeby cokolwiek stwierdzać tu autorytatywnie. Mimo to czuję się zmotywowany do tego, by się sprawą zająć z dwóch powodów. Pierwszy nazywa się Artur Zawisza, a jak wiemy, wszystko co z tą akurat postacią się wiąże, bardzo nas interesuje. Drugi natomiast z nich to niejaki Michał Maciejewski, człowiek, którego w ogóle nie znam, ale który za to opowiedział mi ową historię i prosił, by nią siebie i innych w miarę możności zainteresować. Artura Zawiszę zostawię na sam koniec, natomiast teraz o Maciejewskim.
Otóż w Lublinie działała sobie swego czasu firma o nazwie Tempo, założona przez Michała Maciejewskiego i kilku jeszcze innych Maciejewskich, jako rodzinny interes. Jakie to były rodzinne powiązania, nie wiem i nie wydaje mi się, żeby to dla nas w ogóle było istotne, natomiast należy stwierdzić, że Maciejewscy mieli ambicję, dla swego dobra i dobra wspólnego, otworzyć lokalnie parę metanowych bioelektrowni. Zarejestrowali więc to Tempo, uzyskali właściwe zezwolenia, dobrą opinię środowiskową, przedstawili odpowiednie wnioski do Narodowego Funduszu Ochrony Środowiska i Gospodarki Wodnej odofinansowanie, uzyskali z owego Funduszu bardzo wysoką ocenę dla swojego projektu, i wreszcie – co najważniejsze – obietnicę gwarancji finansowych. Kiedy jednak dla tak zwanego ‘domknięcia’ pozostało już tylko znalezienie inwestora, otwarte już linie kredytowe nagle się zamknęły. Mimo zagwarantowanych środków z NFOŚ nikt nie chciał już udzielić Maciejewskim ani kredytu, ani pożyczki, ani w jakikolwiek inny sposób wesprzeć ich projektu.
I wtedy u Maciejewskiego zjawił się przedstawiciel warszawskiej grupy Green Energy Europe Sp. z o.o. i, informując o swoim bardzo poważnym politycznym umocowaniu, zaoferował spółce pozyskanie inwestora dla domknięcia finansowania planowanych budów dwóch bioelektrowni. Jednocześnie jednak przedstawił warunek. Finansowanie będzie możliwe tylko w przypadku sprzedaży spółki, wraz oczywiście z gwarancjami NFOŚiGW w wysokości 20 mln zł. owemu inwestorowi i samej spółce Green Energy Europe. Ponieważ jedynym warunkiem, żeby dotacja z NFOŚiGW nie przepadła, było przedstawienie domknięcia finansowania, i ponieważ w wyznaczonym przez NFOŚiGW terminie, z niewiadomych przyczynMaciejewskiemu nie udało się dla swojego projektu pozyskać innego inwestora poza Green Energy, zmuszony on został do skorzystania z warszawskiej propozycji, i podjął decyzję o potencjalnej sprzedaży spółki, z taką perspektywą, że uzyskane w ten sposób pieniądze przeznaczy na realizację innych ekologicznych projektów.
Z informacji, jakie przekazał mi Michał Maciejewski, wynika, że dalej wszystko poszło już bardzo szybko. Najpierw więc sprawy zaczęły się nagle posuwać do przodu, do tego stopnia szybko, że rozpisano już nawet przetargi na budowę owych bioelektrowni. Jednak już po kilku biznesowych spotkaniach między właścicielami Tempa, a przedstawicielami Green Energy Europe, okazało się, że tajemniczy inwestor na razie się z interesu wycofał, natomiast przedstawił taki oto plan, że najpierw całość kupią warszawiacy, a później warszawiaków spłaci ów dziwny podmiot. Kiedy po chwili wyszło dodatkowo na jaw, że Green Energy nie ma ani ochoty płacić, ani też nie ma za bardzo czym, a co gorsza, nie jest w stanie przedstawić nawet jakichkolwiek gwarancji, Maciejewski nabrał przekonania, że tak naprawdę, nie ma z kim handlować.
Niestety, było już za późno. Opierając się wyłącznie na obietnicy sprzedaży, Green Energy Europe po pierwsze bezprawnie zwołało NWZ Tempo, na którym dokonali zmian w składzie Zarządu, zawiesili Maciejewskiego z funkcji prezesa, następnie dokonali zmian w KRS, dane adresowe przenieśli do Warszawy, zabezpieczyli konta, na których znajdowało się około 4 mln zł., a nawet przejęli internetową stronę firmy. i zaczęli prowadzić już dalsze interesy, jako nowi właściciele. Jak idzie o stronę prawną całego przedsięwzięcia, wszystko również odbyło się błyskawicznie. Wedle relacji Michała Maciejewskiego, wniosek o wykreślenie dotychczasowych udziałowców, wpisanie nowych, zawieszenie prezesa, wykreślenie prokury i przeniesienie siedziby z Lublina do Warszawy otrzymał sędzia w dniu 18.11.2010r., czyli w czwartek, natomiast już 24.11.2010r., a więc w środę, referendarz wydał odpowiednie zarządzenie.W dodatku jeszcze ktoś włamał się do lubelskiej siedziby Tempa, skradł całą dokumentację, a na koniec wymienił zamki w drzwiach. Po jakimś czasie w KRS pojawił się nowy wpis, z nową nazwą – Green Energy Europe, została zastąpiona przez czyściutkie Green Energy. Tym sposobem, Michał Maciejewski w ciągu zaledwie paru tygodni stracił dosłownie wszystko.
Dziś sytuacja jest taka, że z jednej strony Green Energy podpisuje umowy, zaciąga kredyty i szykuje się do realizacji projektów zaplanowanych i rozpoczętych przez interes Maciejewskich, natomiast sam Maciejewski stara się dochodzić swoich praw przed sądem, skarżąc warszawskich biznesmenów o wrogie przejęcie. Jak to się skończy? Nie mam pojęcia. Z dotychczasowych doświadczeń wynika, że walka może być długa i bez gwarancji sukcesu. Co gorsza jednak, nie umiem nawet powiedzieć, czy informacje, jakie posiadam, i którymi się tu dzielę, są prawdziwe w całości, czy tylko częściowo, czy może w większości bzdurne i fałszywe. W końcu, jak mówię, Maciejewskiego nie znam, a i na sprawach związanych z biznesami i ich – wrogimi, czy przyjaznymi – przejęciami się nie znam. Wiem natomiast z całą pewnością, że Michał Maciejewski jest człowiekiem bardzo zdeterminowanym i zdesperowanym, żeby wygrać tę walkę. Nie tylko odnalazł moje teksty w Warszawskiej Gazecie i zgłosił się do mnie z prośbą o pomoc, nie tylko – jak mnie informuje – zwrócił się o pomoc pod wszystkimi możliwymi adresami, ale, jak wynika z otrzymanych przeze mnie dokumentów, prowadzi nieustanny bój o swoją sprawę w lubelskich sądach i w prokuraturze.
I wiem coś jeszcze. Bez względu na to, czy przygoda, która spotkała Michała Maciejewskiego jest skutkiem jego nieroztropności, naiwności, czy głupoty, czy też może tego, że postanowił wejść w interesy z ludźmi bezwzględnymi i podłymi, dla których ktoś taki jak on, to tylko byle jaka stacja na drodze do jeszcze większych pieniędzy, fakt jest oczywisty. On i jego rodzina mieli interes, a dziś go nie mają. Ktoś im ten interes zabrał i wszystko wskazuje na to, że nie zapłacił za niego ani grosza. On i jego rodzina zostali zrujnowani w taki sposób, że ktoś – jak dotychczas, najwidoczniej całkowicie zgodnie z prawem – przejął ich firmę i nie dał im za to nic. Mało tego. Przejmując majątek Maciejewskiego, przejął również nieruchomości, jakie Maciejewscy zdążyli zakupić pod budowę bioelektrowni, płacąc za nie zarówno z własnych oszczędności, jak i z zaciągniętych kredytów. A więc, doszło do czegoś, co dotychczas znaliśmy tylko z mrocznej bardzo literatury i filmu. Człowiek któregoś dnia się budzi, stwierdza, ze nie ma nic, a kiedy się pyta, co się stało, System mu odpowiada, że nie rozumie pytania, bo z jego punktu widzenia nic szczególnego się nie dzieje.
Ja oczywiście jestem pewien, że ci, którzy postanowili robić interesy na biznesie Maciejewskich mają bardzo dużo na swoje usprawiedliwienie. Nie wykluczam nawet, że jakimś niezrozumiałym dla mnie i budzącym moje oburzenie, lecz całkowicie legalnym ruchem, doszło do przejęcia, jakich w dzisiejszych czasach są setki, jeśli nie tysiące. Jednak to co mnie tu interesuje to nie obyczaj, ale fakt. Maciejewscy mieli biznes i mieli majątek, a dziś go nie mają, bo dali go sobie odebrać. I im ten majątek i ten biznes odebrała nie powódź, nie wiatr, nie ogień, ale ktoś bardzo konkretny.
I ja się z tym czuję fatalnie, kiedy nagle dochodzi do tego, że ten film staje się tak realny, że ów człowiek zgłasza się do mnie – zwykłego, biednego blogera, bez wpływów, bez pieniędzy i z bardzo niepewną przyszłością – i prosi o pomoc, a prosząc o nią wpada w taki ton:
Całość powyższego wpisu do czytania w najnowszym wydaniu Warszawskiej Gazety i oczywiście na moim blogu pod adresem www.toyah.pl